POCZTÓWKA Z WAKACJI
Albo: RADMOR
⌈ O Nowej Hucie, Zdzisławie Beksińskim, Gdyni, Radmorze, sztuce i technice – znajdą to państwo na odwrocie tej pocztówki z wakacji A.D. 2021. ⌋
EDNĄ Z ZALET WAKACJI JEST czas, jaki wreszcie mają nasze dzieci tylko dla siebie. W większości przypadków oznacza to dłuższe spanie i późniejsze zasypianie, możliwość nicnierobienia, a nawet nudzenia się, w ostateczności – możliwość porwania potomkini/potomka na jakąś wycieczkę. Z tej ostatniej możliwości skorzystałem i ja.
Widzą państwo, jestem z Huty, konkretnie – Nowej Huty. Choć już dłużej mieszkam w zupełnie innej dzielnicy Krakowa, to jednak w środku jestem „gumiorem”, jak nasze babcie i dziadków, którzy w latach 50. i 60. XX wieku sprowadzali się do tego miejsca, nazywali mieszkańcy „prawdziwego” Krakowa.
Gumiorami, czy – jak w tytule swojej autobiografii pisze TOMASZ GOMÓŁKA – mieszkańcami „goomowiska”, zostaliśmy przez wszechobecne podczas budowy tego nowego miasta błoto, w którym – jeśli wierzyć miejskim legendom – ginęły całe ciężarówki (Tomasz „Goomi” Gomółka, Goomowisko XX wieku. Muzyka/Sport, 2021). Jadąc na krakowski Rynek, czy po prostu na Stare Miasto, mówiło się, że jedziemy „do Krakowa”, ewentualnie „do miasta”. Tak mi pozostało do dziś. Uwaga – jeśli ktoś pyta was w Krakowie o „starówkę” lub o „dworzec centralny” niemal na pewno przyjechał z Warszawy. W Krakowie to jest – odpowiednio – ‘Rynek’ (rzadziej ‘Stare Miasto’) i ‘dworzec’ lub ‘dworzec główny’.
Od czasu, kiedy tam mieszkałem, zmieniło się wiele. Jest jednak Nowa Huta wciąż miejscem „osobnym”, co doskonale daje się wyczuć, kiedy przesiadam się z autobusu MPK numer 578 na, kończącą się pod główną bramą Kombinatu, linię 174 – kontrast pomiędzy ludźmi w jednym i drugim autobusie jest uderzający. Coś mi mówi, że każda ‘ekipa’ mówi i tej drugiej „dziwni”. Osobność Huty polega także na tym, że choć jest w niej wiele pięknie zrewitalizowanych i odrestaurowanych miejsc, to w swojej masie wydaje się ona najmniej doinwestowaną częścią Stołecznego Królewskiego Miasta Kraków, jak z kolei o sobie mówi tzw. „krakówek”.
Jednym z bardziej widocznych deficytów tej największej dzielnicy mojego miasta wydaje się być oferta kulturalna, przynajmniej ta postrzegana. W rzeczywistości nie jest wcale tak źle, powiedziałbym nawet, że jest zaskakująco dobrze, ale w powszechnej świadomości, nawet nowohucian, miejsce to z kulturą ma tyle wspólnego, co – to moje zdanie – Kraków ze stołecznością. Rzecz bowiem w tym, że Hutę zawsze porównywało się ze Śródmieściem, a nie z innymi dzielnicami. W takim porównaniu okazałoby się, że jest dobrze, nawet lepiej niż dobrze.
Jednym z ważniejszych miejsc na jej mapie jest, tak mi się przynajmniej wydaje, GALERIA ZDZISŁAWA BEKSIŃSKIEGO w Krakowie, mająca swoją siedzibę w Nowohuckim Centrum Kultury, znanym powszechnie jako eNCeK (NCK). Rzecz bez precedensu, aby galeria malarza, artysty tej klasy i wagi znajdowała się w odległej od Starego Miasta lokacji. Odwiedziłem ją tuż po otwarciu i choć byłem pod olbrzymim wrażeniem płócien, które do tej pory znałem tylko z albumów, to nie mogłem nie zauważyć, że miejsce, w którym się znalazła jest dość przypadkowe. Była to boczna, oświetlona głównie przez duże okna, sala, zupełnie niedostosowana do stałej ekspozycji.
Niestety nie wiem kiedy, ale w którymś momencie udało się Galerię przenieść do gmachu głównego NCK-u, do najlepszej sali, zresztą tuż obok galerii innej znakomitości, a mianowicie JERZEGO DUDY-GRACZA. Muszę powiedzieć, że to jedna z lepiej oświetlonych galerii, jakie znam – obrazy Beksińskiego robią w niej piorunujące wrażenie. Czym wracam do początku tej opowieści, ponieważ którejś soboty wybrałem się tam z córką. Po naprawdę dobrym burgerze, serwowanym z jednego z foodtrucków stojących przez Centrum, zanurzyliśmy się – dosłownie – w odlecianym świecie artysty.
Po kawie i herbacie w nieodległej ŁANCAFE, z której mamy widok na niewiarygodne Łąki Nowohuckie, wróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem obejrzenia, po raz kolejny Ostatniej Rodziny, filmu JANA P. MATUSZYŃSKIEGO z 2016 roku, opowiadającym o rodzinie Beksińskich (2016). Mocna rzecz, rzecz gęsta emocjonalnie i godna polecania, nawet jeśli postać syna artysty, TOMKA, dziennikarza radiowej Trójki i tłumacza filmów z Bondem, zarysowana jest dość jednowymiarowo (krótko mówiąc pokazano go jako absolutnego odmieńca i odludka, zapominając, że miał wielu przyjaciół).
|
Czym wracam do tytułu tego felietonu. Otóż był Zdzisław Beksiński nie tylko malarzem, nie tylko szalonym wręcz miłośnikiem nowinek technicznych, ale i melomanem. W jego pracowni, możliwej do precyzyjnego zrekonstruowania dzięki temu, że malarz nagrywał na kamerę, a także fotografował, wszystko i wszystkich. Być może dzięki temu upływ czasu zaznaczany jest w tym filmie nie tyle przez zmianę wyglądu bohaterów, to jest ich wyglądu i ubioru, co przez ukazywanie płócien, nad którymi artysta w danym czasie pracował oraz przez zmianę urządzeń, za pomocą których słuchał muzyki.
A tych miał zawsze kilka. Jeśli uważnie patrzymy, to zauważymy, że w każdym przedziale czasowym miał kilka, równoległych systemów – trzy, a nawet cztery – słuchał ich naprzemiennie. Co więcej, po tym jak poznał się z Piotrem Dmochowskim, admiratorem jego twórczości mieszkającym w Paryżu, gdzie skończył studia na Wydziale Prawa oraz Szkołę Nauk Politycznych, stał się artystą – jak na warunki polskie – wyjątkowo zamożnym. Dmochowski, na prośbę artysty, płacił mu często za obrazy płytami, miał więc Beksiński niezwykle bogatą kolekcję, uzupełnianą też przez syna.
Ale wracając do meritum – upływ czasu w filmie sugerowany jest w dużej mierze przez wymianę systemów audio. Podstawą jednego z nich był amplituner gdyńskiej firmy RADMOR, model OR-5102, zwany „Radmoryną”, zawsze w towarzystwie ikonicznego, dziesięciopasmowego (na kanał) korektora graficznego. Pod koniec lat 70. amplitunery stereofoniczne – a właściwie quasi-kwadrofoniczne – tego producenta były kwintesencją wyrafinowania i obiektem pożądania polskich melomanów. Jeszcze pod koniec lat 80., kiedy na rynku były już kolejne wersje tego urządzenia, był to wzmacniacz uważany powszechnie za szczytowe osiągnięcie polskiej myśli technicznej związanej z audio.
Zaprojektowany przez zespół pod kierownictwem MARIANA PRAWDZIWKA, z doskonałym dizajnem opracowanym przez GRZEGORZA STRZELEWICZA, jest nie tylko częścią polskiej historii elektroniki, ale ikoną pewnego okresu, w którym wszystko wydawało się możliwe.
Firma, z której później wyodrębniono Zakłady Radiowe Radmor swoją historię liczy od 1949 roku, kiedy to znacjonalizowano spółkę MORS (Morska Obsługa Radiowa Statków). Już rok później rozpoczęto budowę własnych urządzeń komunikacyjnych – autolatarni AA-2 oraz rozgłośni koncertowej RK-1. Radmor jest bowiem „dzieckiem” firmy zajmującej się morskimi urządzeniami telekomunikacyjnymi. Marka w 2011 roku została włączona do WG Group, polskiego prywatnego koncernu sektora obronnego, i oferuje obecnie wojskowe systemy łączności polowej.
I być może to właśnie jest kluczem do zrozumienia fenomenu amplitunerów z logo Radmora, ich klasy i jakości budowy. Zaangażowani w ten projekt inżynierowie musieli bowiem działać w zupełnie innych warunkach projektowych, innym reżimie wykonawczym niż klasyczni producenci audio – nie muszę dodawać, że znacznie wyższym. W dodatku mieli dostęp do zagranicznych podzespołów, co w gospodarce PRL-u było nieczęste. Produkty tej firmy były oczywiście o wiele droższe, a wielkość produkcji była ograniczona, ostatecznie była to tylko wydzielona część „dużego” zakładu. Wszystko to jednak dało produkt pod każdym względem wyjątkowy i poszukiwany do dziś.
Skąd to wszystko wiem? – Tegoroczny wyjazd podporządkowałem trójcy GDYNIA-SOPOT-GDAŃSK, a w Gdyni odwiedziłem wystawę czasową w Muzeum Miasta Gdyni zatytułowaną Legenda Radmoru. Zaplanowana pierwotnie na okres między 7.11.2020-25.04.2021, ze względu na lockdown została znacznie przedłużona.
Niewielka rozmiarami wystawa była dla mnie szczególnym przeżyciem. Po raz pierwszy zobaczyłem bowiem wszystkie produkty tej marki, w tym prototypowe. Co więcej, kupiłem sobie świetnie przygotowany, piękny katalog wystawy, do którego dodawano piórnik z logo wystawy i zestaw przypinek, w tym z ikonicznym amplitunerem. To pierwsze tego typu opracowanie i od razu bardzo dobre. Jedyne, czego mi w nim zabrakło, to opisu kolumn głośnikowych z logo Radmoru, niegdyś hitu polskiej sceny audiofilskiej, pomimo że na wystawie były obecne.
Kuratorzy wystawy, AGNIESZKA DRĄCZKOWSKA i PAWEŁ GEŁESZ we wprowadzeniu do katalogu piszą:
Dla jednych Radmor to wymarzone, cudem zdobyte hi-fi 5100, dla innych wyczekiwane rozmowy stęsknionych marynarzy prowadzone za pośrednictwem Gdynia Radio, szum portowej codzienności, najlepsze polskie wzornictwo czy wreszcie miejsce pracy dziesiątek mieszkańców Gdyni i całego Trójmiasta. Istniejące nieprzerwanie od 1947 roku przedsiębiorstwo zapisało się w historii naszego kraju jako jeden z czołowych producentów systemów i urządzeń łączności.
⸜ AGNIESZKA DRĄCZKOWSKA, PAWEŁ GEŁESZ, Serce i rozum. Dwugłos kuratorski wokół wystawy „Legenda Radmoru”, w: „Legenda Radmoru”, katalog wystawy, red. Agnieszka Drączkowska, Paweł Gełesz, Gdynia 2020, s. 13.
Nie dziwi więc, że obok innych czołowych polskich produktów, w tym magnetofonów szpulowych Aria, magnetofonu kasetowego Finezja, robionych na zamówienie kolumn z głośnikiem wstęgowym (nota bene – ciekawe, kto był jego projektantem i wykonawcą), a później „wieży” którejś z japońskiej firm, znalazł się właśnie Radmor, dzięki któremu w pracowni Beksińskiego brzmiała muzyka klasyczna, którą uwielbiał. I w ten sposób łączą się sztuka i technika – technika i sztuka. Zresztą w pewnym momencie trudno jedno od drugiego rozróżnić. ■
WOJCIECH PACUŁA
redaktor naczelny
|