247 Listopad 2024
- 01 listopada
- TEST Z OKŁADKI: Daniel Hertz MARIA 800 + CHIARA ⸜ wzmacniacz zintegrowany + kolumny (system)
- WYSTAWA ⸜ reportaż: HIGH FIDELITY na Audio Video Show 2024
- TEST: Accuphase E-700 ⸜ wzmacniacz zintegrowany
- TEST: Gold Note CD-5 ⸜ odtwarzacz Compact Disc
- TEST: Acoustic Revive USB-1.5 PL TRIPLE-C + RUT-1K ⸜ kabel USB + filtr USB
- TEST: Verictum FLUX ILLUMI ICX ⸜ interkonekt analogowy RCA
- TEST: XACT IMMOTUS CRX & CL ⸜ nóżki antywibracyjne
- 16 listopada
- WYSTAWA ⸜ reportaż: Audio Video Show 2024
- TEST: Miyajima Laboratory SHILABE (2024) ⸜ wkł. gramofonowa MC
- TEST: EPO Sound DEIMOS MILLENIUM ⸜ kolumny głośnikowe • podłogowe
- TEST: Espirt ETERNA RCA G9 + SPK G9 ⸜ interkonekt liniowy RCA + kabel głośnikowy
- TEST: Vienna Acoustics MOZART SE SIGNATURE ⸜ kolumny głośnikowe • podłogowe
- MUZYKA ⸜ recenzja: BOB DYLAN, The Complete Budokan 1978, Sony Records Int’l SICP 6540~4, 4 x CD (1978/2023)
„Q” & „CLASSIC ROCK”: WERYFIKACJA doskonałym filmie z 2002 roku z Hugh Grantem w roli głównej, Był sobie chłopiec (About a Boy, reż. Chris Weitz, Paul Weitz), rzecz rozchodzi się o jedną tylko sprawę: czy człowiek jest, czy nie jest „samotną wyspą”. Jeden z głównych bohaterów występujących w filmie (ten grany przez przystojnego Granta) uważa, że każdy człowiek jest taką właśnie samotną wyspą, a dobrze zorganizowana wyspa może stać się nawet Ibizą. Drugi z bohaterów (jedna z pierwszych ważnych ról Nicholasa Houlta, który kilka lat później wystąpi m.in. przy boku pięknej Jennifer Lawrence w filmach o X-Menach) uważa, że to głupota, że żaden człowiek nie może żyć w izolacji i że zawsze będzie miał stały kontakt z człowiekiem i, co ważniejsze, że ten kontakt jest niezbędny do osiągnięcia pełni szczęścia. „Q” Brytyjski magazyn „Q” to obecnie jeden z najważniejszych tytułów ukazujących się na brytyjskim rynku prasy muzycznej. Założony w drugiej połowie 1986 roku od razu zmienił standardy wydawnicze (na czele z podniesieniem jakości papieru, na którym drukowano jego zawartość) i z miejsca podbił serca czytelników. Dziś, prawie 30 lat później, „Q” ma się dobrze jak nigdy. Szczyci się sporym nakładem (stan na grudzień 2013 podaje ok. 52 000 sprzedanych egzemplarzy), nie można mu także odmówić roli opiniotwórczej i prestiżu: wystarczy spojrzeć na listę gwiazd, która zaszczyciła galę „Q Awards 2014”. Tym bardziej leniwym, albo po prostu wygodnym, czytelnikom podrzucimy: pojawili się tam tacy artyści, jak Nick Mason z Pink Floyd, wielki Jean Michel Jarre, Ed Sheeran i zespół Kasabian. Każdy, kto chce się liczyć, przynajmniej na rynku brytyjskim, powinien w Q zaistnieć, choćby przelotnie. „CLASSIC ROCK” Ze Zjednoczonego Królestwa pochodzi także inny poczytny i ważny periodyk: „Classic Rock”. Jego żywot jest krótszy – „CRM” powstaje od 1998 roku. Jak bez problemu można się domyślić w centrum zainteresowania redaktorów magazynu jest ogólnie pojęta muzyka rockowa. Podobnie jak w wypadku „Q”, także „Classic Rock” może poszczycić się nakładem w pobliżu 50 000 egzemplarzy. O ile jednak pierwszy z opisywanych magazynów ma łatwą do wskazania konkurencję (np. „Mojo”), o tyle „CRM” w swojej kategorii jest, przynajmniej dla nas, bezkonkurencyjny. Świetnie wydany, wypełniony wyśmienitym contentem, wskazuje zarówno na wielkie sławy, jak i drobne kapele, które zasługują na uwagę. W świecie rocka „CRM” jest szalenie opiniotwórczy – to m.in. po ich ekstatycznej recenzji (10/10 i konkluzja, że „to jest, kurwa, niesamowite”) ostatniego krążka Rival Sons formacja ruszyła do przodu, zaczęła pojawiać się w amerykańskiej telewizji, m.in. u Lettermana (!), i wyprzedała większość koncertów. Sławę i splendor tego „młodego” wydawnictwa świetnie obrazuje gala rozdania nagród zorganizowana przez „CRM” właśnie. Wśród gwiazd, które ją zaszczyciły można wskazać m.in. Ozzy’ego i Sharon Osbourne’ów, Johna Densmore’a (The Doors), Grega Allamana, Joe’a Perryego (Aerosmith), Dave’a Mustaine’a, Briana Maya czy Erica Idle’a (ten pan współtworzył Latający Cyrk Monthy’ego Pythona). EKSPERYMENT Wstęp o byciu (bądź nie) Ibizą nie był przypadkowy. Tak jak bohaterowie filmu Był sobie chłopiec, tak i redakcje „High Fidelity” oraz „Music To The People” nie są oderwane od życia i potrzebują ciągłych bodźców z zewnątrz, nowych źródeł informacji muzycznych i inspiracji. Dlatego też co miesiąc chętnie czytamy (od deski do deski oczywiście) wymienione wyżej periodyki. Wg. nas to właśnie one stoją (wydawniczo i tekstowo) na odpowiednio wysokim poziomie i są w stanie dostarczyć odpowiednio dużą dawkę dobrych artykułów poświęconych tematom muzycznym. Do naszego małego eksperymentu wybraliśmy: Jak widać rozstrzał jest spory: albumy zostały jednak dobrane tak, by móc maksymalnie zrewidować opinie obu magazynów, a także by zobaczyć co jest teraz „trendy”. Aby opinie były możliwie wyważone, Bartosz Pacuła, prowadzący „Music To The People”, zajął się przybliżeniem sylwetki każdego zespołu/artysty, a także oceną jakości artystycznej wyżej wymienionych dzieł, zaś redaktor naczelny „High Fidelity” zajął się sferą dźwięku, dorzucając swoje trzy grosze dotyczące zawartości muzycznej. BP & WP WERYFIKACJA Gotowi? Zacznijmy więc od największego rozczarowania, czyli: THE WAR ON DRUGS The War On Drugs to, założony w 2005 roku, amerykański zespół indie-rockowy. W jego skład wchodzi sześciu muzyków, z czego tylko dwóch z nich współzakładało zespół – Adam Granduciel (wokal, gitara, postać obecna na okładce recenzowanego albumu) oraz David Hartley. Amerykanie mają na swoim koncie dwie „epki” (Barrel of Batteries z 2007 i Future Weather z 2010 roku) oraz trzy pełnoprawne albumy studyjne (oprócz Lost in the Dream są to: Wagonwheel Blues z 2008 oraz Slave Ambient z 2011 roku). Chociaż formacja ta jest w Polsce szerzej nieznana, to w Stanach cieszą się sporym poważaniem – już podczas trasy (hitowej – dodajmy) promującej Slave Ambient muzycy spotkali się z niezwykle pozytywnym przyjęciem i wieloma ciepłymi opiniami, zarówno krytyków muzycznych, jak i „zwykłych” fanów. Na „papierze” wszystko wygląda więc wspaniale: mamy cudowne dziecko sceny indie-rockowej, ogromny entuzjazm, a w końcu „jedynkę” przyznaną przez „Q”. Niestety, przynajmniej w mojej opinii, Lost in the Dream jest jednym z najbardziej płytkich i na dłuższą metę nużących albumów z przedstawionej piątki. Muzycznie porusza się on między graniem „artystycznym”, a brzmieniem młodych kapel rockowych, na czele z formacją Coldplay. Delikatne gitary, wyzuta z dynamiki perkusja, pseudo uduchowiony wokal i, co jest największym grzechem tego krążka, zerowa ilość emocji towarzyszących odsłuchowi. Osobiście winię za to pewnego rodzaju schizofrenię – panowie dowodzeni przez Adama Granduciela nie do końca chyba wiedzą w jakim kierunku powinna podążać ich twórczość. Z jednej strony otrzymujemy więc wspomniane, lekkie granie w stylu zespołu Coldplay, z drugiej zaś nie można nie zauważyć ewidentnych ambicji, by Lost in the Dream było czymś więcej. Brak zdecydowania przynosi niestety określone efekty: chociaż płyta trwa ponad godzinę, to z trudem można przypomnieć sobie te momenty, w którym nasze serce zabiło, chociaż na ułamek sekundy, szybciej czy mocniej. Kolejne kawałki ciągną się powoli, zlewając z czasem w jedną ultradługą, nic nie wnoszącą do naszego życia, kompozycję. Na plus zaliczyć można zaledwie jeden z najkrótszych („tylko” pięciominutowy) utworów – Red Eyes. W piosence tej przebrzmiewają echa tego, czym The War On Drugs mógłby być, gdyby jasno zdecydował się na jeden konkretny styl muzyczny. Nie zdecydował się. BP DŹWIĘK Nie sposób nie zgodzić się z Bartkiem co do wartości muzycznej tego albumu. Dawno nic tak mnie tak nie znudziło, jak Lost in the Dream. Słychać na niej próby przełamania rutyny rockowej, fragmentami nawet interesujące. Co z tego, jeśli ma się nieprzeparte wrażenie, że to właśnie fragmenty, podpięte pod utwór, który sam z siebie nie pozostawia w pamięci nawet śladu.
Rozczarowujący jest również dźwięk tego wydawnictwa. Jest płaski dynamicznie i wyprany z zaskoczeń. Nie ma mowy o głębi instrumentów i fakturach. Wydaje się, ze zdecydowanie przesadzono z kompresją sygnału i limiterami. Plusem jest jedynie oszczędzenie słuchaczom jazgotu – góra jest dość łagodna i wycofana. Jakość dźwięku: 5-6/10 RIVAL SONS Po numerze „1” magazynu „Q” w płynny sposób przechodzę do innej „jedynki” – mowa o najnowszym dziele Amerykanów z Rival Sons. Z poprzednio recenzowaną płytą Great Western Valkyrie łączy jedynie miejsce w podsumowaniach, wszystko inne zaś dzieli. Trzecia studyjna płyta formacji to dzieło, powiedzmy to wprost, znakomite, momentami ocierające się o przyszłą klasykę. Bez wątpienia to jedna z najlepszych płyt rockowych nie tylko 2014 roku, ale od czasów przyjścia mordercy innych gatunków, jakim był grunge. Droga kalifornijskiego zespołu do sukcesu artystycznego nie była łatwa. Założony w roku 2009 przez gitarzystę Scotta Holidaya zespół powstał na gruzach poprzedniej formacji Scotta – Black Summer Crush. Na całe szczęście Holiday spotkał na swojej drodze wokalista Jay’a Buchannana, wokalistę, który do rocka podchodzi ze specyficznym dla siebie poczuciem humoru i dystansem. Efektem ich spotkania jest album elektryzujący, trzymający w napięciu do ostatnich sekund, szalenie wciągający i po prostu znakomity. Wszystkie kompozycje składają się tutaj w jedną koherentną całość i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Granie Rival Sons można zdefiniować (chociaż będzie to pewne uproszczenie) jako nowy klasyczny rock. Panowie pełnymi garściami czerpią z klimatu, który w latach 70. był domeną Led Zeppelin, dodając do siebie swój charakterystyczny, unikatowy pierwiastek. Jedną z największych zalet Rival Sons jest jednak coś innego – mówię tutaj o chemii, która panuje między Buchannanem a Holidayem. Obaj są znakomici w swoim fachu – Jay posiada niezwykle interesującą barwę głosu, która nie pozwala przejść obok niej obojętnie, zaś Scott to prawdziwy mistrz gitary, który - gdyby tylko urodził się w latach 70. lub 80. – byłby dziś wymieniany na równi z innymi bogami tego instrumentu. Podobnie jak było to w wypadku wielu wielkich zespołów (The Beatles, Led Zeppelin, Guns N’ Roses, Pink Floyd) suma zdolności wyjątkowych muzyków jest znacznie większa niż ich wartość każdego z nich z osobna. Panująca między tą dwójką magia spaja wszystko, nadaje całości głębię, nasyca emocjami, kąpie w niespożytej energii. Jak dobrze zauważył redaktor „Classic Rocka” zespół ten nigdy nie będzie sprzedawał tylu albumów, co Led Zeppelin. Jednak, i podpisuję się pod tym czym tylko się da, Amerykanie podobnie jak Jimmy Page i spółka, posiadają zdolność pisania ponadczasowych kompozycji, które przetrwają przez wiele lat. Dla fana klasycznego rocka Great Western Valkyrie to absolutny „must have”. Kropka. BP |
DŹWIĘK Zespół bardzo poważnie podszedł zarówno do muzyki, jak i nagrania. Brzmienie jest gęste, pełne i nie słychać problemów z kompresją. Barwę ukształtowano o tak, aby gitara i wokal przypominały te płyt Led Zeppelin i trochę z The Doors. Wokal jest co jakiś czas celowo zniekształcony (przesterowany) – to część estetyki tej płyty. Jej częścią jest też dość długi pogłos. Mimo to wokalista brzmi selektywnie i czysto. Gitary są mięsiste i gęste, co daje pełnię i oddech. Perkusja jest gęsta, mocna i dynamiczna. Najważniejsze jednak, że całość jest estetycznie spójna i przemyślana. Ciekawa przestrzeń, z której realizator korzysta co jakiś czas w kreatywny sposób. Znakomity album. WP Jakość dźwięku: 8/10 ROYAL BLOOD Debiutanckie dzieło formacji Royal Blood to jedyny krążek, który pojawił się w zestawieniu obu magazynów. To pochodzący z Brighton duet, wylansowany w tym roku przez radio BBC. Duet nietypowy, dodajmy, bo z instrumentów, które są używane przez muzyków jest perkusja i gitara… basowa. Tak - Mike Kerr i Ben Thatcher postanowili odrzucić tak wielbionego przez wszystkich „elektryka”, uzyskując przy tym brzmienie jedyne w swoim rodzaju. Kariera zespołu, trwająca zaledwie dwa lata (formacja powstała, i to dość w spontaniczny sposób, w 2013 roku) przypomina póki co jazdę rollercoasterem, a muzycy sami przyznają, że nie bardzo ogarniają co się wokół nich dzieje. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że wielkimi fanami zespołu są Lars Ulrich i Jimmy Page – ten ostatni twierdzi nawet, że muzyka proponowana przez Royal Blood to „wynoszenie tego gatunku na zupełnie inny poziom”. Czym więc (a raczej, w kontekście tego eksperymentu: czy w ogóle?) brytyjski duet zasłużył sobie na taką atencję? Przede wszystkim rockowe granie w wydaniu Royal Blood jest szalenie energetyczne i gęste. Chociaż mamy tam jedynie wokal wsparty dwoma instrumentami, to Kerr i Thatcher grają z nieprawdopodobną werwą i szczerością. W naturalny sposób przychodzi im czerpanie z dokonań swoich poprzedników, jednak zamiast bezmyślnie to odtwarzać wykorzystują to jako inspirację do sięgania wyżej, widzenia dalej. Muzycznie Royal Blood oferują słuchaczowi niesamowity, buntowniczy (jak bardzo tego brakuje w dzisiejszym rocku!) klimat i fantastyczny groove. Dodatkowo panowie są bardzo zdolnymi instrumentalistami: Ben Thatcher gra z wprawą starego wygi, a Mike Kerr wyczynia na swoim basie prawdziwe cuda – jest szybki dynamiczny i wszędzie go pełno. Nie wszystko jednak w machinie zwanej Royal Blood chodzi doskonale. Największą wadą debiutanckiego dzieła formacji jest samopowtarzalność. Brytyjski zespół pokazuje większość swoich tricków już w pierwszych trzech, czterech utworach, powielając to w następnych kompozycjach. Słychać w tym graniu potencjał, jednak - w mojej opinii – aby naprawdę „odpaliło” musi stać się odrobinę bardziej różnorodne. Zeppelini nie podbili świata dlatego, że grali cały czas tak samo, prawda? BP DŹWIĘK Pierwsze spotkanie z albumem Royal Blood było dla mnie interesujące, przede wszystkim dlatego, że wyszukiwałem na niej brzmienia, zagrywki, „patenty”, które znam z płyt innych grup. To dobra zabawa, panowie mają za sobą długie godziny spędzone na słuchaniu Led Zeppelin, Guns N’Roses, Metalliki, a nawet Soundgarden. Po pierwszym razie, kiedy mniej więcej wiedziałem już, czego słucham, odpuściłem i posłuchałem tej płyty bez żadnych oczekiwań. I o to chyba chodziło. Bo jest bardzo energetyczna i interesująca. Choć trudno mi było wskazać wówczas jakieś wyróżniające się utwory – poza, co oczywiste, lansowanym w radiu Ten Tone Skeleton (znakomity!) - to wcale mi tego nie brakowało. Płyta jest spójna, gęsta, mocna. To mi wystarcza. Od strony dźwiękowej nie jest już tak dobrze. Podobnie jak w przypadku omawianej wyżej płyty Lost in the Dream The War On Drugs, tak i na Royal Blood użycie limitera i kompresora było chyba najważniejszym zadaniem realizatora i producenta. Choć dało to wspomnianą spójność, bo wszystko się ze sobą dobrze „klei”, to zabiera sporą cześć energii perkusji, której brzmienie jest ciepłe i pozbawione otwartej góry. Także bas nie schodzi zbyt nisko. Zaletą jest brak irytujących podbarwień i absolutny brak syczącej góry. To ciepłe, gęste granie, trochę zbyt „zmiętolone”. Ale wciąż porywające. WP Jakość dźwięku: 6/10 ED SHEERAN Świat, przynajmniej ten zainteresowany bądź w inny sposób związany z muzyką, klęczy teraz przed tym niespecjalnie wysokim, nieszczególnie atrakcyjnym rudzielcem, który wyprzedał trzy występy, dzień po dniu, na Wembley. Nikt, łącznie z samym zainteresowanym, nie mógł przewidzieć jak to wszystko się potoczny. Wyśmiewany w szkole, gnębiony, z poczuciem niższości Ed Sheeran nie miał łatwego startu. Muzyk jest przekonany, że uratowała go muzyka i gitara, dane mu przez Boga, który miał pewnego dnia powiedzieć: „Kolo, kurwa mać, potrzebujesz chyba pomocy. Proszę, masz gitarę!” Nie wiem ile w tym prawdy, nie ulega jednak wątpliwości, że jest coś cudownego w tym instrumencie w rękach Sheerana. Ofertę muzyczną Sheerana można podzielić na dwie części: tę bardziej popową i tę akustyczną. W obu muzyk porusza się z nieprawdopodobną gracją i wprawą, oferując świetne, wpadające w ucho melodie, znakomity wokal i godny uznania feeling. Słuchając kompozycji z X nie da się nie powstrzymać od wspólnego śpiewania z Edem. Choć oferta artysty jest zaskakująco eklektyczna – mamy więc tutaj typowe radiowe hity, chwytające za serce ballady, kawałek akustyczno-raperski (bardzo fajny Take It Back), mamy w końcu „epickie” melodie, które na długi czas zagoszczą w naszej głowie (I See Fire z filmu Hobbit. Bitwa Pięciu Armii). X, szczególnie w wersji Deluxe Edition, to dość długa płyta i jak każde dzieło muzyczne ma swoje mocniejsze i słabsze momenty. Życzyłbym sobie, żeby całe albumy niektórych artystów były tak dobre jak te „słabsze momenty” Sheerana. Świat byłby wtedy lepszym miejscem. BP DŹWIĘK Mój pierwszy kontakt z tą płytą nie był najszczęśliwszy. Jej okładkę zobaczyłem w „słuchomacie” zawieszonym w krakowskim Saturnie. Przesłuchałem więc kilka utworów, a te kompletnie mnie znudziły. Uzgadniając listę płyt do odsłuchu, X nie była więc na pierwszym miejscu moich faworytów. Ze względu jednak na niesamowitą popularność Eda, złamałem się. I nie żałuję. Problem z tego typu wydawnictwami jest taki, że prawdziwe piękno ujawniają, kiedy słuchane są na sensownym systemie audio. Wcale nie musi być on najdroższy, ale powinien mieć ręce i nogi. Usłyszymy wówczas bardzo dobrą produkcję, ogromną przestrzeń, świetne plany dźwiękowe i barwowe, wysoką dynamikę. Tradycyjnie znacznie lepiej nagrana jest gitara niż wokal. W brzmieniu tego ostatniego wyskakują trochę podkreślone sybilanty, efekt – tak jest zazwyczaj, zakładam, że tutaj również – zbyt wysokiej kompresji i intensywnego postpocessingu. Nie jest jednak najgorzej, trzeba tylko uważać, żeby system audio nie miał podobnych skłonności, bo po prostu pokaże to od razu. Z nieco cieplejszym systemem dostaniemy kawał dobrego dźwięku, mięsistego i niesamowicie przestrzennego, z bardzo dobrze pokazaną dynamiką gitary, perkusji i innych instrumentów. Po kilku przesłuchaniach płyta jest już w mojej „głowie”. Co więcej, przetestowałem za jej pomocą kilka urządzeń z różnych przedziałów cenowych. Jedynym jej problemem jest to, że jest zbyt długa, szczególnie w japońskiej wersji DeLuxe. Mimo to polecam! WP Jakość dźwięku: 7-8/10 ST. VINCENT Rok 2014 był dla Anne Erin Clark – relatywnie młodej (urodzonej w 1982 roku) wokalistki, kompozytorki, multi-instrumentalistki znanej szerzej jako St. Vincent - znakomity. Pochodząca z Oklahomy artystka nagrała bowiem niezwykle ciepło przyjęty album, który został uznany szóstym najlepszym krążkiem 2014 roku przez „Q”, jej samej zapewnił nagrodę Q Maverick przyznaną przez ten sam periodyk oraz nominację do nagrody Grammy w kategorii „Najlepszy alternatywny album”. St. Vincent to także pierwsze dzieło artystki, które pozwoliło zyskać jej prawdziwie światowy rozgłos – album ten pojawił się na 12. miejscu list sprzedaży w USA, pojawiał się w pierwszej „20” jeszcze trzy razy. Z całej zrecenzowanej przeze mnie piątki St. Vincent jest krążkiem najmniej równym, ale i najmniej jednoznacznym. Bez wątpienia nie jest do granie dla wszystkich – już sama okładka i image St. Vincent znakomicie obrazują „alternatywność” zawartości. A ta, w istocie, jest nietypowa, by nie powiedzieć ezoteryczna. Dziwne rozwiązania muzyczne, kolaż pozornie niepasujących do siebie elementów, nieprawdopodobny eklektyzm w obrębie każdego z utworów, dziwne (ale i intrygujące) teksty – to wszystko składa się na St. Vincent i z tym musi zmierzyć się słuchacz. Momentami płyta bardzo przypominała mi zrecenzowany przeze mnie na łamach „High Fidelity” album TYTUŁ Sabiny (link), wydany w tym roku nakładem wytwórni Naim Label. Tam także szokowanie, ciągła zmienność, prowokowanie były na porządku dziennym. St. Vincent robi to jednak znacznie lepiej niż jej „koleżanka” z Naima. Całość wydaje się charakteryzować większym wewnętrznym sensem, ogólną spójnością. A na dodatek, co jest chyba największą zaletą, nie zrezygnowano tutaj z łatwiejszych dla ucha melodii i dźwięków, oferując kilka naprawdę przyjemnych kawałków. Jednak tak jak wspomniałem St. Vincent nie jest krążkiem równym. Dobre numery (Rattlesnake, Birth In Reverse) przeplatają się z tymi miernymi (Psychopath) czy zwyczajnie słabymi (Prince Johnny). Przed zakupem St. Vincent trzeba być na to przygotowanym, tak samo jak należy spodziewać się dużej dozy ekscentryzmu podlanego bardziej zjadliwym sosem popu. Jeżeli komuś taki mariaż pasuje, to powinien po najnowsze dziełu Anne Clark sięgnąć bez wahania – artystka jest w tym naprawdę niezła. BP DŹWIĘK Muzyka, którą uprawia pani Anne Erin Clark, wymaga cyrkowej niemal zręczności, aby balansować na skraju poszczególnych stylistyk, estetyk i rodzajów muzycznych. W jednym utworze mamy bowiem żywą perkusję, gęste gitary elektryczne i elektronikę. A do tego jej głos. Realizatorzy poradzili sobie z tą mieszanką pilnując góry gitar (obniżając ją), a otwierając ją dla perkusji i wokalu. Ten ostatni podawany jest ze specyficznym, przypominającym czasy 4AD i projektu This Mortal Coil, pogłosem. Jest więc dość zimny i trochę suchy. Świetnie „siedzi” jednak w miksie, utrzymywany tam przez mięsiste, nisko ustawione gitary i efekty elektroniczne. Poskładano to w ładnie funkcjonującą, świetną pod względem estetycznym, a i muzycznym, całość, która brzmi dość ciepło. Oprócz perkusji rzecz jasna. Pomimo wielu planów i ścieżek uniknięto nadmiernej kompresji, a tam, gdzie ją zastosowano (wokal i gitary) zamieniono to na walor, umiejętnie operując barwą. Bardzo mi się ta płyta podoba, to trochę jak Cocteau Twins na sterydach, a to lubię! Bardzo dobre wydawnictwo, dobrze ukazujące kierunek współczesnej muzyki. Niestety dla Björk i jej najnowszej płyty Vulnicura, St. Vincent jest znacznie lepsza. WP Jakość dźwięku: 7-8/10 PODSUMOWANIE Chociaż zarówno „Classic Rock Magazine”, jak i „Q” uwielbiamy i chętnie czytamy, to nie zawsze, jak pokazały te recenzje, musimy się z ich opiniami zgadzać. Nie żałujemy jednak ani chwili spędzonej nad żadnym z albumów, które zostały przez oba magazyny polecone i wyróżnione. Wiemy już jakie trendy panują teraz w muzyce, co jest obecnie modne i na czasie. I mimo wszystko, pomimo tych wszystkich ludzi, który mówią o śmierci rocka czy ogólnej miernocie nowej muzyki trzeba powiedzieć, że nie wcale nie żyjemy w słabych dla niej czasach. Żyjemy po prostu w innych. I, jeżeli tylko chcemy, mogą być one równie ciekawe i wciągające co poprzednie dekady. BP & WP |
Kim jesteśmy? |
Współpracujemy |
Patronujemy |
HIGH FIDELITY jest miesięcznikiem internetowym, ukazującym się od 1 maja 2004 roku. Poświęcony jest zagadnieniom wysokiej jakości dźwięku, muzyce oraz technice nagraniowej. Wydawane są dwie wersje magazynu – POLSKA oraz ANGIELSKA, z osobną stroną poświęconą NOWOŚCIOM (→ TUTAJ). HIGH FIDELITY należy do dużej rodziny światowych pism internetowych, współpracujących z sobą na różnych poziomach. W USA naszymi partnerami są: EnjoyTheMusic.com oraz Positive-Feedback, a w Niemczech www.hifistatement.net. Jesteśmy członkami-założycielami AIAP – Association of International Audiophile Publications, stowarzyszenia mającego promować etyczne zachowania wydawców pism audiofilskich w internecie, założonego przez dziesięć publikacji audio z całego świata, którym na sercu leżą standardy etyczne i zawodowe w naszej branży (więcej → TUTAJ). HIGH FIDELITY jest domem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. KTS jest nieformalną grupą spotykającą się aby posłuchać najnowszych produktów audio oraz płyt, podyskutować nad technologiami i opracowaniami. Wszystkie spotkania mają swoją wersję online (więcej → TUTAJ). HIGH FIDELITY jest również patronem wielu wartościowych wydarzeń i aktywności, w tym wystawy AUDIO VIDEO SHOW oraz VINYL CLUB AC RECORDS. Promuje również rodzimych twórców, we wrześniu każdego roku publikując numer poświęcony wyłącznie polskim produktom. Wiele znanych polskich firm audio miało na łamach miesięcznika oficjalny debiut. |
|
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity