AM ANFANG WAR DAS WORT
NA PAMIĄTKĘ 500-LECIA REFORMACJI
Ostatnio coraz częściej słychać, że żyjemy w czasach niepokoju. Z jednej strony wisi nad nami groźba nuklearnego konfliktu z Koreą Północną, z drugiej w niektórych miastach należy liczyć się z możliwością zamachu terrorystycznego, a nie należy zapominać o niebezpieczeństwach związanych z wojną hybrydową, o której istnieniu jeszcze dekadę temu niemal nikt nie wiedział. Całość należy przyprawić coraz bardziej napiętymi dyskusjami o nagłym skoku technologicznym w takich dziedzinach, jak genetyka czy robotyka. Oczywiście „punktów zapalnych” jest dużo więcej, wymieniłem tylko te, które przyszły mi pierwsze do głowy. Jak widać żyjemy w „ciekawych czasach”.
Jako historyk (już nawet z wykształcenia) muszę jednak rozczarować wszystkich tych, którzy tego typu perturbacje traktują jako swego rodzaju przerwę w okresach spokoju. Praktyka ludzkiej cywilizacji wskazuje raczej, że to właśnie minione kilkanaście-kilkadziesiąt lat w historii Europy było anomalią, czymś bezprecedensowym. Zwykle rzeczywistość na Starym Kontynencie była równie chaotyczna i niebezpieczna, co dziś, o ile nawet nie bardziej. Wystarczy rzucić okiem na historię pod kątem toczonych wojen. Przecież po takiej lekturze można stracić chęć do życia. Nasi przodkowie wojowali ze sobą nieustannie, doprowadzając tę sztukę do perfekcji.
Nie chciałbym być jednak tylko dostarczycielem złych wieści. Pozytywną wiadomością w tym kontekście jest fakt, iż – ewidentnie – nawet w „ciekawych czasach” kwitnie życie kulturalne, społeczne i naukowe. Wcale nie potrzebujemy żyć w bezpiecznej bańce, by móc tworzyć, odkrywać, zadawać ważne pytania. Powiem więcej: trudno się oprzeć wrażeniu, że ludzkość stanu zagrożenia wręcz potrzebuje. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: renesansowe Włochy. Chyba nikt nie zaprzeczy, że epoka ta na Półwyspie Apenińskim była niezwykle bujna zarówno jeśli chodzi o sztukę, jak i filozofię. Dużo rzadziej jednak wspomina się o tym, że przez znaczny okres czasu włoskie państwa-miasta pozostawały ze sobą oraz, bagatela, takimi potęgami, jak Francja czy I Rzesza, w stanie brutalnej wojny. Mimo to tego typu niepokoje nie przeszkodziły Michałowi Aniołowi w przyozdabianiu Kaplicy Sykstyńskiej, a Giovanni Pierluigi da Palestrina mógł bez opamiętania komponować swoje msze, hymny i motety.
| 500-lecie reformacji
Piszę to wszystko, bowiem wczoraj, tj. 31 października, świętowaliśmy 500-lecie reformacji. W 1517 roku Marcin Luter, skromny augustianin z raczej prowincjonalnych względem Rzymu czy Paryża terenów, wystąpił ze swoimi słynnymi tezami (chociaż raczej nie przybijał ich do żadnych drzwi), które – jak się miało później okazać – wstrząsnęły światem. W efekcie działalności Lutra, Filipa Melanchtona i ich współpracowników doszło do swoistej „kumulacji” ważkich i często bardzo krwawych wydarzeń, które na zawsze zmieniły oblicze Starego Kontynentu. Był to jednak również początek potrzebnych zmian w bardzo wielu zaśniedziałych dziedzinach. Trudo byłoby wymienić je wszystkie, dlatego przywołam tylko jedną, tę, która czytelników „High Fidelity” interesuje najbardziej: muzykę.
Ta, rzecz jasna, nie zmieniała się natychmiast, szczególnie pod kątem założeń teoretycznych i wyrastającej na ich gruncie praktyce. Współcześni badacze wskazują, że za rewolucyjny moment w historii muzyki należy uznać działalność Cameraty florenckiej, która zaproponowała odejście od średniowiecznego pojmowania muzyki, a więc umiłowania polifonii, i zwrócenie się w kierunku zasad zaproponowanych przez starożytnych Greków, z kluczową rolą monodii. Mnie jednak – i nie wiem jak Państwa – teoria muzyki średnio rozpala. Dużo bardziej interesuje mnie rola tej dziedziny sztuki w życiu codziennym ludzi – a ta bez wątpienia zmieniła się wraz z rozprzestrzenianiem się nauk Lutra.
Portret doktora Marcina Lutra (z pracowni Lucasa Cranachsa, 1529); (źródło: Wikipedia, domena publiczna)
Dlatego też, by włączyć się w obchody jakże doniosłej rocznicy, a w końcu rzadko ma się okazję do świętowania 500. rocznicy czegokolwiek, postanowiłem nieco przybliżyć czytelnikom „High Fidelity” tematykę protestantyzmu i muzyki w tym odłamie chrześcijaństwa. Długo zastanawiałem się w jaki sposób chciałbym ugryźć ten temat; ostatecznie postanowiłem opisać miejsce i rolę muzyki protestanckiej w życiu ludzi w nowożytnej Europie.
Tekst ten uzupełniają dwa suplementy. Pierwszy z nich jest wywiadem, który udzielił mi dr Rafał Szmytka, pracownik Zakładu Antropologii Historycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, specjalista od dziejów nowożytnej Europy ze szczególnym uwzględnieniem terenów współczesnej Belgii i Holandii (a więc Niderlandów); jego zadaniem jest przybliżenie Państwu klimatu tamtej epoki, który – rzecz jasna – odbił się także wyraźnie na muzyce. W drugim zapoznacie się Państwo z recenzją dwóch rocznicowych wydawnictw muzycznych, które zostały opatrzone specjalnym logotypem okrągłego jubileuszu reformacji (niem. reformationsjubiläum).
Mam nadzieję, że lektura całości sprawi Państwu tyle samo radości co mi jego tworzenie i że tekst ten będzie pociechą dla wszystkich, których męczy życie w „ciekawych czasach”. Te może i są ciężkie, ale za to jak bardzo… ciekawe.
Dr RAFAŁ SZMYTKA
Zakład Antropologii Historycznej
Instytut Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie
Rafał Szmytka w Rijksmuseum w Amsterdamie, w tle obraz Rembrandta Straż nocna; fot: Rafał Szmytka
Mało kto wie, że korzeni protestantyzmu należy doszukiwać się nie w Niemczech czy Czechach, ale na terenie Niderlandów – wystarczy przywołać franciszkanina Williama Ockhama lub Gerarda Groota. Dlaczego to właśnie tam narodziła się nowa – w stosunku do średniowiecznej – duchowość?
Devotio moderna, bo o tym ruchu mowa, faktycznie wywodzi się z obszaru Kraju Nizin – ojczyzny Erazma z Rotterdamu oraz Thomasa a Kempis, którego obok Gerarda Grote można wskazać za głównego przedstawiciela tego nurtu. Drogę dla stworzonych przez niego świeckich towarzystw Braci i Sióstr Wspólnego Życia dążących do duchowej odnowy kościoła katolickiego przetarły już wcześniej świeckie zgromadzenia beginek i begardów, które papiestwo uznawało za wylęgarnie herezji. Do dziś beginaże – oazy spokoju od miejskiego zgiełku – można podziwiać w pełnej turystów Brugii czy uniwersyteckim Leuven. Nic dziwnego, że wkrótce po ogłoszeniu przez Marcina Lutra 95 tez, zawarte w nich stwierdzenia padły na podatny grunt w Niderlandach i już w 1520 wydane zostały pierwsze edykty przeciwko heretykom a rok później zapłonął pierwszy stos – tym razem jeszcze z książkami.
Historycy często zwracają uwagę na znaczne różnice w mentalności ludzi w średniowieczu i nowożytności. Jak wielki wpływ na tę zmianę miał nowy odłam (odłamy) w chrześcijaństwie?
Myślę, że w tym kontekście swoją rolę odegrało samo pojawienie się możliwości wyboru wyznania – szczególnie w obszarach, na których wprowadzono tolerancję, jak niektóre prowincje Niderlandów czy Rzeczpospolita, a co za tym idzie wykorzystywaniu go do uzasadnienia własnej drogi życia. Widać to doskonale na przykładzie bogatego mieszczaństwa holenderskiego, które bez skrupułów gromadziło majątek – wszak według kalwińskiej predestynacji ten, komu się powodzi, na pewno zostanie zbawiony. Podobnie różnicę widać w podejściu do pomocy ubogim, których w krajach protestanckich zalecano resocjalizować poprzez pracę w zamkniętych zakładach, jak Bridewell w Londynie czy Rasphuis w Amsterdamie.
Religia w życiu codziennym ludzi epoki średniowiecza odgrywała niezwykle ważną, by nie powiedzieć: kluczową, rolę. W jaki sposób na coś, co dziś można określić mianem slow life’u wpływał protestantyzm? Czy promował w jakiś sposób (a jeżeli tak: w jaki?) konkretne formy wypoczynku? A może skupiał się tylko na zakazywaniu niektórych, jak na przykład tańca?
Nie ma lepszego przykładu nowożytnego slow life’u niż Żywot człowieka poczciwego Mikołaja Reja. Znajdziemy tam cały ustęp o tym, jak wiele przyjemności daje odpoczynek na łonie natury czy rozmowy z przyjaciółmi. Nie zapominajmy, że autor tego arkadyjskiego obrazu wsi polskiej połowy XVI wieku był zagorzałym protestantem, którego katoliccy przeciwnicy oskarżali o profanację kościołów nazywając „szatanem rozwiązanym”.
W jaki sposób protestantyzm wpływał na artystów, ich życie oraz twórczość? Czy pozwalał on – dzięki akcentowaniu wolności każdego chrześcijanina – na zrzucenie krępującego gorsetu zasad rządzących średniowieczną sztuką? Czy też sam nakładał liczne ograniczenia, tylko innego rodzaju?
Odpowiem pytaniem: czy taki metaforyczny „średniowieczny gorset” można dostrzec w malarstwie flamandzkich mistrzów XV wieku jak Jan van Eyck, Rogier van der Weyden, Hans Memling czy nieco późniejszy Hieronymus Bosch? Wraz z upływającym czasem zmieniały się techniki malarskie (co nawet podkreślał Johannes Stradanus w grafikach przedstawiających zdobycze współczesnej mu epoki) oraz moda – wystarczy spojrzeć na wielkich twórców włoskich.
Wróćmy znów do Niderlandów: od późnego średniowiecza rozwija się tam malarstwo służące między innymi do inicjowania convivium – rozmowy (nie tylko) przy stole. Takie jest zadanie Portretu małżonków Arnofilich Jana van Eycka (1434), Wieży Babel (1563) Pietera Breugela ale i obrazów niderlandzkich mistrzów siedemnastego stulecia, jak pochodzący z katolickich Niderlandów Południowych Pieter Paul Rubens (Zdjęcie z krzyża, 1618) i Jacob Jordaens (Król pije, 1638) oraz protestanckich Niderlandów Północnych, by tylko wymienić Rembrandta (Kompania Fransa Banninga Cocqa i Willema van Ruytenburgha, 1642) i Jana Steena (Zwariowane gospodarstwo, 1660).
Róża Lutra, symbol protestantyzmu; (źródło: Wikipedia, domena publiczna)
Co więcej, malowano to, czego oczekiwał klient – mecenas lub po prostu osoba zamawiająca obraz według portfolio artysty – i niech nas to nie dziwi, bowiem od średniowiecza „produkowano” w Niderlandach rzeźby według tzw. patronów, czyli wzorców. W efekcie, w niemal każdym niderlandzkim domu w epoce nowożytnej można było znaleźć od kilku do kilkudziesięciu obrazów różnej jakości i wartości. Te przejawy „bogactwa” wraz z dobrami płynącymi z kolonii przyczyniły się do powstania mitu złotego wieku.
Badacze historii Europy zwracają uwagę na okres reformacji jako czas, podczas którego narodziła się proto-propaganda. Jaką rolę w niej odgrywała sztuka? Aspekt ten interesuje mnie przede wszystkim w kontekście muzyki, ale i malarstwa czy rzeźby.
Przede wszystkim musimy mówić o propagandzie bez przedrostka „proto”. W XVI wieku była ona doskonale rozwiniętą dziedziną, z której korzystały wszystkie strony konfliktów na tle religijnym, społecznym czy państwowym. Zwykło się mówić o rewolucji francuskiej czy rewolucji przemysłowej, które wyznaczają kres epoki nowożytnej. Tymczasem przyniosła ona jeszcze kilka innych „rewolucyjnych” zmian. Jedną z nich był druk i możliwości rozprzestrzeniania treści i haseł na niewyobrażalną do tej pory skalę.
W rozpowszechnianiu idei reformacji i religijnej czy politycznej propagandzie wielki udział mieli ówcześni artyści – graficy i malarze, których dzieła reprodukowano za pomocą drzewo- a następnie miedziorytów. Można je było otrzymać na placach targowych niderlandzkich miast, w Paryżu, w Bremie czy nawet w Gdańsku na przestrzeni jednego miesiąca i co najważniejsze – za niewielką cenę. Ze względu na wysoki procent analfabetyzmu europejskiego społeczeństwa ikonografia na równi z treściami przenoszonymi drogą ustną odgrywała niebagatelne znaczenie. Słowu pisanemu należy przyznać rolę drugorzędną, przynajmniej w pierwszym etapie reformacji. RS
| PROTESTANTYZM I MUZYKA
Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale Marcin Luter – jak przekazują nam źródła – był człowiekiem uzdolnionym muzycznie. I w muzyce, przynajmniej do pewnego stopnia, wykształconym; przyszły reformator chrześcijaństwa zgłębiał tajniki sztuk wyzwolonych (septem artes liberales), do których także zaliczano muzykę. Warto dodać – bo przyda nam się ta informacja w późniejszym okresie – że ta w średniowieczu była postrzegana jako nauka, nie zaś sztuka per se.
Teorię muzyki można jednak zgłębiać latami, a wciąż być absolutnym beztalenciem w zakresie samego wykonawstwa; doktor Luter miał jednak zachwycać współczesnych mu ludzi swoim głosem. Pod wielkim wrażeniem jego zdolności był między innymi Hans Sachs – jeden z najważniejszych niemieckich meistersingerów w XVI wieku, autor około 4300 (!) utworów muzycznych o charakterze religijnym i świeckim (do których, w międzyczasie, dołączył kolejne 2000 wierszy czy bajek). Artysta ten napisał nawet w 1523 roku wiersz na cześć Lutra, który zatytułował Die Wittenbergisch Nachtigall (niem. Słowik norymberski). Co prawda autor tak płodny jak Sachs mógł chwytać się byle jakich tematów (w końcu te 6000 dzieł musiało na czymś bazować) i znacznie „podkręcić” talent Lutra, jednak nie jest on jedyną osobą, która uległa czarowi Lutra-muzyka. Warto na marginesie dodać, że Marcin Luter nie tylko umiał śpiewać, ale także grać na lutni.
Reformator Kościoła był miłośnikiem muzyki, ale również – co w naszych rozważaniach jest nawet ważniejsze – doskonale zdawał sobie sprawę z jej potęgi. W artykule autorstwa Doroty Szwarcman Przepędza diabła, dostarcza radości. Luter, reformacja i protestantyzm w muzyce i o muzyce (w: Pomocnik historyczny „Polityki”) przywołane są – niezwykle poetyckie – opinie augustianina dotyczące tej dziedziny sztuki:
Kocham muzykę […]. A muzyka jest, po pierwsze: Bożym darem i nie od człowieka pochodzi; po drugie: rozwesela serca; po trzecie: przepędza diabła; po czwarte: dostarcza niewinnej radości. Dzięki niej mija gniew, znikają pokusy i pycha, Pierwsze miejsce po teologii daję zatem muzyce.
Nie dziwi więc, biorąc pod uwagę tak wysokie miejsce muzyki (jakby na to nie patrzeć: drugie) w oczach Lutra, że protestanci niemal od samego początku traktowali ją jako coś więcej, niż tylko naukę. Była ona dla nich źródłem emocji (nie zaś naukowej podniety), ale również bezcennym narzędziem: zarówno w kwestii afirmacji nowych zasad wiary, jak i w walce z Rzymem.