pl | en

FELIETON
XI Plichtowskie Spotkanie Soniczne, czyli „PSS Społem”:

POKAŻ KOTKU CO MASZ W ŚRODKU... cz. 2, tym razem o płytach LP
Albo: MIŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY

Miejsce spotkania: salon RCM

www.wkaudio.com

Katowice/POLSKA


Felieton

Tekst i zdjęcia: WITEK KAMIŃSKI

No 199

16 listopada 2020

PLICHTOWSKIE SPOTKANIA SONICZNE powstały w formie żartobliwego nawiązania do Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. Grupę tworzą przyjaciele spotykający się w swoich domach (i nie tylko) i słuchający muzyki. Przewodzi im Witek Kamiński, właściciel firmy WK Audio.

IŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY (El amor en los tiempos del cólera) to, wydana w 1984 roku, powieść latynoamerykańskiego pisarza Gabriela Garcíi Márqueza. Jej z pozoru banalna fabuła, rodem z kiczowatego romansidła, typu: „on kocha ją ona wychodzi za innego”, jest dla autora jedynie pretekstem do analizy różnych typów zachowań wynikających z zarówno z cech charakteru, jak i norm obyczajowych.

Akcja powieści, nie przez przypadek, osadzona jest w postkolonialnym mieście, pod gorącym słońcem Karaibów. To miejsce, w którym gdzie miesza się (nieprzypadkowo nie użyłem słowa „ściera się” ) wiele kultur. Katolicka doktryna zakorzeniona tutaj siłą przez konkwistadorów i ich potomków od wieków współzawodniczy z miejscowymi wierzeniami i obrzędami typowymi dla Karaibów.

W to wszystko wplatają się jeszcze wpływy Czarnego Lądu – to właśnie stąd wypływała większość naszych ciemnoskórych braci do Ameryki, tworząc swoisty Ménage à trois . Ta, wydawałoby się wybuchowa, mieszanka wierzeń, rytuałów i różnej moralności jest dla Márqueza jak gęsty i aromatyczny sos, w którym wszystkie przyprawy nie eliminują się nawzajem, lecz ich aromaty tworzą cudowną i harmonijną mieszankę, dodającą pikanterii polanej nim pieczeni.

Jest dla niego tłem, ale i zarazem wytłumaczeniem dla rysowanych przez niego postaci. Pretekstem do ukazania złożoności ich budowy psychologicznej, w której nie ma jednego pojęcia dobra i zła, moralności lub jej braku. Gdzie wybory, których dokonują bohaterowie nie mogą być łatwo zaszufladkowane jako jednoznacznie właściwe lub nie. Taka otwarta konstrukcja powieści nie jest przypadkowa. Autor pozwala bowiem czytelnikowi wszystko interpretować przez własny pryzmat i na własny użytek: „Życie jest mądrzejsze od nas wszystkich.”

Już sam tytuł powieści jest niejednoznaczny. Bo przecież sama „zaraza” rozumiana w sposób dosłowny nie jest tutaj żadnym tematem przewodnim, stanowi jedynie niewielki i – moim zdaniem – „naddatkowy” wątek. Inaczej, niż chociażby w powieści Dżumie (La Peste) Alberta Camusa, w której tytułowa dżuma (zaraza) jest tłem, ale tłem koniecznym do analizy ludzkich postaw w obliczu wspólnego zagrożenia. Márquez jakby bawił się formą, pozostawiał czytelnikowi otwarte drzwi do interpretacji tego, czym zaraza jest i jak się objawia.

| O WYBORZE SŁÓW KILKA

TAK, WIEM – ZNÓW NIE O AUDIO... Ale takie życie – będzie za to znów o samochodach... Kilka lat temu, w moim nieodżałowanym, bo już nieukazującym się, magazynie „V12” Dante Cinque, jego redaktor naczelny, przy okazji ówczesnej „pandemii”, ale nie wirusa lecz ataków terrorystycznych w Europie, kiedy to ze względu na zagrożenie atakami wstrzymany był ruch samolotów, pociągów i innych środków masowego transportu napisał coś w tym stylu (nie pamiętam słowo w słowo, a gazety nie mogę odnaleźć):

Samochód, wbrew wszystkim malkontentom, pseudoekologom i nibyzielonym, w takiej sytuacji, wobec której obecnie stoimy daje nam możliwość swobodnego przemieszczania się, a więc daje nam wolność...

Te słowa bardzo mi utkwiły w pamięci, bo są mi one szczególnie bliskie! Z pozoru banalne i w „normalnych” czasach nawet nie do końca prawdziwe, ale kiedy były pisane, czyli podczas kompletnego paraliżu komunikacyjnego, ten niby „banał” nabrał głębszego sensu. I myślę, że nie muszę mówić, jak to się ma do sytuacji, w której wszyscy od wielu miesięcy się znajdujemy. Obecnie to tak, jak byśmy wrócili do prehistorii, albo na Dziki Zachód w czasy pionierów. Czyli do czasów i miejsc, w których instytucji nie było lub były umowne, a także w których człowiek w każdej kwestii mógł liczyć tylko na siebie: przemieszczania się, leczenia i... słuchania muzyki.

W ten sposób przechodzimy do branży audio, a konkretnie do „wojny” pomiędzy „audiofiołami” ( jak mawia moje dziecko) i tak zwanymi „melomanami”. Naprawdę nie lubię mówić „a nie mówiłem” wszystkim tym „ortodoksom”, którzy kpiąc i wyśmiewając finansowanie systemów audio przeliczali je na ceny biletów i liczbę wyjść do filharmonii. Bo w ich, pełnych megalomanii, żywotach właśnie zapanowała CISZA…

To nie jest tak, że „audiofil”, pomijając ekstremalne przypadki, nie słucha muzyki na żywo i nie jeździ autobusem lub metrem. Posiadanie własnego samochodu, czy sprzętu audio daje możliwość wyboru, a to ona stanowi o naszej wolności! Ale przecież wy „melomani” nie oglądacie filmów z Jamesem Bondem, tylko sami rzucacie się na żywo w wir pościgów samochodowych, i skaczecie bez spadochronów z lecącego samolotu, czyż nie? To my audiofile, dzięki naszej pasji, jesteśmy teraz blisko naszej ukochanej muzyki i to my możemy powiedzieć, że w naszych domach zamiast ciszy jest miłość w czasach zarazy.

| WYDANIA PŁYT PO RAZ DRUGI

To już drugie Plichtowskie Spotkanie Soniczne poświęcone różnicom w wydaniach płyt. Pierwsze dotyczyło krążków COMPACTDISC, które ukazały się na różnych kontynentach. Z dużym zdziwieniem słuchaliśmy jak bardzo się między sobą te edycje różnią. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc tym razem zaserwowaliśmy sobie prawdziwą ucztę z płytami winylowymi.

A że każdy, prawdziwy muzułmanin musi chociaż raz pojechać do Mekki tak i my tym razem udaliśmy się do katowickiej siedziby RCM-u, aby nasze winylowe konstatacje odbyły się u źródła tego co możemy nazwać analogiem! Nasze spotkanie od strony hardware’u w postaci płyt winylowych oraz software’u w postaci dogłębnej wiedzy o nich wsparł właściciel sklepu VOICE-SHOP https://voiceshop.pl , Tomek Kołodziejczyk, który przyniósł wybrane pozycje, sięgając zarówno po te z bieżącej oferty sklepu, jak i wybierając je z swojej kilkutysięcznej kolekcji domowej.

⸜ Uczestnicy spotkania

• TOMEK KOŁODZIEJCZYK – właściciel sklepu muzycznego z płytami Voice-Shop, zwany dalej TK (dobrze, że nie TDK, bo wolałem Maxelki ;-),

• MAREK CENT – właściciel restauracji muzycznej Casablanca w mieście Łodzi (skąd kot pochodzi...), od dziesięcioleci zatwardziały winylista, didżej, który nigdy igły gramofonu nie zamienił ani na laser CD, ani na strumień danych plików. Zwany dalej MC (nie mylić z MM),

• JAROSŁAW KAŹMIERCZAK – właściciel firmy Hardsoft-Telekom w Poznaniu, biznesmen ale również od lat zapalony pasjonat audio. To właśnie z jego pasji zrodziła się firma audio HT AUDIO, za pomocą której Jarek postanowił podzielić się swoim sposobem patrzenia na muzykę i dźwięk z szerokim gronem odbiorców, zwany dalej JK (dobrze, że nie JFK),

• WITEK KAMIŃSKI – czyli „mła” (zapis fonetyczny – red.), z zawodu architekt, właściciel WK AUDIO. Słucham jak muszę i jak nie „muszem”...ale nigdy „nie chcem ale muszem”, zwany dalej WK(od: Wielce Koleżeński),

• TAJEMNICZY GŁOS W TLE – słuchający zza drzwi, zwany dalej GT.

⸜ System audio

  • Monobloki: THRAX Teres mono
  • Przedwzmacniacz liniowy: THRAX Dionysos
  • Kolumny: GAUDER AKUSTIK Berlina RC 8
  • Gramofon: TechDAS Air Force Three
  • Ramię: SAT LM-09
  • Wkładka: Etsuro Cobalt
  • Phonostage: RCM The Big Phono
  • Kable zasilające AC: Organic Audio, Arento Audio, Furutech
  • Listwa zasilająca AC: FURUTECH e-P60E R
  • Interkonekty: ORGANIC AUDIO Original, Argento Audio.
  • Kable głośnikowe: FURUTECH NanoFlux SPEAKER, ORGANIC AUDIO Original
  • Stolik: NEO High End Quattron Reference

⸜ Płyty użyte w testach

|1| PINK FLOYD The Dark Side Of The Moon

|2| MILES DAVIS Kind of blue

|3| JAROMIR NOHAVICA Poruba

|4| DEPECHE MODE Exciter

|5| VANGELIS Heaven and hell

|6| MARILLION Fugazi

|7| VANGELIS China

Testy miały postać porównania A/B.

| ODSŁUCH

|1| PINK FLOYD The Dark Side Of The Moon

Harvest SMAS-11163 (Made in Canada) | Harvest‎ SHVL 804 | Harvest IE 064 0 05249 (Made in UK) | Harvest SHVL 804, Harvest 1E 064 05249 | Harvest 582 1361 (Made in Europe, 2003)

TK: Powiem tak – dla przeciętnego słuchacza to te różnice są niezauważalne. Choć najlepiej na tym sprzęcie zabrzmiała wersja kanadyjska. Bardzo zbliżona barwowo była wersja z 2003 roku wydana na trzydziestolecie. A chwalona wszędzie, stara wersja brytyjska dzisiaj poległa, jej dźwięk był zbyt ostry i zbyt nachalny.

MC: Kolega już wszystko świetnie opisał wcześniej i ja jestem podobnego zdania.

JK: Dla mnie najlepiej zabrzmiała wersja kanadyjska. Była na niej najlepiej ułożona przestrzeń. W wersji tej było wyraźnie słychać to, czego nie było w dwóch poprzednich. Wyraźnie było słychać pewną chrypkę u wokalisty, a saksofon miał wszystkie odcienie. Stara wersja brytyjska to dużo wszystkiego i wszystko takie skomasowane. Tak jak powiedziałem od razu podczas słuchania, jak by to było z przenośnego „bum-boxa”. W wersji z 2003 roku były wyeksponowane najważniejsze rzeczy ale kosztem niuansów i przestrzeni, całkowicie znikało tło. Tak jak by ktoś tam za bardzo kombinował przy natywnym materiale muzycznym... Może to była myszka komputera...

|2| MILES DAVIS Kind of blue

Columbia ‎88875111921 | Legacy ‎88875111921 | Sony Music 88875111921 (Made in EU, 2015) | Columbia CS 8163 | Classic Records ‎CS 8163 (Made in USA) | Mobile Fidelity Sound Lab MFSL 2-45011 (Made in USA)

TK: Będę bardzo nieobiektywny w kwestii mojej ulubionej jazowej płyty. Wielokrotnie w domu robiłem porównania różnych wydań i dla mnie Classic Records jest nie do pobicia! Nigdy nie miałem, ani nie słyszałem pierwszego wydania tej płyty, ani mono, ani stereo, więc nie wiem, jak by to wypadło na tym tle (wydanie MFSL jest najbliższe oryginałowi – GT). Classic Records ma, jak dla mnie, najbardziej naturalny i najbardziej rozdzielczy dźwięk.

MFSL jak to MFSL – jest bardzo porządnie zrobiony, wszystko gra bardzo czysto i bardzo gładko. Jest bas i wszystko, ale jakby trochę życia brakowało! Jeśli chodzi o wydania współczesne, to jest ich kilka i one brzmią bardzo podobnie. Dla człowieka, który nie jest audiofilem, albo który dopiero zaczyna z winylem są one wystarczające, ale dla mnie, ponieważ kocham tę płytę są do wyrzucenia...

MC: Koledzy nie powiedzieli tutaj o najważniejszej rzeczy, że w tych wydaniach słyszymy prawy i lewy kanał... (śmiech). Płyty, która wydana była w mono! Dla mnie wydanie MFSL brzmiało nieporównywalnie lepiej niż dwa inne wydania.

JK: Ja się skupiłem na linii kontrabasu. W wydaniu CR było słychać nawet pudło i dokładnie, które struny grają, a w MFSL nie było już słychać pudła, tylko same struny. W wydaniu współczesnym z pudła i strun kontrabasu została nam tylko jedna struna! I przy tym ostatnim wydaniu miałem taki odruch, żeby to wyłączyć.

|3| JAROMIR NOHAVICA Poruba

Magic Records – 602567485780 (Mmade in Poland ) | Not On Label (Jaromír Nohavica Self-released) (Made in Czech Republic)

TK: Wydanie czeskie brzmiało baaardzo źle, a polskie tylko źle, ale zdecydowanie lepiej od czeskiego, które było matowe, przyciszone z każdej strony-skompresowane.

MC: Dźwięk polskiego wydania był o wiele lepszy, płyta była bardziej otwarta. Czeskie wydanie brzmiało, jakby było skompresowane.

JK: To dziwne, bo oba wydania były przecież robione z pliku cyfrowego i to prawie na pewno tego samego. A różnice w brzmieniu obu płyt były ogromne! („Bo czeska płyta była robiona z mp3 a polska z 44,1” – wtrącenie TK). Na polskim wydaniu głos Nohavicy był bardziej przestrzenny i bardziej konkretny.

|4| DEPECHE MODE Exciter

Mute 8102431 (Made in England 2001) | Mute DMLP10 | Mute STUMM 190 | Mute 0094638416913 (Made in The EU, Remaster 2007)

TK: Fanom „depeszów” różnica nie będzie przeszkadzać. To pierwsze wydanie angielskie jest takie swobodne, mimo że wokal Gore'a jest na nim wycofany. Na remasterze wokal jest lepiej słyszalny, ale ta wersja jest dla mnie za głośna, za okrągła. Ale generalnie na moim, dużo gorszym, sprzęcie obie płyty brzmią lepiej. Jak widać nie zawsze wysoka rozdzielczość i wysoka klasa sprzętu pomaga płytom, które są adresowane do szerokiej publiczności.

MC: Dla mnie obie płyty zabrzmiały tak źle, że nie chciało mi się wsłuchiwać w różnice pomiędzy nimi.

JK: Ja się w ogóle z moim przedmówcą nie zgodzę! Pierwsza wersja (angielska) to była jakby kwintesencja analogu – mnie się jej bardzo przyjemnie słuchało. Remaster, czego nie chciałem mówić podczas słuchania, jak powiedziałeś, żeby ją wyłączyć, to odetchnąłem z ulgą, bo w niej było coś spiep...ne, tak bardzo, że nie chciało się jej słuchać. Różnica pomiędzy wydaniami była bardzo duża!

|5| VANGELIS Heaven and hell

RCA Victor RS 1025 (Made in England) | RCA RS 1025 | Speakers Corner Records RS 1025 | Sony Music RS 1025 (Made in Germany)

TK: Z tym starym wydaniem z epoki jest dużo lepiej. Dźwięk jest na nim dużo bardziej naturalny. Mimo dużego „hałasu” i nawarstwień w pierwszym utworze, nie jest to męczące i nic się nie gubi. Bardzo dynamiczne i głośne wejścia w zremasterowanej wersji SC są niestety hałaśliwe i mnie zmęczyły.

MC i JK: Tak, generalnie tutaj nie ma co się bardziej rozwodzić, pierwsza była gładka, dużo lepsza, a w remasterze było pełno męczącego hałasu.

|6| MARILION Fugazi

EMI EMS-81647 (Made in Japan ) | EMI 064 2400851 | EMI 2400851 (Made in EEC)

TK: Zdecydowanie wolę wydanie japońskie, dźwięk jest bardziej wyrównany (wokal ma większą objętość – GT). Góry jest tutaj trochę więcej, ale na wydaniu niemieckim wokal był bardzo skrzeczący. Już jestem trochę zmęczony, ale jak miałbym teraz wysłuchać całej płyty, to przy wydaniu niemieckim bym chyba oszalał. A z japońskim dałbym radę.

MC: Tak mi się trochę wydaje, że wyborów dźwiękowych dokonujemy nie tylko na słuch, ale że wiemy, że gra na przykład wydanie japońskie i je „z automatu” klasyfikujemy jako lepsze...

TK: Ooo, nieprawda, ja myślałem, że na początku leciał właśnie „Japończyk”..., a był „Niemiec”

MC: Przydałby się ślepy test. Ale skoro już wiem, co grało, to wydanie japońskie wydaje mi się dużo lepsze.

JC: Ja dopiero pod koniec dowiedziałem się, że drugie wydanie było japońskie. Wydanie niemieckie było dla mnie skrzecząco-trzeszczące, japońskie było o wiele przyjemniejsze w słuchaniu.

|7| VANGELIS China

1. Polydor ‎2302 090 (Made in England) | 2. Polydor VAN 05 (Made in Canada) | 3. Polydor mpf 1253 (Made in Japan) ⸜ „ślepy” test, płytami miksuje w ukryciu Wojtek Hrabia, używamy nomenklatury 1, 2 i 3

TK: Pierwsze wydanie najlepsze, drugie jest za głośne, takie napompowane, a trzecie wydało mi się matowe.

MC: Trzecia wersja była dla mnie za głośna, druga była w miarę i też uważam pierwszą wersję za najlepszą.

JK: Trzecia płyta była najbardziej przyjemna, to znaczy zastanawiałem się przez cały czas, na jaki rynek została zmiksowana? Nie była najdokładniejsza, tak jak powiedzieliście była trochę matowa, ale też najprzyjemniejsza. Drugie wydanie było za głośne tak jakby przesterowane.

TK: Tak dwójka była jak nowe „remastery”.

JK: A wydanie pierwsze było dla mnie najbardziej precyzyjne, było słychać najwięcej detali i niuansów, na przykład szarpnięcia strun lutni były najdokładniejsze. Jedynka była najbardziej przenikliwa.

TK: Właśnie takie brzmienie wydaje mi się najbardziej odpowiednie do muzyki Vangelisa.

GT: Dla mnie trzecia płyta była najlepsza, to był „Japończyk”, prawda? Ale generalnie to zza drzwi słuchałem…

| PODSUMOWANIE (WK)

To spotkanie miało dla mnie zupełnie inny wymiar niż poprzednie. I nie chodzi tutaj oczywiście o to, że nie było międzykontynentalnych różnic w wydaniach winyli, bo przecież były, w dodatku były równie dobrze słyszalne, jak przy spotkaniu z płytami CD. Co więcej, tendencje były podobne.

O co więc mi chodzi? – Już wyjaśniam. W kilku przypadkach nie miałem ochoty na żadne „konkursowe” wyłanianie zwycięzcy. Jak na przykład w przypadku płyty Kind of blue, pomijając oczywiście nowe, zremasterowane wydanie. Obie wersje – i ta od Classic Records, i ta od MFSL – były świetne i, szczerze powiem, chciałbym mieć je obie, na różne dni, albo tak po prostu. Obie oferowały kawał dobrego dźwięku, tylko poruszającego się w innej estetyce.

To tak, jakbyśmy mieli dwa domy, jeden w górach, a drugi nad morzem – który jest lepszy? Stereotypowo – na lato lepszy byłby ten nad morzem, ale tylko stereotypowo. Dlatego to może być naprawdę ciekawe, posłuchać tej samej, może nawet ulubionej, muzyki w różny sposób, nie gorszy i nie lepszy, ale po prostu z innej perspektywy. To tak, w filharmonii, kiedy siedzimy gdzie indziej, muzyka brzmi inaczej – z innej perspektywy.

Dużym zaskoczeniem było dla mnie porównanie płyty Poruba (dla niewtajemniczonych: ‘Poruba’ to socrealistyczna dzielnica Ostravy, wybudowana jako osiedle mieszkaniowe, na przełomie lat 40. i 50. XX wieku, tuż obok kombinatu metalurgicznego. W zasadzie taki „brat bliźniak” naszej Nowej Huty. Te same przesłanki ideologiczne, takie samo położenie i ten sam styl w architekturze). Wydawałoby się, że czeskie wydanie, na dodatek sygnowane osobiście przez autora powinno zabrzmieć o wiele lepiej, a tu klops... Brawo Polacy!

Ogromnym rozczarowaniem było dla mnie wydanie płyty Vangelisa Heaven and Hell przez Speaker's Corner. Płyt tej wytwórni mam wiele, zarówno klasykę, jak i jazz, i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że wszystkie one są – trochę mniej lub trochę bardziej – ale zawsze świetne! Wszystkie są przygotowywane w pełnej domenie analogowej z oryginalnych taśm matek. A ten remaster zagrał po prostu fatalnie, wręcz cyfrowo, w głośny, skompresowany sposób, czego nie rozumiem...

Heaven and Hell niestety nie jest zbyt dobrze nagraną płytą, wielu już się z nią próbowało i poległo. W odróżnieniu od innych płyt Vangelisa, które są dla mnie wręcz wyznacznikiem analogowego brzmienia, jego dynamiki, ciepła i otwartości. To taka mieszanka, która działa na mnie przez uszy lepiej niż alkohol przez gardło.

Z odsłuchu płyt, które ze względu na formułę naszego spotkania nie mogły się tutaj znaleźć (jego uczestnicy byli już zmęczeni po przesłuchaniu „zaledwie” kilku tytułów), moim zdaniem da się wyciągnąć wspólny mianownik. Zresztą ten „test” w okrojonej formie też to ujawnił. Poza wydaniami obiektywnie złymi, do których można niestety zaliczyć większość nowo wydawanych, tanich i ogólnie dostępnych reedycji i remasterów o nieznanych (na ogół cyfrowych) genotypach, płyty winylowe wydane w różnych czasach, różnych krajach i na różnych kontynentach brzmią inaczej. Ale w tej inności jest piękno innego spojrzenia na ten sam temat, na muzykę.

Jest zjawiskiem typowym wśród melomanów poruszających się w materii muzyki ogólnie zwanej „poważną”, choć ciężko tak nazwać niektóre dzieła Mozarta, że posiadają oni nie jedno, a kilka, czasami nawet kilkanaście wydań danej symfonii, opery, itp. Nie dlatego, że nie mogą się zdecydować, które jest lepsze. Lecz dlatego, że już od dawna wielcy dyrygenci nazywani są „interpretatorami”, a to siłą rzeczy dopuszcza różnice w wykonaniu zapisu nutowego. Jeżeli spojrzymy na inżynierów dźwięku właśnie jako na interpretatorów, to te różne wydania będą dla nas równie ciekawe, jak różne wydania V symfonii Mahlera, czyż nie?

Co więcej, ludzie potrzebują czuć, dotykać, wąchać, to wszystko składa się na proces „przeżycia estetycznego” o którym już pisałem na łamach „HIGH FIDELITY”. Słuchanie plików to jak randka przez internet, lub internetowe przyjaźnie. Computerliebe śpiewał niemiecki zespół Kraftwerk, a na scenie podczas koncertów, nieprzypadkowo, występowali nie ludzie lecz identycznie ubrane kukły…

Każdy nośnik fizyczny w którym jest „zamknięta” muzyka czy film, daje możliwość obcowania z małym dziełem sztuki. Wytworem ludzkiej myśli, ludzkiej wrażliwości. Już samo jego otwarcie daje nam przedsmak nadchodzącej uczty. Mimo że nasz skromny „test” pokazał, że na rynku jest wiele kiepskich wydań winylowych, jak mówił Tomek Kołodziejczyk, dla początkujących to nie będzie przeszkoda.

Niech więc sprzedają coraz więcej płyt CD, płyt winylowych w Biedronkach, Pszczółkach, Żuczkach i innych, byle dostępnych i bezpretensjonalnych miejscach. Są one jak szczepionka na groźnego dla człowieka wirusa bezdusznej cyfryzacji, a im więcej ludzi się wyleczy, tym będzie więcej miłości w czasach zarazy.