Miles Davis Bitches Brew. 40th Anniversary Wydawca (oryginalnie/reedycja): Columbia Records/Sony Music (Bob Belden, Michael Cuscuna ) Data nagrania: 19-21 sierpnia 1969 Miejsce nagrania: Columbia Studio B, Nowy Jork, USA Realizator nagrania: Frank Laico (sesja z 19 sierpnia), Stan Tonkel (pozostałe dni) Reedycja: Stan Tonkel, Ray Moore Mastering i mix: Mark Wilder, Teo Macero, Greg Calbi; nacięcie – Ray Janos Produkcja: Teo Macero Szczegóły: Rocznicowe wydanie z memorabiliami Data wydania (oryginalnie/reedycja): kwiecień 1970/2010 Format: 2 x LP+3 x CD+DVD Tekst: Wojciech Pacuła Zdjęcia: Wojciech Pacuła, Columbia |
Program: Personel: Miles Davis znany jest z tego, że umiał sobie dobierać muzyków. Każda zmiana w jego zespole sygnalizowała też zmianę samej muzyki i sposobu myślenia o jej ekspresji. Pierwszym punktem zwrotnym tego typu była płyta Kind of Blue, a kolejnym, nagrana w latach 1969-1970, Bitches Brew. Począwszy od Kilimanjaro z roku 1969, a nawet Nerfetiti z 1967 daje się zauważyć na płytach Davisa coraz większy wpływ mistycyzmu afrykańskiego, lub z Afryką związanego. Wyrazem tego były okładki płyt Bitches Brew i Live-Evil, przygotowane przez Matiego Klarweina, dla którego wzorcami byli Dali i Fuchs, a natchnieniem Maroko, Niger, Kenia, Senegal i Zambia. Muzycznie płyta ta jest czymś w rodzaju „crossu” przez jazz, elektryczny jazz, a nawet psychodelię i uznawana jest za jedną z najważniejszych w dorobku Davisa. Wydany przez Sony Music, właściciela Columbii, w 2010 roku box ma uczcić 40. lecie oryginalnego wydawnictwa (przypomnijmy, że w 2009 roku, na 50. lecie wydano box Kind of Blue, recenzja TUTAJ). Znajdziemy w nim podwójny album LP, wydany na ciężkim winylu 180 g, trzy płyty CD, z których dwie pierwsze zawierają oryginalny materiał oraz wersje alternatywne, a trzecia materiał z występu z Tangelewood z 1970 roku, gdzie zespół trębacza zagrał część materiału z Betches Brew. I jest jeszcze płyta DVD (niestety w NTSC – dlaczego nie jest to Blu-ray??? BR jest przecież sztandarową technologią Sony!!!) z występem w Kopenhadze z 1969 roku, również z częścią utworów, które złożyły się potem na recenzowany album. I są jeszcze memorabilia – reprint wewnętrznych notatek wydawnictwa, m.in. notatka Davisa określająca ostateczny tytuł albumu, są bilety na koncert, zdjęcia do oprawy, plakat. Wygląda to obłędnie. Jedynym problemem, jak dla mnie, jest kiepski pomysł na mocowanie płyt CD i DVD. Przeznaczono na to osobny, rozkładany element, powielający wygląd podwójnego albumu LP, jednak płyty montuje się w nim w wycięciach, a nie na zatrzaskach. Oznacza to, że dość szybko uszkodzimy owe wycięcia, a zaraz potem porysujemy płyty. ODSŁUCHW latach 70. Columbia tłoczyła swoje płyty w kilku miejscach. W przypadku Bitches Brew nie ma więc jednego „oryginału”, a trzy: 1A, 1B oraz 1C, pochodzące z tłoczni (odpowiednio): East Coast w New Jersey, Terre-Haute w Indianie i trzeciej z Kalifornii. Oryginał 1A miałem tylko na chwilę, jednak przez kilka tygodni słuchałem wydania z tego samego roku co oryginał, ale rozumianego jako wydanie „drugie” – dźwięk jest niemal identyczny, jak pierwszego, jednak label jest zmieniony – to żółte napisy na czerwonym tle. Co więcej, dla porównania pożyczyłem także reedycję z końca lat 90., przygotowaną zapewne z cyfrowej taśmy-matki, zmiksowanej na potrzeby wersji CD. Co ciekawe, label był identyczny z „drugim” wydaniem, nie z oryginalnym. Rocznicowa edycja ma przywróconą oryginalną wklejkę. Tłoczenie z lat 90. jest wyraźnie stłumione i ma pomniejszoną dynamikę. Trąbka jest przez to dalej w miksie, nie jest tak obecna, jak na (niemal) oryginalnej płycie. Blachy są zgaszone i nie ma w nich bitu. Potęga brzmienia wydaje się nieco większa, a to dlatego, że – co naturalne – płyta mniej trzeszczy, a przekaz lepiej odrywa się od problemów nośnika. Najbardziej denerwujące jest jednak zgaszenie góry. Nowsze tłoczenie jest mniej rozdzielcze, jakby korzystano z taśmy-matki (córki, ciotki, znajomej?) którejś generacji. Śmieć. Nowa reedycja jest tonalnie bardzo zbliżona do oryginału. Jest mocna góra, balans jest postawiony w tym samym miejscu. Wydaje się, że intensywność dźwięku, przede wszystkim w środku pasma jest minimalnie mniejsza niż w oryginale. Słychać to np. w Spanish Key (M. Davis), gdzie pianino elektryczne (a właściwie pianina) w reedycji nie obiegają tak ciasno głowy słuchającego. W oryginale niemal wdzierają się do niej, atakują, otaczają, a reedycja gra nieco spokojniej. Blachy perkusji są nieco złagodzone. Niewiele, ale wydaje się, że oryginał lepiej radzi sobie z czołem ataku, ma dobitniejszy „bit”. Co ciekawe, reedycja wydaje się nieco bogatsza w dźwięki, jakby udało się z taśmy wydobyć ciut więcej tego, co jest pomiędzy nimi, lepsze wydają się wybrzmienia. Na tym tle oryginał jest surowszy, bardziej bezpośredni, ale też słychać go tak, jakby tworzony był w pośpiechu. Nowe wydanie zachwyca cichym przesuwem, brakiem trzasków itp. To powoduje z kolei, że słucha się tego w większym komforcie. Oczywiście – oryginał w bardzo dobrym stanie też zagra świetnie, a dobry gramofon odseparuje te zniekształcenia (trzaski i szum) od muzyki, umieści je w innej rzeczywistości, ale nic nie zastąpi całkowitej ciszy, jak w reedycji. Przy bardziej dynamicznych utworach, jak chociażby wspomniany Spanish Key, czy chociażby Miles Runs The Voodoo (M. Davis) nie będzie to specjalnie przeszkadzało, jednak już przy Sanctuary (W. Shorter), przy delikatnej trąbce na początku i w środku utworu – już tak. Mimo to, nie miejmy złudzeń, oryginał jest lepszy od reedycji. Niewiele – ale jednak. Oceniam to więc inaczej niż Michael Fremer, który preferował cieplejszy dźwięk reedycji. Nie mówię, że wiem lepiej, wiem, że Fremer ma lepszy gramofon (Continuum Audio Labs - Caliburn+Cobra+Castellon ), szanuję jego ogromne doświadczenie i wiedzę, zazdroszczę mu ich, ale najwyraźniej mamy inne zdanie, przynajmniej w tym przypadku. Niech żyje różnorodność! Dla mnie dźwięk oryginału jest głębszy, pełniejszy. Co ciekawe, nie słychać tego tak bardzo przy trąbce, jak przy pianinie elektrycznym i perkusji. Szczególnie to pierwsze na oryginale wibruje, jest nieco niżej ustawione, ma intensywniejsze podtrzymanie. Z drugiej strony nowa reedycja jest najlepszą, jaką znam. Wspomniana płyta z lat 90. to po prostu śmieć i trzeba ją tak potraktować. Nowe wydanie jest też znacząco czystsze i szumi mniej nawet od oryginału. To istotne, ponieważ poprawia to komfort słuchania. Rocznicowej reedycji słucha się więc znakomicie. Mam wrażenie, że jej rozdzielczość jest większa, przez co wydaje się, że na scenie gra więcej instrumentów. Góra nie jest tak mocno wybudowana, jak w oryginale, ale jest za to treściwsza, jest tam więcej informacji – poza atakiem, który faworyzuje oryginał. Gdybym nie miał oryginału do bezpośredniego porównania (czy prawie oryginału – patrz wyżej), to nie rozdzierałbym szat i po prostu bym ją kupił, chociażby dla płyt LP. A przecież są jeszcze memorabilia – genialne – i ładna książka. No i płyta DVD, interesująca – może bez specjalnych odlotów, ale dla fana istotna. No i są płyty CD. To jednak inna historia. Jak mówi wspomniany Michael Fremer w swojej recenzji tego boxu (portal „Musicangle”), prace nad wersją winylową polegały na odszukaniu oryginalnych taśm i jak najwierniejszym ich zgraniu i przygotowaniu do utworzenia matrycy. Płyty CD do tej reedycji nie były jednak specjalnie przygotowywane, nie skorzystano z nowych taśm-matek (chodzi o kopię 1. generacji), a na powieleniu istniejącego wcześniej remiksu. W roku 1998 wykonał go, skądinąd znakomity realizator, Mark Wilder. Do porównania miałem reedycję przygotowaną przez Teo Marcero i Raya Moore’a (czyli ludzi związanych z nową reedycją) z niebieską obwódką i hasłem „Digital Remastering From The Original Master Tapes”. Mogę tylko powtórzyć za Fremerem, że ta decyzja jest dla mnie kompletnie niezrozumiała – przecież mając ręku taśmę-matkę, znakomitą nową kopię, dlaczego sięgnięto po coś starszego i znacznie gorszego? Czyżby zabrakło pieniędzy na cyfrowy mastering? A przecież można by pójść jeszcze dalej i przygotować nagranie cyfrowe wysokiej rozdzielczości – dodany do boxu stylowy pendrajw z materiałem 24/96, albo nawet 24/192 byłby czymś bezcennym. A tak – niedoróbka. Ponieważ jednak w sklepach pojawiła się wyłącznie kompaktowa wersja tego albumu, właśnie z tej reedycji, należy sprawdzić, czy warto wymieniać posiadaną wersję na nową. Nie ma cienia wątpliwości, że wcześniejsza reedycja Teo Marcero i Raya Moore’a jest kiepska. Przede wszystkim manipulowano ustawieniem instrumentów, bo np. w Sanctuary perkusję ustawiono na linii, za trąbką, a w oryginale jest po prawej stronie. Poza tym brzmienie jest stłumione i zgaszone – nie mam wątpliwości, że wspomniany winyl z lat 90. i ta reedycja noszą te same błędy. Trąbka Milesa na starszej reedycji jest pokazana bliżej. Mocniej słychać też pogłosy. Jednak nowa reedycja ma nieporównywalnie lepiej uchwycony balans tonalny, przynajmniej jeśli z punkt odniesienia przyjmiemy oryginalne, winylowe wydanie. Problemem reedycji 40th Anniversary jest jednak bardzo mocny szum, przeszkadzający, jak cholera. W starszej wersji tego problemu nie ma – słychać to tak, jakby ktoś odciął górę , albo ją mocno wycofał. Tutaj balans tonalny jest niezły, ale właśnie dlatego szum jest tak dokuczliwy. Dawno nie słyszałem tak mocnego, tak wysokiego szumu z reedycji. I właśnie dlatego wydaje mi się ona chybiona. Lepiej pozostać przy wersji japońskiej z serii Master Sound (SBM), bo choć nowe wydanie (mówię cały czas o osobnym wydawnictwie CD 40th Anniversary, nie o boxie) ma dodatkową płytę CD, wiele wersji alternatywnych, to dźwiękowo rozczarowuje. Jakość dźwięku: |
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity