pl | en

FELIETON

DAFT PUNK
Random Access Memories
Ostatni album lat 70.

˻ CZĘŚĆ I ˺: W oparach historii

Z okazji 10. rocznicy premiery ostatniego albumu Daft Punk, Random Access Memories, BARTOSZ PACUŁA przybliża kulisy jego powstania i sprzedaży.

KRAKÓW ⸜ Polska


FELIETON

tekst BARTOSZ PACUŁA
zdjęcia WOJCIECH PACUŁA, mat. prasowe


No 231

1 lipca 2023

Z okazji 10. rocznicy premiery ostatniego albumu Daft Punk, Random Access Memories, BARTOSZ PACUŁA przybliża kulisy jego powstania i sprzedaży. Autor stara się ponadto wskazać, że pod względami koncepcyjnym, produkcyjnym i komercyjnym to krążek, któremu bliżej do lat 70. XX wieku – być może najbardziej ekscytującego czasu w historii fonografii. W pierwszej (z dwóch) części skupia się na opisaniu komercyjnej strony przedsięwzięcia, druga przybliży sposób nagrania i wyprodukowania krążka.

YŁ CHYBA MAJ, ALE ZAMIAST „Parku na Grochowie” z piosenki Na zawsze i na wieczność Wilków, szedłem jedną z ulic w centrum Krakowa, chroniąc w plecaku cenny pakunek. Nie w głowie były mi szkolne świadectwa, matury czy rekrutacja na uczelnię wyższą. W tym momencie liczyła się jedna rzecz: do sklepów trafił właśnie Random Access Memories, czwarty (i, jak miało się po latach okazać, ostatni) studyjny album duetu Daft Punk. Być może jest to związane z efektem podobnym do tego, który psychologowie określają mianem reminiscencji, ale do tej pory doskonale pamiętam ten dzień i emocje, które mi towarzyszyły. W końcu, po wielu miesiącach nerwowego oczekiwania, mogłem przekonać się, czy Francuzi spełnili pokładane w nich nadzieje. A tych nie brakowało.

Po doskonałych trzech krążkach z muzyką elektroniczną (tak, nawet wydany w 2005 roku Human After All, powszechnie uważany za najsłabszy w ich dorobku, uważam za rzecz godną uwagi), dwóch wydawnictwach koncertowych i wybitnej ścieżce dźwiękowej do filmu Tron: Dziedzictwo (to jeden z tych przykładów, gdzie muzyka towarzysząca obrazowi jest od niego znacznie ciekawsza), Daft Punk wracał z czymś ekscytującym i nowym.

Porzucając uprawiane przez siebie granie w duchu house’u przełomu XX wieku, zespół skręcił w stronę grania wybitnie komercyjnego, czego zwiastunem był wydany niecały miesiąc przed premierą singiel Get Lucky. Dla fanów grupy był to przewrót iście kopernikański. Część postrzegała tą metamorfozę negatywnie, będąc niezdolnymi do zaakceptowania zmian (niczym ludzie, którzy wciąż nie potrafią dojść do siebie po premierze Czarnego albumu Metalliki), większość przyjęła zaproszenie na wyjątkową muzyczną przygodę.

Random Access Memories trafił do sprzedaży 17 maja 2013 roku i od razu okazał się hitem: zarówno artystycznym, jak i komercyjnym. W pierwszym tygodniu rozszedł się w nakładzie 300 000 (!) egzemplarzy, doszedł do pierwszego miejsca list przebojów na całym świecie (w tym, przede wszystkim, w Stanach Zjednoczonych, zdobywając pożądaną przez wielu „jedynkę” na liście Billboard 200), zdobył pięć nagród Grammy i złotymi zgłoskami zapisał się w historii przemysłu fonograficznego.

W 2023 roku, a więc dekadę po premierze RAM, otrzymaliśmy rocznicową wersję tego wyśmienitego krążka: Random Access Memories. 10th Anniversary Edition. Można oczywiście żachnąć się na widok starej płyty na półce z nowościami. Ot, kolejne jubileuszowe wznowienie jakich wiele. Wydarzenia tego typu, prócz oczywistego celu, jakim jest napchanie korporacyjnej kiesy „majorsów”, są jednak okazją, by wrócić do ukochanych albumów i – jako ludzie bardziej doświadczeni, mądrzej i wrażliwsi, a na pewno takimi się staliśmy – spojrzeć na nie z innej, być może, perspektywy.

Dla mnie powrót do RAM okazał się wyjątkowo udany. Daft Punk nagrali dzieło, które nie tylko oparło się próbie czasu, ale które – teraz widzę to wyjątkowo wyraźnie – duchowo przynależy do być może najbardziej ekscytującej, śmiałej, satysfakcjonującej dekady w historii fonografii: do lat 70. Właśnie o tym powinowactwie jest niniejsza historia.

Album jako przedmiot handlu

ŁATWO JEST ŻALIĆ SIĘ na komercjalizację. Sam robię to na okrągło, czy w tekstach mojego autorstwa, czy rozmowach ze znajomymi i przyjaciółmi. Nie bez powodu. Tryumf TikToka i podobnych mu platform przyniósł ze sobą możliwość sprzedawania wszystkiego, zawsze i wszędzie. Ludzie płacą – pieniędzmi, metadanymi, czasem – za możliwość oglądania, jak ktoś gra w gry wideo, je i pije, ogląda jak ktoś gra w gry wideo i tak dalej; skrajnym przykładem są patostreamy, w których monetyzowane są rzeczy, przy których skóra cierpnie, a włosy stają dęba.

W tym wszystkim łatwo zapomnieć, że świat postrzegany na manichejską modłę rzadko kiedy ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Podobnie jest z tematem komercjalizacji. W końcu wolny rynek nie jest wymysłem XXI wieku, a wielkie projekty finansowane przez tłuste bogactwem wytwórnie muzyczne wielokrotnie wydawały na świat piękne, dojrzałe owoce. Wydaje mi się, że równowagę pomiędzy ciągotami artystycznymi a możliwościami ofiarowanymi przez świat pieniędzy udało się, chociaż na chwilę, osiągnąć popularnym zespołom właśnie w latach 70.

Spójrzmy na tę listę: Led Zeppelin IV; The Rise and Fall of Ziggy Stardust Davida Bowiego; Blood on the Tracks Boba Dylana; Rumours Fleetwood Mac; Sticky Fingers The Rolling Stones; eponimiczny debiut Van Halen, Off the Wall Michaela Jacksona; Just As I Am Billa Withersa; nawet tak pozornie niekomercyjne przedsięwzięcia, jak Bitches Brew Milesa Davisa czy Blue Joni Mitchell – wszystkie te krążki, noszące w sobie ziarno geniuszu i stanowiące wizytówkę muzyki popularnej, powstały przecież we współpracy z gigantycznymi przedsiębiorstwami (dziś na usta ciśnie się: korporacjami), a nie z niszowymi wydawnictwami produkującymi płyty dla garstki fanów. Każda z tych firm dysponowała nie tylko studiami nagraniowymi, sprzętem i wysoko wykfalifikowanymi specjalistami, ale także niemałym budżetem promocyjnym.

W tamtych czasach sprzedaż nośników z muzyką stanowiła główną część dochodów takich przedsiębiorstw, podwajano i potrajano więc wysiłki, by głośne premiery jeszcze mocniej nagłośnić, gorące single jeszcze mocniej podgrzać. Celem był zysk, ale wokół tego biznesu skupionych było, całe szczęście, wystarczająco wiele freaków, których motywowała miłość do muzycznego rzemiosła, poszukiwania nowych sposobów wyrażania siebie i – nade wszystko – pragnienie dobrej zabawy przy równie dobrych dźwiękach.

Najpopularniejszy serwis streamingowy na świecie: TikTok

JEŻELI PRZYJRZYMY SIĘ POZYCJI, jaką w dzisiejszym świecie wielkiej fonografii ma płyta, rozumiana jako pełnoprawne dzieło sztuki, mające swój odpowiednik w świecie literackim w formie książki, w świecie wielkiego ekranu w formie filmu, w świecie nowych technologii w formie gry komputerowej, trudno nie dojść do wniosku, że obecnie ta liczy się zdecydowanie najmniej.

Największą rolę – to truizm, ale pewne rzeczy trzeba wypowiedzieć na głos – odgrywają koncerty. Nawet w świecie przeoranym przez pandemię i lockdowny, wciąż stanowią główne źródło zarobku artystów. Występy na stadionach, w halach widowiskowo-sportowych czy na festiwalach wszelkiego typu konsekwentnie, od wielu lat, są oczkiem w głowie wykonawców będących w tej branży dla kasy.

Kiedy mówimy „Ed Sheeran”, do głowy przychodzą nam nie jego albumy, ale seria koncertów, które dał na wypełnionym po brzegi Wembley; kiedy myślimy „Taylor Swift”, to mamy na myśli przede wszystkim doskonale dopracowane wydarzenia na żywo, stanowiące majstersztyk i pod względem logistycznym, i wizualnym; mam wrażenie, że nawet stare wygi pokroju Metalliki wypluwają z siebie kolejne płyty tylko po to, by uzasadnić wyruszenie w kolejną światową trasę koncertową.

Drugim miejscem, w którym muzyka „dzieje się” najmocniej są serwisy streamingowe oraz media społecznościowe. Szczególnie ciekawie, przynajmniej pod względem socjologicznym, prezentują się te drugie. Z artykułu How TikTok is changing the music industry, opublikowanego pod koniec kwietnia tego roku na łamach „Business Insidera”, możemy dowiedzieć się, że to TikTok stał się główną platformą służącą promowaniu muzyki:

Piosenki mogą organicznie zyskać popularność w aplikacji nawet jeśli pozostawały poza głównym nurtem przez całe dekady. Żeby rozreklamować piosenkę, specjaliści sięgają także po influencerów, licząc na falę zainteresowania pochodzącą od ich fanów. Niektórzy artyści organizują nawet prywatne sesje odsłuchowe z tiktokerami w nadziei, że to pomoże w promocji ich utworu w aplikacji.

⸜ → www.BUSINESSINSIDER.com, dostęp: 28.06.2023.

Trudno wyobrazić sobie dwa bardziej odmienne sposoby obcowania z muzyką. Z jednej strony mamy pełnoprawny album: zdarzenie muzyczne, na które składa się kilkadziesiąt różnych zmiennych: od nagrania, miksu i masteringu, przez wybór utworów, ułożenie tracklisty w odpowiedniej kolejności, po sposób wydania, przynajmniej w wypadku nośników fizycznych. Z drugiej: chęć odniesienia sukcesu w aplikacji, w której słychać co najwyżej kilkadziesiąt sekund jednego singla.

Marketing w starym (?) stylu

WRAŻENIE POWROTU DO „starych dobrych czasów” reklamy muzyki było przy premierze Random Access Memories przemożne. W 2013 roku nikt jeszcze nie śnił o takich „cudach” jak TikTok, ale media społecznościowe hulały już na dobre, a zespół – i muzycznie, i marketingowo stojący w rozkroku pomiędzy starym i nowym – z gracją łączył staroszkolne techniki z nowymi sposobami komunikacji z fanami.

Niczym u dilera, zaczęło się od krótkiego teasera, „darmowej próbki”. Korzystając z mediów społecznościowych, Daft Punk zaprezentował grafikę przedstawiającą złączone ze sobą po środku ikoniczne hełmy, jeden złoty, drugi srebrny, oraz logo Columbii, zdradzając tym samym nowe (komercyjne) aspiracje. Następnie do sieci wyciekła pewna piosenka; zapewne żadna oficjalna premiera utworu nie mogła zelektryzować fanów tak mocno, jak zrobił to nielegalnie (czyżby?) upubliczniony kawałek. Ludzie całymi dniami, i nie jestem tu wyjątkiem, zastanawiali się, czy mają do czynienia z prawdziwym utworem, czy wyjątkowo udaną podróbką (w dzisiejszej nomenklaturze: fejkiem).

Ku zaskoczeniu wszystkich, „fejk” okazał się prawdą, słowo ciałem się stało, a do publiczności trafił Get Lucky – bez dwóch zdań największy hit francuskiego duetu, który przyniósł im potem jedną z nagród Grammy (w kategorii „Record Of The Year”). Wtedy też wyszło na jaw, że francuskich didżejów wesprą inni muzycy. W wypadku bestsellerowego singla byli to Pharrell Williams oraz, to było dopiero zaskoczenie!, Nile Rodgers, współzałożyciel grupy Chic. Get Lucky nie mogło różnić się bardziej od poprzednich kompozycji Francuzów.

RAM było promowane przez pięć singli. Prócz tego najbardziej znanego, zespół postawił na Lose Yourself to Dance (z drugim występem Pharrella Williamsa), Doin’ It Right (tam udzielił się amerykański multiinstrumentalista i kompozytor Panda Bear), Instant Crush (z Julianem Casablancasem z formacji The Strokes) oraz Give Life Back to Music.

Chociaż żaden z nich nie nawiązał do spektakularnego sukcesu Get Lucky, razem stanowiły spektakularny set, który pozwolił pozostać płycie na orbicie zainteresowań fanów przez kolejne osiem miesięcy. Co istotne dla mojej tezy: w centrum zainteresowania zespołu pozostała muzyka nagrana w studiu. Panowie w trasę koncertową nie wyruszyli (o tym opowiem pod koniec artykułu), a w mediach udzielali się rzadko. Królem balu był ich album, nic nie mogło przyćmić jego monarszego pochodu.

Wiejskie święto: rolnicy, roboty i spotkanie, do którego nie doszło

KONSERWATYWNE, NAWET JEŚLI napędzane Facebookiem i innymi social mediami, podejście do promocji nie oznaczało jednak, że nie można pozwolić sobie na dodanie szczypty szaleństwa. Oficjalna premiera albumu miała miejsce w australijskim mieście Wee Waa, przy którym, dajmy na to, małopolskie Gorlice jawią się jako tętniąca życiem metropolia.

Cała ta historia jest resztą jakby wykrojona z którego z filmów Wesa Andersona: nic do siebie nie pasuje, absurd goni absurd, a wszystko to, by potwierdzić słowa THOMASA BANGALTERA, połowy didżejskiego duo, który miał stwierdzić w jednym z wywiadów, że RAM to album zrobiony „dla wszystkich i dla każdego”. Tętniący życiem krążek, który kompozycyjnie i producencko pasował do skąpanych w świetle ulic Paryża czy Nowego Jorku, zadebiutował podczas 79. edycji dorocznego rolniczego festiwalu, podczas którego przewidziano takie atrakcje, jak konkurs rąbania drewna czy aranżacji kwiatów. Licząca około 2000 dusz społeczność Wee Waa w przeciągu jednego dnia potroiła się, gdy do miasteczka przybyło 4000 fanów, licząc na spotkanie nieuchwytnych idoli.

Jak w tekście napisanym na potrzeby „Rolling Stone’a” mówi Brett Schewitz, bilety na „79th Annual Wee Waa Show” wyprzedały się w 13 minut” „Chociaż zostało ogłoszone, że Daft Punk nie wezmą udziału w wydarzeniu, właściciele wejściówek zatrzymali je, licząc na występ duetu (ten nie przybył)”. Brzmi absurdalnie, ale dokładnie takie wydarzenia budują późniejszą legendę największych. Po podobne środki sięgnął między innymi Kanye West, promując wydany w 2018 roku krążek Ye (listening party odbyło się w niemającym wiele wspólnego ze światem celebrytów Wyoming w Górach Skalistych), wszyscy mamy także w pamięci koncert na dachu Apple Corps, który Beatlesi wykonali 30 stycznia 1969 roku dla garstki pobłogosławionych.

Trasy koncertowe są dla pozerów

22 LUTEGO 2021 ROKU autorzy Get Lucky ogłosili zakończenie działalności. Do sieci trafił kilkuminutowy klip Epilogue, następnie – za pośrednictwem portalu Pitchfork – szokująca wiadomość znalazła oficjalne potwierdzenie w słowach rzeczniczki grupy, Kathryn Frazier (więcej → TUTAJ). Thomas Bangalter i GUY-MANUEL DE HOMEM-CHRISTO pozostali wierni tajemniczej otoczce spowijającej ich działalność i tym razem, nie wyjaśniając powodów decyzji.

Tym samym stało się jasne (choć, to na marginesie, nie można niczego wykluczać, historia zna wiele przypadków niesamowitych powrotów), że Random Access Memories – bohater tego tekstu – będzie ostatnim krążkiem wydanym pod szyldem „Daft Punk”. Panowie zajmują się obecnie swoimi sprawami, a ich ostatnim wspólnym dokonaniem pozostaje jedna z najlepszych płyt obecnego stulecia.

Pozostaje jeszcze kwestia występów na żywo. Zespół, idąc wbrew wszystkim trendom branży muzycznej, nie promował krążka trasą koncertową. Dla dowolnego artysty obracającego się w kręgu muzyki popularnej, zestaw tak dobrych, gęstych, tanecznych hitów to, mówiąc wprost, mokry sen. Nikomu nie trzeba byłoby dwa razy powtarzać, że z taką płytą, jaką jest Random Access Memories, można by objechać świat – i to zapewne kilka razy. Tymczasem nic takiego się nie stało. Owszem, zespół wystąpił na 56. ceremonii wręczenia nagród Grammy (gdzie nie tylko zagrał krótki set z Williamsem, Rodgersem oraz Stevie Wonderem, ale i „wygłosił” kilka mów w trakcie odbierania nagród, desygnując do tego zadania swoich współpracowników), jednak zabrakło tego, co dla wielu twórców najważniejsze: przekucia artystycznego sukcesu w globalne tournée.

Francuzi pozwolili by ich twórczość mówiła sama za siebie: w domowym zaciszu, przed odtwarzaczem CD lub gramofonem, albo na mieście, wypływając na przykład z słuchawek podpiętych do przenośnego źródła. W artykule Grammys 2014: Daft Punk, Grammy crowds lose themselves to Dance, który ukazał się na łamach „Los Angeles Times” 26 stycznia 2014 roku czytamy:

Jak pokazał to spory tłum na scenie podczas odbioru statuetki za album roku – Nile Rodgers, Paul Williams, Giorgio Moroder, Todd Edwards i cała ekipa inżynierska między nimi – ich [Daft Punk – dop. aut.] nagroda stanowi zwycięstwo starego sposobu tworzenia muzyki. Mianowicie: z przyjaciółmi, w pomieszczeniu, grając razem i brzmiąc świetnie.

⸜ → www.LATIMES.com, dostęp: 28.06.2023.

A o tym, jak Random Access Memories było nagrywane, opowiem w drugiej (i ostatniej) części artykułu, już 16 lipca.

O AUTORZE

BARTOSZ PACUŁA jest antropologiem historii, członkiem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego, felietonistą. 22 marca, nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak Horyzont, ukazała się jego książka High-End. Dlaczego potrzebujemy doskonałości; więcej → TUTAJ.