Gramofon + ramię gramofonowe Scheu Analog PREMIER Mk2 + SCHEU CLASSIC Mk2 Cena: 3660 euro (z talerzem 80 mm) + 650 euro; 3299 euro (z talerzem 50 mm) Dystrybucja: Pełne Brzmnienie Kontakt: Piotr Bednarski, tel.: 695 503 227 e-mail: kontakt@hi-endstudio.com Strona producenta: Scheu Analog Kraj pochodzenia: Niemcy Tekst: Wojciech Pacuła Zdjęcia: Wojciech Pacuła |
Thomas Scheu, właściciel marki Scheu Analog to człowiek przez wiele lat związany z kręgami DIY. Ponad dwadzieścia lat temu zaczął jednak myśleć o stworzeniu takiego gramofonu, który mógłby też sprzedawać komercyjnie. Tak narodził się model Premier, dostępny teraz w dwóch wersjach – testowanej Mk2 oraz przygotowanej dla dwóch ramion Mk3. Od strony technicznej to bardzo proste produkty. Gramofon jest konstrukcją masową, nieodsprzęganą, z ustawianym osobno silnikiem. Materiał, z którego w całości został zbudowany był przez Thomasa Scheu wybrany w wyniku odsłuchów i jest odbiciem jego osobistych preferencji związanych z brzmieniem. Jest to bowiem wyłącznie akryl – czerniony w podstawie (może być też przezroczysty) i mleczny, półprzezroczysty w talerzu. Płyty użyte w czasie testu:
Widząc, niezbyt przecież skomplikowaną, budowę tego gramofonu, rozwiązania odsyłające wprost do produktów DIY nie wiedziałem, czego się po jego dźwięku spodziewać. Właściwie, to po jego złożeniu, co wcale nie było takie proste (szczególnie ze względu na ramię) byłem na tyle całą sprawą zmęczony, że zostawiłem gramofon na dwa dni – pozwalając mu się kręcić, ale nie sięgając po żadną płytę. Niepotrzebnie. Nie wiem, jak to jest, ale Scheu Analog gra tak rasowym dźwiękiem, tak wyrafinowanym, jakby był w drodze na szczyt precyzji i technologii materiałowej. Być może jednak właśnie to, co mnie na początku przystopowało, tj. DIY-owe podejście do problemu, bardzo indywidualne traktowanie produktu przez konstruktora, a pewnie i inne, jeszcze mi nieznane, powody dały w efekcie coś takiego. Jedno można powiedzieć od razu – niemiecki gramofon gra w sposób, który zdefiniował pojęcie „analogowy” używane obecnie w odniesieniu nie tylko do gramofonów, ale i do innych elementów systemu. „Analogowy” w tym sensie, że pełny, mocny, nieco ciepły, głęboki, absolutnie niedrażniący, pozwalający odpocząć.
Powiem najpierw o konsekwencjach takiego stanu rzeczy, które nie wszystkim przypadną do gustu. Sposób budowania dźwięku, ukształtowanie barwy w relacji do dynamiki są odmienne niż te znane z gramofonów Transrotor, Avid czy SME. Powiem więcej – inne nawet niż w Redze i Linnie, chociaż barwa Premier Mk2 jest nieco do tych ostatnich zbliżona. Rzecz w tym, że Scheu Analog gra tak ładnym, tak pełnym dźwiękiem, że gdzieś w tej układance zabrakło miejsca na pazur, na mocniejszy atak, na trochę szaleństwa – oczywiście tam, gdzie ono zostało na czarnej płycie utrwalone. Dźwięk tego systemu (gramofon+ramię) charakteryzuje się dużą głębią. Brzmienie każdej płyty jest mocne i pełne, ale nie pełne wypychaniem wszystkiego w naszą stronę, a raczej próbą budowy trójwymiarowej bryły, budowy solidnej, nasyconej sceny dźwiękowej, w której fluid łączy wszystkie wydarzenia w jedną, sprawnie działającą całość. Ważnym słowem jest „komfort”. Niemiecki gramofon podsuwa wygodną poduszkę pod krzyż – bo już przecież siedzimy w wygodnym fotelu – i mruczy coś do ucha. Ale – uwaga! – nie usypia, tylko koi nerwy. Płyty mają dobrze różnicowaną temperaturę nagrań, bardzo dobrze transmitowana jest energia w nich zawarta, emocje itp. W każdym przypadku emocje, które gramofon wydobył z płyty szybko wpadały w rezonans z moimi emocjami, wytwarzając jakąś wartość dodaną, coś, dzięki czemu nagranie w znacznej mierze przekształcało się w wydarzenie. O właśnie – w tej sekundzie mi się przypomniało: dokładnie ten sam tok myślenia towarzyszył mi przy pisaniu recenzji kolumn Hansen Audio Prince v2, które do dziś wspominam jako te, które najlepiej tworzyły w moim pokoju iluzję „wydarzenia”. Nie były tak precyzyjne, jak chociażby Ktêmy Franco Serblina, czy nawet Dobermanny Harpii Acoustics, a mimo to lepiej uwiarygodniały przekaz, mocniej wchodziły w podświadomość, nie zatrzymując się na powierzchownych wrażeniach. Jeśli miałbym przywołać jakąś konstrukcję gramofonu, która byłaby najbliżej takiego pojmowania reprodukcji, byłby to chyba dps-2. |
Z Premier Mk2 jest podobnie. Jego dźwięk analizowany na zimno, chirurgicznie, bez wątpienia wyda się ciepły. Góra jest w nim obecna, jest nieco słodka, zaś wyższy środek nieco wycofany. Średnica jako taka jest najważniejsza, bo jest pełna, gęsta, treściwa, „ciągliwa” w tym sensie, że mamy zbiór elementów tworzących coś większego, a nie chmurę oddzielnych punkcików, które musimy sobie poskładać w całość sami. Opis zacząłem od przywołania płyt z szeroko pojmowanego rocka. Odsłuch rozpocząłem jednak od czegoś innego – zawsze najbardziej interesuje mnie, jak brzmi głos ludzki, bo choć w przekazie ważny jest nie tylko on, to jednak dobrze definiuje ewentualne problemy z resztą pasma. A cóż lepszego nad głosy Franka Sinatry i Nat „King” Cole’a?
Tego pierwszego odsłuchałem z płyt zremasterowanych przez Mobile Fidelity, przede wszystkim z „Live In Paris, a także z reedycji Speakers Corner płyty The Voice, materiału wydanego pierwotnie na płytach szelakowych, a potem ponownie wydanego przez Columbię w formacie Long Play. Głos Sinatry był duży, ciepły i przyjemny. Co ciekawe, nie był wypchnięty do przodu, nie przesłaniał sobą całej reszty. Powiedziałbym raczej, że jego duży wolumen tworzył z instrumentami podobny wolumen całej sceny dźwiękowej, że perspektywa, z jakiej widziałem wokalistę była zbliżona do tej, jaką ma się w czasie koncertu, tj. nie „upfront”, czyli manifestowaniem dużego „awatara” tuż przed nami, a wpisaniem go w większą całość, nieco dalej, za linią łączącą głośniki. Jazz w ogólności zagra co najmniej super-satysfakcjonująco, bo wystarczyło posłuchać japońskiego tłoczenia płyty Smokin’ At The Half Note Wesa Montgomery’ego, czy monofonicznej płyty Clifforda Browna i Maxa Roacha Study In Brown (obydwie wydane na 200 g winylu w ramach serii 100 najlepszych płyt jazzowych), żeby się zakochać. Nie bez zastrzeżeń – jak mówiłem, góra jest lekko słodka, nie jest tak otwarta, jak np. z Avidem Acutus Reference. Dobitnie słychać to właśnie na płycie Browna, na której perkusja Roacha jest równorzędnym partnerem. Scheu blachy, ich atak, nieco zaokrąglił. Barwa była znakomita, ale nie była to precyzja, jaką zapamiętałem z Avida, a także Transrotora Argos. Jak pokazała wkładka Air Tighta PC-1 Supreme w znacznej mierze można tym elementem sterować przez dobór tego elementu. Powiedziałbym jednak, że w tym przypadku Shilabe Miyajimy będzie lepszym wyborem. Z jaśniejszą, wyraźniejszą wkładką blachy będą dokładniejsze, jednak mocniej słychać też będzie złagodzenie, wycofanie wyższej średnicy, a to byłoby niepożądane. Choć zwykle podobieństwa się wzmacniają, to jednak w tym przypadku Scheu Analog i Miyajima wzmacniały nie tyle swoje błędy, usterki, co zalety. Jeszcze o tym nie pisałem, ale gramofon nie jest zbyt łatwy w ustawieniu i w obsłudze – przeszkadzał mi brak uchwytu spoczynkowego dla ramienia. Nie jestem specjalnym fanem ramion typu uni-pivot, ponieważ ustawienie w nich azymutu jest bardzo trudne (szczególnie w nietłumionych ramionach, jak Classic Mk2), ale ramię Scheu słychać było w doskonale koherentny sposób, nie mam więc na co narzekać. Generalnie, nie spodziewałem się tak wyrafinowanego dźwięku po tak prostej konstrukcji. Trochę sam sobie przeczę, bo zawsze powtarzam, że to człowiek jest najważniejszy, a ich wpływ na dźwięk w dziedzinie DIY mnoży się razy dwa. Ale mówię, jak jest. Choć firma Scheu Analog jest normalnym, komercyjnym przedsięwzięciem, producentem, a nie firmą DIY, to jednak dużo z tego ostatniego w filozofii Thomasa jest przemycane. Stąd to odwołanie. Muzyka brzmi na nim bardzo dobrze i tego warto się trzymać. Brzmienie jest wyraźnie kształtowane, ale osobowość konstruktora nie przytłoczyła wszystkiego. Dźwięk jest bardzo dobrze różnicowany, szczególnie – o paradoksie! –w dziedzinie dynamiki i barwy, ale nie jest to dźwięk rozdzielczy w takim stopniu, jak w innych gramofonach, o których wspominałem. Niski, mocny bas, ale bez momentu uderzenia, bez „dramy” tylko to dopełniają. BUDOWAPodstawa została skonstruowana w taki sposób, aby chassis było jak najmniejsze, ale jak najcięższe i stabilne. Jej kształt jest okrągły – taki kształt gwarantuje minimalizację powierzchni. Do wyboru mamy dwa rodzaje talerza – ważący 7,5 kg o wysokości 80 mm (taką wersję otrzymaliśmy do testu) oraz mniejszy, 50 mm, ważący 4,4 kg. Na samym dnie mamy płaską podstawę, w której nawiercono cztery otwory – trzy na obwodzie i jeden na osi. Obwodowe posłużą do wkręcenia metalowych nóżek z dużymi, moletowanymi główkami, z drugiej strony zaostrzonych, którymi regulujemy poziom. Środkowy otwór służy do przeciągnięcia głównej śruby, mocującej wszystkie elementy podstawy w jedną całość. Na wspomniany, płaski element nakładamy okrągłą „misę”, do której następnie wsypujemy obciążenie – drobny, ciężki granulat. Od góry komorę zamykamy półokrągłym, płaskim elementem, który z jednej strony wydłuża się w formę wysięgnika dla ramienia. Od góry zakręca się to wszystko mosiężnym blokiem, w którym zamontowano stalowy trzpień, na końcu którego mamy ceramiczną kulkę. Kulka powinna być powleczona filmem oleju. Ramię mocowane jest na podstawce – jest ona podniesiona na metalowych trzpieniach. Cokół ma wycięty podłużny otwór, pozwalający w łatwy sposób zamocować ramiona SME. Silnik stawiany jest osobno. Jest to ciężki, solidny element z metalowym walcem o niewielkiej średnicy, przystosowanym do zamocowania napędu strunowego – zamiast klasycznego paska z gumy mamy cienką żyłkę. Prędkość obrotową zmieniamy małym przełącznikiem hebelkowym. Są tu też dwie gałki, którymi możemy dokładnie wyregulować prędkość – osobno dla 33 1/3 rpm i dla 45 rpm. Zasilanie wpinamy z boku. Mamy do czynienia z silnikiem asynchronicznym – napięcie zasilające, doprowadzane z maleńkiego, ściennego zasilaczyka, to 12 V DC. Ramię Classic Mk2 może występować w dwóch długościach: 10” – odległość podparcia do osi 227 mm (masa efektywna 11 g) oraz 12” – odległość podparcia do osi 293 mm (masa efektywna 14 g). Mamy możliwość ustawienia VTA, ale klasycznie – za pomocą pojedynczej śruby mocującej trzpień ramienia do cokołu Powtórzę – ramię jest niebywale proste – to zwykły, aluminiowy ceownik, z końcem w postaci płaskiej płytki, wyciętej laserem w kształt główki.
Z tyłu wycięto w nim trzy szczeliny – jedną na poziomej powierzchni i dwie na pionowych. Przez poziomą wkłada się śrubę, którą od spodu mocujemy przeciwwagę, wykonaną z chromowanego mosiądzu. Nie jest to dokładne mocowanie, bo przeciwwaga, o kształcie grubej płytki, ma spore luzy w tej „prowadnicy”. Na jej końcu zamocowano nagwintowany trzpień, po którym przesuwany jest okrągły walec, pozwalający na dość precyzyjne ustawienie siły nacisku.
Scheu Classic to ramię typu uni-pivot, nietłumione. Trzpień to stalowe ostrze, łoże także jest ze stali – to odpowiednio uformowany spód śruby. Z boków wystają dwa, nagwintowane trzpienie, po których przemieszczamy szerokie nakrętki, pozwalające ustawić azymut. Na jednym z trzpieni zaczepiona jest żyłka klasycznego antyskatingu. Ten nie jest wyskalowany, trzeba więc dobrać jego wartość na ucho. Producent: Pobierz test w PDF |
||||||||||||||||
g a l e r i a
|
System odniesienia
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity