KULAWY ORYGINAŁ
Każdy chyba znał kogoś, kogo nazywano „oryginałem”. Przynajmniej ci, którzy urodzili się jeszcze w zeszłym wieku. Oryginał to ktoś inny, odróżniający się od przeciętnej danej społeczności. Ale – powiedzmy – waloryzowany pozytywnie – jego status był o kilka stopni wyższy niż dziwaka i odmieńca. Z tymi ostatnimi łączyło by go wyróżnianie się z otoczenia i swego rodzaju „jednostkowość” – drugiego takiego po prostu nie było. W takim ujęciu oryginał jest pozytywny, choć traktowany z lekkim dystansem. Zupełnie inaczej ma się sprawa z oryginałem w sztuce.
‘Oryginał’ według Encyklopedii Gazety Wyborczej to „dokument w swej pierwotnej, autentycznej postaci materialnej i treściowej; pierwowzór, autentyk”. Słownik wyrazów bliskoznacznych podaje, że słowo to można zastąpić innym – ‘autentykiem’ (red. S. Skorupka, Warszawa 1995). I właśnie w takim rozumieniu używane jest najczęściej w świecie związanym z rejestracją muzyki, której audio (hi-fi, audiofilizm itd.) jest jedną z części składowych. Chciałbym się temu przyjrzeć nieco bliżej.
W sztuce liczy się tylko to, co oryginalne. Oryginał obrazu jest tylko i wyłącznie TYM obrazem, o którym mówimy, wszystkie inne wykonania to naśladownictwo, fałszerstwo, podróbka itp. Liczy się jedynie oryginał, a wszystko inne jest śmieciem. Chyba wiadomo, o co chodzi.
Trudniejsza sprawa jest z dziedzinami sztuki, w których nie ma jedynego, swoistego i niepowtarzalnego oryginału – tak jest chociażby w fotografii, szczególnie cyfrowej. W fotografii analogowej sprawa była prostsza, ponieważ oryginałem tak naprawdę był negatyw, chociaż nawet jego wywołanie wprowadzało nieodwracalne zmiany. Można jednak zdroworozsądkowo przyjąć, że nie mogąc zapoznać się z niewywołaną kliszą, oryginalny jest dopiero negatyw. Czym byłyby więc odbitki? – Dokładnie tym, na co wskazuje ich nazwa: „odbiciem” oryginału, czymś wtórnym.
A jednak, jak się wydaje, znacząca część artystów to właśnie odbitki traktuje jak oryginały. Tyle, że nietrudno sobie wyobrazić sytuację, właściwie normę, że wykonujemy większą część odbitek. Która jest wobec tego tą oryginalną? Która jest wzorcowa? – Ostatecznie każda z odbitek analogowych jest nieco inna, prawda? Żeby to jakoś ogarnąć, w praktyce przyjęto następujące rozwiązanie: artysta wywołuje określoną liczbę zdjęć z danej klatki, numeruje je i podpisuje. I to jest oryginał, a właściwie oryginały.
W przypadku fotografii cyfrowej rzecz jest jeszcze trudniej uchwytna, bo ostatecznie każda cyfrowa kopia jest tożsama z oryginałem. Teoria sygnałów mówi wprawdzie o tym, że każda kopia jest nieco inna, ale na użytek tego przykładu lepiej chyba przyjąć, że mamy do czynienia z identycznymi obrazami – różnice między cyfrowymi kopiami są dalece mniejsze niż miedzy kopiami analogowymi. Tutaj jeszcze lepiej widać, że każda z numerowanych kopii z danej grupy odbitek będzie identyczna, albo na tyle podobna, że bez specjalistycznych badań będą nie do odróżnienia. O tym, co jest oryginałem, a co nie decyduje więc artysta w arbitralnym procesie decyzyjnym.
Dobrze tę niepewną sytuację oryginału oddaje sprawa, znajdującej się w moim posiadaniu, wydruku grafiki komputerowej autorstwa Zdzisława Beksińskiego. Magazyn „Sound and Vision”, w którym kiedyś pracowałem, przeprowadził z – niestety już nieżyjącym – artystą wywiad. Ponieważ wywiad dotykał w dużej mierze zmiany w jego twórczości, bo właśnie wtedy zajął się na dobre grafiką komputerową, pismo otrzymało do dyspozycji kilkanaście jego prac, w postaci cyfrowej, na płycie CD-R. Otrzymaliśmy przy tym pozwolenie na jednostkowe wydrukowanie dla siebie, prywatnie, po jednej grafice. I jedną z nich mam. Tyle, że od początku wiadomo było, że to nie jest oryginał, a właśnie „dzika” kopia – nie ma na niej podpisu autora, żadnej sygnatury itp. Po prostu kopia, mimo że identyczna z oryginałem.
A czym jest oryginał w branży audio, w audiofilizmie? Jak zaraz postaram się wykazać, to nie jest bezsensowne pytanie. Dotyka bowiem istoty problemu, obok którego przemykamy się niepostrzeżenie, trochę bezmyślnie.
Spróbujmy zastanowić się nad tym, czym jest płyta z nagraniem artysty. W oczywisty sposób da się stwierdzić, że to kopia. W pierwszym rzędzie kopia wytłoczona z jakiejś matrycy, a w dalszym planie kopia z taśmy-matki (albo, w przypadku rejestracji na dysku twardym – nagrania źródłowego). To jednak tylko punkt wyjścia.
Jak mówi Słownik terminów literackich, „Oryginalność jest cechą stopniowalną […] i zarazem relatywną […].” (red. J. Sławiński, Wrocław, 1988). Żeby było jasne – mowa o oryginalności dzieła literackiego, nie przedmiotu sztuki i w głównej mierze odnosi się do „oryginała”, o którym pisałem na początku. To ujęcie przyda się nam jednak, tym bardziej, że dobrze koresponduje z drugim, na początku przeze mnie pominiętym typem „oryginalności” – przywoływana już Encyklopedia Gazety Wyborczej jako drugie znaczenie tego słowa podaje: „kwalifikowany materiał siewny roślin uprawnych, otrzymany z rozmnożenia zbioru nasion wyższego stopnia odsiewu – elity”. Powstrzymajmy przez chwilę chichot – oczywiste jest, że to definicja dotycząca rolnictwa. Nawet ona pokazuje jednak, że oryginalność jest czymś umownym i że da się ją stopniować.
|
Teraz do rzeczy – zapytam jeszcze raz: czym jest oryginał, jeśli pytamy o nagranie? Pierwsza reakcja oparta na innych dziedzinach sztuki jest taka, jak się wydaje – mnie się wydaje – że oryginalne jest wydanie danego utworu (mówię o nagraniach i ich edycjach, a nie o wykonaniu) dokonane za wiedzą i przy akceptacji jego autorów. Tak mówi nauka o literaturze – wydaniem obowiązującym, „kanoniczym” danego utworu literackiego jest jego ostatnie wydanie za życia artysty. Są od tego odstępstwa (np. Popiół i diament Jerzego Andrzejewskiego), ale reguła jest właśnie taka. Przyjmuje się bowiem, że artysta ma prawo do zmieniania dzieła i każda zmiana jest dopuszczalna. Dane dzieło może zmieniać kształt przez całe życie autora i zastyga w ostateczny sposób dopiero po jego śmierci. Myślę, że ta definicja, choć dotycząca innego rodzaju twórczości jest niezła i będzie pomocna w znalezieniu odpowiedzi na pytanie zadane na początku tego akapitu. Jeśliby te założenia ekstrapolować na branżę płytową, to trzeba by powtórzyć, że oryginalne wydanie to takie, które zostało zaakceptowane przez twórcę i jest wydaniem najnowszym.
Z tym, że każdy podświadomie chyba czuje, że coś jest z tym nie tak. Bo „oryginał” w płytach oznacza pierwsze wydanie, nie ostatnie. Przyjmuje się, trochę machinalnie, że najważniejsze jest wydanie najwcześniejsze, właśnie „oryginał” i stanowi ono podstawę dla wszystkich następnych wydań. Czy słusznie?
Zaryzykuję i powiem, że – nie. Pierwsze wydanie płyty, to jak pierwodruk, jak pierwsze wydanie książki – istotne z edytorskiego, historycznego i poznawczego punktu widzenia, jednak tylko jako część większej całości i wcale niekoniecznie „wzór”. Ostatecznie liczy się wola artysty, prawda? Jego wizja dzieła, a nie konsensus wśród odbiorców. Jeśli więc uznaje on, że nowsze wydanie, miks itp. jest lepszy, lepiej oddaje jego intencje, to tak jest i kropka. A możliwości wpływania na kształt ostateczny są spore – od zwykłego „wyczyszczenia” dźwięku, przez ponowny miks, nawet na dogrywanych ścieżkach skończywszy.
W przypadku płyt sprawa jest jednak trochę pogmatwana. Mówiąc o „twórcy” w tym przypadku musimy wziąć pod uwagę nie tylko wykonawcę, ale także producenta nagrania i realizatora dźwięku. To „święta trójca” studia i płyta jest ich wspólnym dziełem. Można argumentować, że w przypadku literatury rolę producenta pełni redaktor i będzie to prawda. A przecież to nie jego nazwisko widnieje na okładce i przyjmuje się, że jest kimś pomniejszym, nie on jest autorem. Wykreślmy więc z tego równania producenta i przyjmijmy, że to „cichy wspólnik” wykonawcy, ukrywający się w jego cieniu. Nie da się jednak tego samego zabiegu przeprowadzić na realizatorze. Jeśli przyjmiemy, że do właściwego odbioru nagrania potrzebne jest jego odtworzenie w najlepszych możliwych warunkach, tj. z dźwiękiem oddającym intencje muzyków, pewien „realizm”, to rola tego, który kształtuje dźwięk rośnie.
Dlaczego o tym mówię? Właściwie mogłem o tym napisać zaraz na początku, ale chciałem, żeby państwo doszli do tego miejsca razem ze mną – żebyśmy byli po wspólnych „przejściach”.
W audiofilizmie jedną z ważniejszych figur jest figura reedycji, remasteru itp. Wszystko, o czym napisałem powyżej składa się na pytanie dla tego tekstu zasadnicze: czy remaster jest zgodny z oryginałem, czy to on jest nowym oryginałem, czy tylko wariacją na temat oryginału, którym mogło by być pierwsze wydanie danej płyty?
Najpierw rozróżnimy dwa rodzaje remasteringu – ponowny miks nagrania wielościeżkowego oraz ponowne przeniesienie gotowego miksu na dany nośnik (płytę LP, CD, SACD, plik). Przy nowym miksowaniu nagrań, korzystając z taśm wielościeżkowych, ingerencja w materię artystyczną może być, i zwykle jest, największa. W tym przypadku sprawa oryginalności jest najbardziej paląca i najlepiej by było zastosować tu zasadę znaną z literatury, tj. oryginalnym (kanonicznym) nagraniem będzie najnowsze dokonane przez twórcę. Proszę rzucić okiem na recenzję płyty Dire Straits Brothers In Arms, a będą państwo wiedzieli, o co mi chodzi (TUTAJ).
Z tym, że może to być albo muzyk, albo realizator i producent. Najlepiej, jeśli są wszyscy razem. To jednak zdarza się rzadko. Można chyba przyjąć, że najważniejszą figurą jest muzyk. Problem zaczyna się tam, gdzie jest więcej wykonawców, a przy reedycji znalazł się tylko jeden z nich. Dobrym przykładem na to jest dyskografia Lennona. Rozmawiałem o taśmach-matkach z ludźmi z Mobile Fidelity, kiedy ci przygotowywali reedycje Imagine i czterech innych płyt. Jak się okazuje, oryginalne, analogowe taśmy-matki są niedostępne. „Obowiązujące” taśmy-matki to nowy remaster dokonany przez Yoko Ono. Yoko uważa, że to one są „oryginalne”, bo najlepiej oddają zamysł artystyczny tej pary (proszę rzucić okiem TUTAJ). Czy to prawda? Tego nie wiemy – znamy zdanie tylko jednego z artystów, chyba tego mniej ważnego. Ponieważ jednak Lennon nam o tym już nie opowie, musimy przyjąć to na „wiarę”. Albo i nie.
Druga możliwość, to remaster polegający na możliwie wiernym przeniesieniu nagrań dwuścieżkowych (jednościeżkowych) ze stereofonicznej (lub monofonicznej) taśmy-matki na nowe nośniki. Polega to najczęściej na zgraniu materiału na najlepszym dostępnym (albo, jak przy The Beatles, dokładnie takim samym, jak ten przy nagraniu) magnetofonie szpulowym, przepuszczenie tego przez konsolę, zmianę EQ, dodanie pogłosów (jeśli to konieczne) i konwersja na cyfrę lub nacięcie acetalu dla edycji LP. Można też sygnał zamienić na cyfrę zaraz za magnetofonem i edycję wykonać w domenie cyfrowej. Tego typu remaster znacznie mniej ingeruje w materię muzyczną niż pierwszy. A jednak to on jest dla nas, audiofilów ważniejszy.
Bo przecież wysłuchując kolejnych wydań Kind of Blue, dla przykładu, szukamy takiego, które brzmi najbardziej naturalnie, które najlepiej spełnia kryteria nakładane na nagranie wysokiej jakości. I wybieramy to, które – naszym zdaniem – brzmi najlepiej.
A gdzie w tym wszystkim „oryginał”? I pytaniem tym wracamy do tego, o czym napisałem na początku – do dość chwiejnej definicji tego słowa. Powiedziałbym, że „oryginałem” w płytach można nazwać kilka, różnych wydań, w zależności od tego, o co pytamy: oryginałem może być pierwsze wydanie, najnowsze wydanie, przygotowane przy udziale artysty (producenta, realizatora), albo też takie, które brzmi najbardziej naturalnie, najlepiej. I dla mnie to ostatnie jest najważniejsze. Chociaż, powiedzmy to, artysta i jego pomysł na dzieło powinien mieć pierwszeństwo. Byłoby więc najlepiej, żeby jego edycja charakteryzowała się też najlepszym dźwiękiem. Takie rzeczy zdarzają się jednak niezwykle rzadko. Dlatego prawdziwy „oryginał”, łączący wszystkie oryginały „cząstkowe” jest nieosiągalny. I właśnie dlatego przemysł związany z reedycjami, remasteringiem itp. ma rację bytu, jest uprawomocniony. No i dzięki temu mamy o czym mówić, pisać, czego słuchać i czym się ekscytować – nasz świat jest dzięki temu bogatszy.
Wojciech Pacuła
redaktor naczelny
|