Koncert Portishead
Czas: 25.06.2013 |
atharsis, jak podaje polska wersja Wikipedii, to „uwolnienie od cierpienia, odreagowanie zablokowanego napięcia, stłumionych emocji, skrępowanych myśli i wyobrażeń”. Katharsis silnie związane jest ze sztuką, ponieważ to właśnie sztuka jest najczęstszym katalizatorem tego doznania. W antycznej Grecji działo się to głównie podczas przedstawień teatralnych (gdzie główny bohater był bezsilny wobec wyroków losu i kończył marnie), lecz dziś pojęcie to nie jest tylko związane z dziedziną teatru, ale i malarstwa, kina i, oczywiście, muzyki. A to dlatego, że dziś mamy okazję cieszyć się grupą (szczególnie na żywo właśnie) Portishead. Opowieść Na koncert Portishead wybrałem się 25 czerwca tego roku. Był on zorganizowany w Krakowie w ramach prestiżowego cyklu Sacrum Profanum. Wydarzenie miało to miejsce w Hucie im. Tadeusza Sędzimira, w hali ocynowni chemicznej. Już sam przejazd od bramy głównej ogromnego kompleksu do miejsca koncertu był niesamowity. Posępne otoczenie, ciężkie burzowe chmury, industrialna okolica w trakcie rozpadu spowodowanym zaniedbaniem – słowem – idealne miejsce na koncert takiej grupy. Po wejściu do samej hali wrażenie tylko się spotęgowało – przestronna industrialna przestrzeń, mrok i oświetlona na czerwono scena czekająca na muzyków. Czekanie na koncert się przedłuża , nie ma miejsc siedzących, nogi bolą, raz po raz lecą propagandowe reklamówki właściciela ocynowni, czerwień ze sceny wygląda jeszcze bardziej dobijająco, DJ puszcza absolutnie losowy set piosenek (Peter Gabriel przed takim koncertem – serio?!?), czekamy. Muzycy wreszcie wchodzą na scenę, rozlegają się pierwsze dźwięki, od razu słychać, że choć nie jest źle, to przysłowiowego „szału” nie ma, jeśli chodzi o kwestię jakości dźwięku i scenografię. Muzycy grają, Beth Gibbons snuje swym głosem smętne opowieści, pojawiają się pierwsze wizualizacje na telebimach za muzykami i z boku hali, pogłębiające tylko moc samej muzyki. Publiczność, co dla mnie było szczerze zaskakujące, reaguje bardzo żywiołowo, po każdej piosence biją brawo, ciesząc się (nie wiem jak to możliwe na takim koncercie!). Wraz z wokalistką schodzę w „najciemniejszą ciemność”, powoli osuwam się w ramiona beznadziei, nawet się do niej powoli przyzwyczajając. Oglądam wizualizacje, które dołują mnie jeszcze bardziej, a zespół wchodzi w swój rytm, grają jak maszyny, bezbłędnie, precyzyjnie, świetnie i dobijająco. Ogromne wrażenie robi na mnie perkusja i skrecze, wokalistka natomiast drażni mnie coraz bardziej – nie nawiązuje żadnego kontaktu z publicznością. Ba! Śpiewa nawet odwrócona tyłem (do tego zachowania jeszcze się odniosę). Lecą kolejne piosenki ze wszystkich trzech płyt grupy, muzycznie – rewelacja, emocjonalnie – dewastacja. Szczególny moment – piosenka Machine Gun (z trzeciej płyty o tytule Third). Na telebimach pojawia się niepokojący korytarz i drzwi, muzyka powoli się rozwija, staje się co raz bardziej monumentalna, nabiera przestrzeni, tak potrzebnego oddechu. Na telebimach pojawiają się migawki z wojen, wybuch bomby atomowej i David Cameron, przeszywający publiczność laserem z oczu (majstersztyk). |
Piosenka osiąga punkt kulminacyjny, otwiera się całkowicie i tak otwarta powoli się kończy, gdy w tym samym czasie na telebimach możemy obserwować ogromne, majestatyczne słońce. Kolejne piosenki, obowiązkowy hit Glory Box z pierwszej płyty, są też Wandering Stars, The RIP, jest próbka najnowszej twórczości Portishead (w koncertowym sklepie do zakupienia jako winylowy singiel 12”). Muzycy całkowicie weszli w swój rytm, grają bezbłędnie, wokalistka częściej spędza czas pokazując nam swoje plecy niż twarz. Nagle jednak zeskoczyła ze sceny i zaczęła witać się z fanami będącymi w 1. sektorze. To jej pierwszy kontakt z publicznością podczas tego wieczoru, jeden z ostatnich. Mnie ogarnia ciemność i smutek, jest mi źle psychicznie, nie ma nadziei, nie ma radości… Jest tylko depresja; jej poziom: 9/10. Koniec koncertu. Muzycy schodzą ze sceny, oklaskujemy ich, a ja się cieszę, że to koniec. Nic z tego – na każdym koncercie są przecież bisy. Muzycy zachęceni oklaskami wracają na scenę, a ja, mentalnie, umieram. Poziom depresji 10/10 i stale rośnie, poza normalną skalę, nie mogę już, padam, nie chcę, nie podołam takiemu pokładowi smutku. Ale koniec nadszedł zadziwiająco szybko. I to ten prawdziwy. Wychodzę do wyjścia, po drodze zahaczamy o sklep i kupujemy wspomniany singiel, zbieramy się do wyjścia. I to jest właśnie ten moment, w którym uświadamiam sobie, dlaczego poszedłem na ten koncert, dlaczego stałem w tej hali i się katowałem… To właśnie jest katharsis. Po wyjściu z kompleksu huty byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Moje problemy zmalały, moje zmartwienia nie istniały, moje negatywne myśli wydały mi się zabójczo pozytywne. Tak, to o to właśnie chodziło w tej całej zabawie. O oczyszczenie. Podsumowanie i ocena Koncert był zorganizowany naprawdę nieźle. Choć kolejka była długa i została puszczona dużo później niż powinna, to reszta rzeczy była zorganizowana fachowo – od dojazdu specjalnymi autobusami spod bramy głównej do hali ocynowni (krakowska huta jest potężna – w latach świetności pracowało tam 38 tys. ludzi), przez wpuszczanie na teren samej hali, aż do odwiezienia nas z powrotem pod bramę. Muzycy byli bezbłędni – jak już pisałem – grali jak maszyny. Perfekcyjnie muzycznie, zupełnie jak na płycie,, a nawet lepiej, bardziej ekspresyjnie. Nagłośnienie było przyzwoite, choć nie było też bardzo dobre. Ot, przyzwoita, rzemieślnicza robota. The blackness of darkness forever Wandering stars, for whom it is reserved The blackness of darkness forever |
|
|||
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity