pl | en

MUZYKA | WYWIAD | RECENZJA


TADEUSZ ŁUCZEJKO
          ※
AQUAVOICE | Silence

Kontakt:
tel.: +48 607 386 762

aquavoice@gmail.com

aquavoice.pl
mpmambient.pl
zoharum.com

POLSKA


edną ze stałych w życiu Tadeusza Łuczejki jest wakacyjny wyjazd do Gdańska i obowiązkowe pływanie w morzu. Posiadacz tzw. żółtego czepka, czyli specjalnej karty pływackiej, niegdyś ważnego dokumentu poświadczającego ponadprzeciętne umiejętności pływackie, uprawniającego na przykład do wypożyczania łódek, regeneruje się w ten sposób po maratonie, jakim jest dla niego organizacja najciekawszego festiwalu ambientowego w tej części Europy, organizowanego w niewielkich Gorlicach AMBIENT FESTIWAL GORLICE. Zanim jednak zanurzył się w wodach Bałtyku, dosłownie na dzień przed jego wyjazdem, spotkaliśmy się u mnie po to, aby porozmawiać o festiwalu oraz płycie i tej płyty posłuchać.

Nasza poprzednia oficjalna rozmowa – nieoficjalnie dzwonimy do siebie co jakiś czas – miała miejsce dokładnie dwa lata temu, pod koniec lipca 2015 roku i wiązała się z wydaniem zbioru nagrań AQUAVOICE, projektu Tadeusza, pt. Early Recordings (HF | No. 137). Na dwupłytowym, wydanym w 20-lecie jego pracy artystycznej, albumie zebrał swoje starsze nagrania, których remasteringiem zajął się pan Marcin Bociński, a wynik był olśniewający – płyta otrzymała wyróżnienie RED Fingerprint za muzykę, a za jakość dźwięku nagrodę BIG RED Fingerprint. Przypomnijmy, że „High Fidelity” było patronem medialnym tego wydawnictwa (więcej TUTAJ).

Tegoroczne spotkanie z Tadeuszem zapowiadało się minorowo. Wprawdzie pogoda za oknem była znakomita, Gdańsk uśmiechał się już do mojego rozmówcy, ukazała się jego nowa płyta pt. Silence, a 20. edycja festiwalu, który wymyślił i od tylu już lat prowadzi, została uznana za najbardziej udaną w jego historii. A jednak… Z rozmów telefonicznych, które prowadziłem z Tadeuszem zarówno w zeszłym roku, jak i bieżącym wynikało, że może to być ostatni jego festiwal i ostatnia jego płyta. Problemy zdrowotne z ostatnich miesięcy wydawały się te decyzje potwierdzać.

Sztuką się jednak żyje, to nie jest coś, co można sobie na chwilę wybrać, a potem porzucić. O czym przekonałem się już na początku wywiadu.

Z TADEUSZEM ŁUCZEJKO rozmawia Wojciech Pacuła.

WOJCIECH PACUŁA: Muszę się przyznać, że obawiałem się nieco naszego spotkania, pomimo że spotykamy się przecież tuż po dwóch ważnych wydarzeniach w twoim artystycznym życiu: 20. edycji festiwalu Ambient i po ukazaniu się – właśnie na Ambiencie – twojej najnowszej płyty. Moje obawy wynikają jednak z rozmów, które prowadziliśmy w ostatnim czasie. Zacznijmy od wydawnictwa. Zapytam wprost: czy to jest twoja ostatnia płyta?
TADEUSZ ŁUCZEJKO: Rzeczywiście, wszem i wobec ogłaszałem, że to jest moja ostatnia płyta. Obawiam się jednak, że to tak do końca nie jest… Jestem „ożeniony” z muzyką do końca życia. Nawet znajomi mówią, że już tyle razy „kończyłem” z tym wszystkim i zawsze wracałem z nowym projektem – płytą, koncertem.

Miłość do grania zostanie ze mną do końca, ale moje przekonanie, że to „ostania płyta” wzięło się stąd, że widzę coraz mniejszy sens w wydawaniu swojej muzyki. Dlatego, że właściwie nikt tego nie kupuje, bo niemal wszyscy, którzy ją znają – nie bójmy się tego słowa – kradną ją z internetu. To się nazywa „ściąganie”, ale jest pospolitą kradzieżą. Jeden ze znajomych wynalazł rosyjski serwer, na którym są wszystkie moje płyty, wraz z poligrafią. Sprzedaje się naprawdę niewiele.

Nie jestem materialistą, ostatnie na co bym liczył to bogactwo. Doszło jednak do takiej paranoi, że artyści między sobą wymieniają się swoimi płytami i to jest nasz największy „kanał dystrybucyjny”. Tak sobie myślę – po co mi kolejna płyta? Będzie mi zalegać w domu, miejsca na to nie mam, a mam mnóstwo dużo lepszej muzyki, na która mi ciągle brakuje przestrzeni – stąd moje wątpliwości dotyczące sensowności dalszego nagrywania muzyki. Ale…

Podczas Ambientu otrzymałem od Łukasza Pawlaka z Requiem Records propozycję, żeby nagrać coś dla niego. To byłaby nasza druga wspólna płyta, po jakiś dwunastu latach przerwy. Requiem wydało mi płytę dawno temu i od wielu, wielu lat się z Łukaszem przyjaźnimy. Jakoś tak się jednak poskładało, że nie mogliśmy się znowu „spotkać” wydawniczo.

Trochę się nawet o to posprzeczaliśmy, bo wciąż woził tę moją płytę na różnego rodzaju targi, wystawy i sprzedawał ją. Co jest normalne, o to przecież chodzi. Tyle tylko, że trochę się tej muzyki wstydzę, jestem w zupełnie innym miejscu. I było tak, że pokazywał najświeższe rzeczy innych wykonawców, a obok tę moją staroć, do której się już nie przyznaję – uważam, że teraz robię lepsze rzeczy. Rozumiem oczywiście, że skoro wyłożył pieniądze na wydanie płyty, to chce ją sprzedać. Ale…

To czegoś tu nie rozumiem – mówiłeś mi, na bieżąco, że wyprzedajesz instrumenty. Z tego, co wiem, został ci tylko jeden – na czym w takim razie chcesz grać?
Tak, został mi tylko jeden syntezator, ale jestem w stanie na nim zrobić właściwie wszystko. To Novation, model A-Station, brytyjski instrument, który modeluje dźwięk analogowo. Bardzo mi odpowiadają jego brzmienia. Myślę więc, że bez problemu, ścieżka po ścieżce zrobię na nim taką płytę, jaką chcę.

Właśnie – czy Requiem Records „zamówiło” u ciebie konkretną muzykę, czy dało ci wolną rękę?
Nie, na szczęście nie – mam dostarczyć muzykę i tyle. Propozycja Łukasza trochę mnie zaskoczyła, bo ostatnio nakierował się na muzykę poważną i klasykę, odchodząc od elektroniki. Co jest zupełnie zrozumiałe, o tym właśnie mówię – to już jest tak niewielka nisza, że chyba większej nie ma. Przecież nawet jazz jest teraz w mainstreamie. W każdym razie zaproponował, że za rok robimy nową płytę Aquavoice w Requiem. I to był dla mnie bodziec do tego, żeby jednak jeszcze wszystkiego nie rzucać w diabły. Będzie więc przynajmniej jeszcze jedna płyta.

Mamy w ten sposób omówioną „ostatnią” płytę, powiedzmy więc coś o „ostatnim” festiwalu. W tym roku obchodziłeś jubileusz, 20-lecie Ambientu, wszyscy byli pod wrażeniem muzyki i organizacji, a ty chcesz się z tym pożegnać?
Jak by to powiedzieć… Festiwal rzeczywiście uważam za udany, co roku wszyscy – i muzycy, i słuchacze – bardzo go chwalą za dobór artystów i atmosferę. Ta ostatnia jest szczególnie ważna, ponieważ większość festiwali wygląda w ten sposób, że muzyk wychodzi na scenę, gra, kłania się i już go nie ma. U nas jest bezpośredni kontakt z artystą, nie stawiamy żadnych barier.

Poza tym na zakończenie festiwalu organizujemy zawsze ognisko, w czasie którego można porozmawiać z artystami, posiedzieć, napić się z nimi piwa, zjeść kiełbaskę. Nasze gwiazdy niemal zawsze są na nim obecne. A coś takiego się właściwie nie zdarza. Jeśliby ktoś kilkanaście lat temu powiedział mi, że będę sobie tak siedział z Robinem Guthrie (współzałożyciel i członek zespołu Cocteau Twins – przyp. red.), to bym nie uwierzył. A na Ambiencie każdy mógł z nim porozmawiać, pożartować i powspominać aż do rana. Tak u nas jest.

W takim razie widzę tylko jeden powód – masz dość biegania za pieniędzmi, dobrze rozumiem?
Na szczęście ja nie biegam, ponieważ to tak naprawdę festiwal Gorlickiego Centrum Kultury, to Centrum go organizuje, a ja mam jedynie prawa do nazwy; dokłada się do tego też Urząd Miejski. Ale mimo że nie muszę za niczym biegać, to są bardzo małe pieniądze. To jednak problem ogólny – na wyższą kulturę po prostu nie ma pieniędzy. Pakuje się je w komercję.

Powiedz w takim razie, co powinno się zdarzyć, żebyś z radością przygotował kolejną edycję festiwalu?
Przede wszystkim potrzeba na to więcej pieniędzy. Nie potrzebuję milionów, zdaję sobie sprawę z realiów. Ale przez wiele lat myślałem, że festiwal będzie się z roku na rok rozwijał, a jednak ciągle powtarzamy to, co robiliśmy wcześniej. Myślałem, że oprócz koncertów będą spektakle teatrów muzycznych, projekcje kina niezależnego i tym podobne – to są rzeczy, których oczekują ludzie słuchający muzyki.

A z braku pieniędzy festiwal po prostu „trwa”, a ja muszę się dwoić i troić, żeby się zmieścić w budżecie. Udaje się to tylko dlatego, że po prostu znam się osobiście z większością artystów, którzy przejeżdżają do nas bardziej ze względu na naszą znajomość niż wynagrodzenie. Ale coraz częściej słyszę od nich, że najwyższy czas, żeby to się stało profesjonalne. Nie mogą grać w nieskończoność za półdarmo tylko dlatego, że mnie lubią. Tym bardziej, że kończą mi się znajomości tego typu i wreszcie trzeba będzie zacząć zapraszać muzyków, których nie znam i którym trzeba zapłacić normalne stawki. Nie można robić festiwalu patrząc na to, za ile zagrają muzycy.

Ale widzę – to po prostu widać – że nie możesz bez tego żyć, że to jest część ciebie, prawda?
Cóż mogę powiedzieć – muzyka to całe moje życie.

Musisz więc mieć jednak jakieś plany na przyszłość, mimo wszystko?
No tak, pewnie skończy się tak, że zrobię kolejny Ambient. Plany mam zresztą na kilka lat do przodu, inaczej to by nie działało. Mamy sześć koncertów – po trzy koncerty na dwa dni. W tym roku wyjątkowo było siedmiu wykonawców. A propozycje od artystów dostaję przez cały rok. Tym bardziej chciałbym to zrobić, że jestem dogadany z Peterem Nootenem (założyciel grupy Clan of Xymox – przyp. red.), który ma przyjechać do Gorlic już drugi raz.

Z jego ponowną wizytą związana jest śmieszna sytuacja. Jakiś czas temu wydał swoją nową płytę, naprawdę bardzo dobrą (Stem - przyp. red.). Na początku roku przysłał mi maila z prośbą o mój adres pocztowy, bo chciał mi ją podesłać. Wysłałem, a płyty nie ma i nie ma. Pomyślałem więc, że muszę coś z tym zrobić, bo po prostu chciałem mieć tę płytę prosto od niego. Ale z drugiej strony nie chciałem się narzucać. W końcu jednak napisałem maila, delikatne się przypominając. Pytałem po prostu o to, czy udało się ją wysłać, czy może gdzieś po drodze zaginęła.

Peter odpisał, że porozmawia ze swoimi ludźmi, bo nie on się zajmuje wysyłkami. Okazało się, że zapomnieli ją wysłać. Ponieważ jednak tak – jak pisał – się to ułożyło, to jeśli chcę może mi przywieźć płytę do Gorlic osobiście, na Ambient. Odpisałem więc, że sprawa załatwiona i widzimy się za rok. W ten sposób Peter Nooten będzie gwiazdą festiwalu w 2019 roku.

A inni artyści?
Zobaczymy, nie jestem jeszcze pewien. Czasem muzycy „przeskakują” jakiś rok i pojawiają się później – po prostu muszą czasem poczekać. Jeśli zdarza się coś wyjątkowego, wchodzi to jako pierwsze. W tym roku taką nowością będzie Ivan Tkalenko, muzyk z Ukrainy grający na bandurze w towarzystwie elektroniki – kapitalna rzecz. Staram się, aby festiwal się zmieniał. Jeśliby zawsze „brzmiał” tak samo, to nie miałby sensu. Przecież sześć, czy siedem identycznych koncertów to bezsens. Nuda.

Stąd w zeszłym roku Kasia Borek, klasycznie wykształcona pianistka, która grała na fortepianie akustycznym, którego dźwięk był elektronicznie modyfikowany na żywo przez Pawła Osickiego, perkusistę zespołu Sojki. Grały przecież Karpaty Magiczne, czyli zespół o zabarwieniu folkowym, grał Wojtek Konikiewicz, pianista jazzowy. Staram się więc „mieszać”, pamiętając stale o tym, że to festiwal muzyki ambientowej, elektronicznej.

Widzę, że pogłoski o śmierci festiwalu są mocno przesadzone, mówiąc o przyszłości masz w oku błysk :)
(śmiech) W tym roku mieliśmy 20-lecie festiwalu. Przez te dwadzieścia lat dorobiliśmy się grupy stałych fanów, bywalców festiwalu, z którymi się przez te lata zaprzyjaźniliśmy. To są ludzie z Warszawy, Krakowa, Gdańska, Łodzi, którzy zostają po imprezie jeszcze przez parę dni i jeździmy sobie po okolicy, zwiedzając i ciesząc się swoim towarzystwem. W tym roku zaskoczyli mnie i wiedząc o tym, że rozpowiadam o końcu Ambientu skrzyknęli się i przygotowali mi prezent – kupon na płyty do zrealizowania w EMPIK-u. Z dedykacją „festiwal musi być”.

Najbardziej trafił do mnie jednak znajomy z Przemyśla, który składając mi życzenia powiedział, że nie mogę tego festiwalu skończyć, bo dla nich to jest, jak rodzinna wigilia – czekają na to cały rok. Tym mnie kupił. Pewnie więc festiwal jednak będzie :)

Przyszłość mamy więc zabezpieczoną, możemy więc skupić się na „tu i teraz”. Powiedz proszę coś o swojej nowej płycie, Silence. Wspomniałeś o tym, że nie wracasz do swoich starych nagrań – czy to znaczy, że widzisz u siebie progres, jesteś coraz bardziej zadowolony ze swoich płyt?
Tak, zdecydowanie tak. Wiem, że to brzmi nieskromnie, ale tak myślę. Zmienia się i muzyka, i sprawność gry – mam też większe możliwości techniczne. Nawet z jednym syntezatorem są większe, bo mam komputer. Dawniej nagrywałem na czterośladowy magnetofon kasetowy, a pierwsze trzy płyty zostały nagrywane na nagrywarce CD – nagrywałem płytkę z dwoma śladami, odtwarzałem ją z odtwarzacza, dodając kolejne dwa i nagrywałem to kolejny raz na CD-R. I tak kilka razy. Teraz możliwości są nieporównywalnie większe.

Czy nowa płyta różni się muzycznie od poprzedniej, Nocturne?
Nie, raczej nie, to raczej kontynuacja. Prawdę mówiąc bardzo ciężko mi „szła”, dużo czasu zabrało mi jej nagranie. Nie wiem, czy to brak weny, czy coś innego. Właściwie to nie bardzo wierzę w tak zwane „natchnienie” o którym wielu muzyków mówi, ale coś w tym chyba jednak jest, nie tylko w sztuce. Jest przecież tak, że w jeden dzień wszystko ci wychodzi, dobrze idzie, a na drugi wszystko się sypie. W tym przypadku ciężko mi szło. Może to przez moją chorobę…

Ile trwało jej nagranie?
Myślę, że ponad pół roku – a zwykle trwa to o połowę krócej.

A skąd tytuł?
Okładka i tytuł to trochę zbieg okoliczności, ale także wynik mojego zawału i czterdziestu minut w karetce na sygnale, kiedy nie wiedziałem, jak to się skończy. Miałem trochę czasu, żeby sobie przemyśleć moje życie i trochę się zdołować. Tym bardziej, że nigdy na nic nie chorowałem i byłem zdrowy. Poza tym to we mnie siedzi od dawna. Nigdy nie lubiłem radosnych, rozrywkowych emocji. Dla mnie numerem jeden od zawsze była wytwórnia 4AD. Mroczne klimaty. Takiej muzyki słuchałem i taka mnie najbardziej pociągała. Być może ten incydent zdrowotny był takim wyzwalaczem, który to ze mnie uwolnił.

Masz już pomysł na nową płytę? Jak w ogóle rodzi się nowa muzyka?
U mnie wszystko wychodzi od brzmień. Przeważnie inspiracją były nowe instrumenty. Nie używam fabrycznych brzmień, ale od czegoś muszę wyjść. Zawsze starałem się więc mieć moje brzmienia i to one są inspiracją. „Wykręcam” jakieś ciekawe brzmienie, zaczynam coś grać, dokładam do tego następną ścieżkę. Na samym końcu wymyślam tytuł – zawsze na samym końcu.

Tytuł jest dla mnie koniecznością zewnętrzną, ja go właściwie nie potrzebuję, Chodzi na przykład o ZAIKS – utwory muszą mieć tytułu, aby ZAIKS mógł wypłacić tantiemy. Mam jedną płytę, na której numery utworów brzmią: 1, 2 itd. Ale mogę mieć tylko jedną taką płytę. Muzyka przychodzi mi znacznie łatwiej niż wymyślanie tytułów.

Musisz usłyszeć muzykę, żeby zaistniała, czy masz ją w głowie?
Trochę mam ją w głowie, ona nie musi nawet zabrzmieć. Nie powinienem o tym mówić, ale niech będzie - Silence nagrywałem w domu, a przy dogrywaniu kolejnych śladów słucham tego na takim maleńkim głośniczku Bluetooth na baterie. O brzmieniu nie ma więc mowy – słyszę to, co wcześniej grałem w bardzo ogólny sposób. Wszystko mam wcześniej poukładane w głowie.

Tym większa więc rola masteringowca, prawda?
Oczywiście – od długiego czasu moim masteringowcem jest Marcin Bociński. Mistrz, który co chwila łapie prestiżowe nagrody za swoją pracę (legatomastering.pl - przyp. red.). Marcin jest świetny również dlatego, że jest muzykiem, grał muzykę elektroniczną. Rozumie więc to, co robi.

W tym przypadku nagrywając płytę w znacznym stopniu ją jednak pre-masterujesz – jaka jest więc rola masteringowca?
Trochę ingeruje w brzmienie. Zdarza się, że mam zmulone basy, a on potrafi to tak wyczyścić, że robi się świetnie. I dla mnie to jest zupełny szok, bo przecież dostaje dwa ślady 16/44,1, a robi z tego coś wyjątkowego. Lekko też kompresuje dźwięk, przez co płyta jest nieco głośniejsza – ale bez pompowania! – czytelniejsza, mamy też więcej szczegółów. Mam prymitywny program nagrywający, jestem grafikiem i komputerowe zawiłości są mi obce nagrywam wszystko na Audacity. Wszystko, co potrafię z nim zrobić to zasługa Darka Kalińskiego, mojego przyjaciela.

Jesteś zadowolony z tej płyty, czy już byś coś w niej zmienił?
Na razie jestem zadowolony :)

AQUAVOICE
Silence

Data wydania: 12.07.2018
Wydawca: Zoharum ZOHAR 168-2
Nośnik: Compact Disc

Silence okładką nawiązuje do tytułu poprzedniej premierowego wydawnictwa Aquavoice, płyty Nocturne z 2014 roku. Jak już wiemy z wywiadu z Tadeuszem, jest nawet chyba bardziej zwrócona ku nieskończoności. Jest próbą zmierzenia się ze swoimi słabościami i lękami, a mimo to okazuje się, w moim przekonaniu, najbardziej „otwartą” na świat płytą tego artysty. Jak gdyby jednak się pogodził z tym, że „jest, jak jest” i otworzył na kolejny dzień. I kolejny. I jeszcze kolejny. Grafiką zajął się sam Tadeusz.

Płyta trwa nieco ponad 40 minut, to dobry format, i złożyło się na nią trzynaście kompozycji. Mają one swoje tytuły, ale – o czym muzyk mówił w wywiadzie – nie przywiązywałbym do nich szczególnego znaczenia, ponieważ wynikają raczej z wymogów „technicznych” niż artystycznych. Wszystkie zostały napisane, zaaranżowane i nagrane w domowym studiu przez Tadeusza. Masteringiem zajął się w swoim warszawskim studiu pan Marcin Bociński, ten sam, który „ogarniał” wcześniejsze płyty Aquavoice. Pracował na plikach 16/44,1.

Płyta została wydana w formie rozkładanego mini LP, bez książeczki, ale w formacie „europejskim”, a nie „japońskim”, ponieważ ma wymiary 130 x 125 mm, a nie 136 x 136 mm – jest wielkości książeczki w pudełku typu jewel case (tzw. plastiku”).

DŹWIĘK

Ponieważ spotkaliśmy się z Tadeuszem u mnie w domu, wykorzystałem to do wspólnego odsłuchu jego nowego albumu. Część odsłuchowa została więc podzielona na dwie części: wypowiedź Tadeusza i moją recenzję.

Razem

WOJCIECH PACUŁA: Od razu powiem, że jestem pod wielkim wrażeniem produkcji tej płyty. Ale też słyszę bogactwo barwy i bas, który buduje wszystko ponad sobą i zadaję sobie pytanie – jak to możliwe? Przecież tego basu nie słyszałeś, nie słyszałeś tych rzeczy w przeciwfazie!
TADEUSZ ŁUCZEJKO: (śmiech) Sam się nad tym zastanawiam, jak to możliwe. Szczególnie tutaj, w twoim systemie, gdzie to brzmi po prostu nieprawdopodobnie! Niektóre rzeczy usłyszałem pierwszy raz, jakieś smaczki, drugie plany, o których nie zdawałem sobie sprawy.

A sam je przecież nagrałeś :)
No tak, sam je zrobiłem, a mimo to musiało to być jakieś podświadome działanie. Drugi raz w życiu się z tym spotykam, dopiero po raz drugi mam takie przeżycie. Pierwszy raz było tak z płytą Petera Baumanna, którą miałem od wielu lat – zmieniłem sprzęt na lepszy i usłyszałem rzeczy, o których nie zdawałem sobie sprawy. Na przykład usłyszałem, że gdzieś w tle jest nagrany fragment ludzkiego śmiechu, którego wcześniej nie było.

I teraz po raz drugi przeżywam coś takiego, co jest tym bardziej surrealistyczne, że przecież sam te dźwięki nagrywałem :) Chodzi oczywiście o rzeczy z tyłu – to, co z przodu oczywiście znam i słyszałem też u siebie. Barwa też się różni, ale to wciąż te same utwory. Ale to, co się dzieje w tle usłyszałem tutaj po raz pierwszy. Nie wiem, jak to się dzieje, składam to chyba podświadomie, żeby całość była z sobą „zgodna”, nawet jeśli czegoś nie słyszę. Okazuje się, że to rzeczywiście z sobą „gra”.

Jak te dźwięki w przeciwfazie, prawda?
Dokładnie tak – naprawdę nie wiem, jak to zrobiłem, jeszcze przed chwilą nie wiedziałem, że w ogóle zrobiłem. Jeżeli chodzi o techniczne rzeczy, to jestem dość ograniczony, więc nie rozumiem, skąd to się wzięło, naprawdę.

Odsłuch muzyki na sprzęcie tej klasy zmienia twoje postrzeganie procesu nagrywania?
Oczywiście, że zmienia. Uczę się i teraz chciałbym, żeby to było podstawą przy kolejnej płycie. To zmienia podejście do muzyki. Powinienem chyba wymienić sprzęt, co mi nie grozi, albo częściej do ciebie przyjeżdżać :)

Zapraszam :)
Chętnie, jesteśmy umówieni.˩

Osobno

Już pierwsze, otwierające album, dźwięki z Minor „ustawiają” odbiór tej płyty. To niebywale nisko położony bas o pięknej barwie i nieco miękkiej, aksamitnej strukturze. Daje to duży, wszechogarniający dźwięk, który od razu wycisza w nas wszystko poza „tu i teraz”. Siadamy i słuchamy z ciekawością, co się zaraz zdarzy – bo, że „się zdarzy” możemy być pewni. To tego rodzaju utwór, który pokaże możliwości nawet największych, dostępnych na rynku kolumn i który rozłoży na łopatki większość, niezbyt wydajnych prądowo wzmacniaczy. Jego energia jest tak duża, że niemal widzimy kręcący się dysk licznika energii elektrycznej.

Mamy więc: „ta daaaam, ta daaaam, taa daaam”, pod którym budzi się do życia inny dźwięk, do którego dołącza około 1:00, wychodzący najpierw głównie zza naszej głowy. I zegary. Ale te są ukryte, nie są wprost, pokryte są patyną czasu. Ich brzmienie jest stępione i przybrudzone. Po czym wchodzą kolejne plany i dźwięki.

Wszystkie te elementy są doskonale selektywne, ale i ciepłe. To taka zresztą płyta, pełna aksamitu. Chociaż co jakiś czas dźwięk organizowany jest przez elementy położone wyżej w paśmie, coś jak „punktowce” oświetlające wybrane fragmenty utworu. Tworzy to gęstą atmosferę, która nie wydaje mi się jednak tak mroczna, jak na poprzednim, pełnym niepokojących dźwięków, albumie Nocturne.

Dźwięk jest na Silence organizowany w formie bąbla przed nami, który czasem wciąga nas do siebie. Brzmienie jest niezwykle klarowne, ale i ciemne – rzecz charakterystyczna dla wysokiego high-endu. Przed odsłuchem powróciłem na chwilę do płyt Pietera Nootena i muszę powiedzieć, że w duchu i w rozumieniu jakości dźwięku, jego roli w ostatecznym wyniku, to krążek będący czymś w rodzaju uzupełnienia najlepszej płyty tego założyciela grupy Clan of Xymox, nagranej wraz z Peterem Brookiem Sleeps With The Fishes (1987), ale krążek o jeszcze lepszym dźwięku.

Echa sposobu, w jaki wykorzystuje u siebie instrumenty smyczkowe (ich analogi) Nooten, na przykład w Woke To See z płyty Here is why (2010), znaleźć można w utworze A lonely cello. Utwór rozpoczyna się samplem trzeszczącej płyty, w momencie, w którym igła dobiega do jej środka, ale połączonym z dźwiękiem odsyłającym do bambusowych elementów i wody z japońskich ogrodów.

Z kolei w Coldland motyw przewodni, jego barwa, przywołuje klasyczne płyty elektroniczne z lat 70. A Last Cruise to wycieczka nad morze, z mewami, falami i głęboką syreną statku. Inaczej niż u tria Duda/Kanaan/Rudź, gdzie może było „ich” morzem, tutaj mamy wrażenie sytuacji przejściowej, jesteśmy tylko pasażerami. To wszystko są, powtórzę, echa, nawet nie zapożyczenia. Rdzeń jest bardzo Aquavoice’owy. Łączy niepokój, jak w Chronos II ze spokojem Minor, wszystko jednak podane w gęsty, niski sposób.

Najbardziej „klasycznym”, to jest odsyłającym do grupy Tangerine Dream, trochę także do Jarre’a z czasów Zoolook, jest tu utwór Information, gównie przez charakter i nastrój. Także i w nim usłyszymy bardzo niski dół, do którego dochodzi także przetworzony, pojawiający się na drugim planie, kobiecy głos. Dodajmy, że oczywistym punktem odniesienia dla utworu Sound Hunter wydaje mi się płyta Radio-Aktivität (1975) grupy Kraftwerk. To jednak tylko moje skojarzenia, nawet nie nawiązania – raczej postawienie stopy przez Tadeusza na podobnym gruncie i obejrzenie tej nowej panoramy z własnej perspektywy.

I właśnie plany robią równie duże wrażenie, jak barwa. Są bowiem ustawione w naturalny sposób, to jest pokazują ciągłą przestrzeń, mają duży wolumen i nie są separowane w nachalny sposób. Najważniejszy jest oczywiście pierwszy plan, ale – wbrew temu, do czego elektronika zdążyła nas przyzwyczaić – nie na osi odsłuchu, a na jego skrajach, jakbyśmy patrząc na wprost chwytali co jakiś czas ruch na skraju naszego wzroku. Patrząc na wprost widać mniej.

Silence jest albumem nagranym i zmasterownym w perfekcyjny sposób. To nowoczesne spojrzenie na elektronikę, bez jaskrawości i ostrości znanych z lat 80., w pewien sposób będącym powrotem do analogowych czasów lat 70. Czy to za sprawą coraz lepszych urządzeń służących do generowania dźwięku i jego nagrywania, a potem obróbki, czy jest coś w „duchu czasów”, co każe iść w tym kierunku – nie wiem. Ale bardzo podobne myślenie o brzmieniu słyszałem na płycie Tomasza Pauszka LO-FI LO-VE.

To jedna z najlepszych, najlepiej nagranych płyt z elektroniką, jaką ostatnio słyszałem. RED Fingerprint i BIG RED Button – po raz kolejny.