pl | en
Test
Wzmacniacz zintegrowany
SoundArt
Rock II (wersja jubileuszowa)


Cena (w Polsce): 12 000 zł

Producent: SoundArt

Kontakt:
ul. Chrzanowskiego 14 | 04-392 Warszawa | Polska
tel.: 22 670 75 50 | 602 216 782 | 501 057 377

e-mail: soundart@soundart.pl

Strona internetowa producenta: www.soundart.pl

Kraj pochodzenia: Polska

Tekst: Marek Dyba
Zdjęcia: Marek Dyba

Data publikacji: 16. marzec 2013, No. 107




Zakładam, że większość z Państwa zna, lepiej czy gorzej, firmę SoundArt. Choćby stąd, że ta warszawska firma co roku pokazuje swoje produkty na wystawie Audio Show (czytaj TUTAJ). O ile dobrze kojarzę, najpierw pojawiła się marka StandArt, z ofertą kosmicznie wyglądających stolików audio z tłumieniem olejowym i sprężynami oraz standy pod kolumny podstawkowe. Ich konstrukcje oparto o solidną, inżynierską wiedzę, więc sprawdzały się w praktyce i pomimo, iż ceny należały wówczas do wyższych, to wiele osób, którym podobało się bezkompromisowe podejście StandArtu, decydowało się na zakup ich produktów.
SoundArt to dokładnie ci sami ludzie, panowie Sławomir Lewandowski i Sylwester Witkowski. Design ich urządzeń, wśród których są wzmacniacze zintegrowane, odtwarzacz CD, czy wzmacniacz słuchawkowy należy do kategorii 'kochaj albo rzuć' (to nie jest wyłącznie moja opinia, ale również wielu innych osób, z którymi o tym rozmawiałem na przestrzeni lat). Natomiast brzmieniowo każdy z tych produktów śmiało może konkurować ze wieloma uznanymi, światowymi markami. Co najmniej dwóch recenzentów (Alek Rachwałd i Paweł Gołębiewski) po posłuchaniu wzmacniacza Jazz (w przypadku Pawła również odtwarzacza Sarah), kupiło go do swoich referencyjnych systemów, przedkładając walory brzmieniowe nad próżność, która często sugeruje audiofilom zakup urządzeń światowych marek. Miałem okazję posłuchać Jazza w systemach obydwu Panów i absolutnie potwierdzam, że to integra, która spełnia wszelkie warunki sprzętu recenzenckiego – odpowiednio wysokiej klasy dźwięk, czystość, transparentność brzmienia pozwalająca wychwycić różnice między podłączanymi do Jazza urządzeniami, oraz moc wyjściowa i wydajność prądowa pozwalające wysterować właściwie każde kolumny. Z tych samych powodów to doskonały zakup dla każdego audiofila. Także dlatego, iż to zakup na lata, taki który przetrwa wiele zmian w systemie zanim stanie się jego najsłabszym ogniwem. Sam w swoim czasie rozważałem jego zakup, a to co mnie powstrzymało to, po pierwsze, jego gabaryty – to ogromny kawał wzmaka, przede wszystkim bardzo głęboki, więc wymagający odpowiedniego mebla - a po drugie jego waga, która wyklucza jego częste przestawianie (chyba, że ktoś ma posturę Pudziana - ja zdecydowanie nie...).

ODSŁUCH

Płyty wykorzystane w odsłuchu (wybór)

  • Georges Bizet, Carmen, RCA Red Seal 74321 39495 2, CD/FLAC.
  • AC/DC, Back in black, SONY, B000089RV6, CD/FLAC.
  • Etta James, Eddie 'Cleanhead' Vinson, Blues in the Night, Vol.1: The Early Show, Fantasy, B000000XDW, CD/FLAC.
  • Tsuyoshi Yamamoto Trio, Autumn in Seattle, FIM XRCD 043, CD.
  • Rodrigo y Gabriela, 11:11, EMI Music Poland, 5651702, CD/FLAC.
  • Led Zeppelin, Led Zeppelin, Atlantic/Warner Music, WPCR-11611, CD/FLAC.
  • Muddy Waters & The Rolling Stones, Live At The Checkerboard Lounge, Chicago 1981, Eagle Rock Entertainment, B0085KGHI6, CD/FLAC.
  • Pink Floyd, Wish you were here, EMI Records Japan, TOCP-53808, CD/FLAC.
  • The Ray Brown Trio, Summer Wind, Concord Jazz, CCD-4426, CD/FLAC.
  • Renaud Garcia-Fons, Oriental bass, Enja, B000005CD8, CD/FLAC.
  • Buddy Guy, Blues singer, Silvertone 01241-41843-2, CD/FLAC.
  • Isao Suzuki, Blow up, Three Blind Mice, B000682FAE, CD/FLAC.
Japońskie wersje płyt dostępne na

Choć miało to miejsce blisko 10 lat temu, to do dziś bardzo dobrze pamiętam swoje pierwsze spotkanie z Rockiem, czyli wzmacniaczem otwierającym ofertę SoundArtu. Wówczas był to inaczej niż dziś wyglądający wzmacniacz, z wyeksponowanymi lampami, wieżami obudów traf i innymi elementami, dzięki którym kojarzył się ze statkiem kosmicznym, tudzież z widzianą z perspektywy elektrownią, a nie wzmacniaczem do living roomu. O ile więc wygląd jedni cenili za oryginalność, o tyle inni uznawali, że wykracza on poza ogólnie przyjęte kanony piękna na tyle, że nie mogą postawić go w swoim pokoju, nie ryzykując rozwodu. Wszystkim nie dogodzi się nigdy, o gustach się nie dyskutuje, etc., etc., wydaje mi się jednak, że również i twórcy Rocka uznali, że to właśnie jego wygląd miał zbyt duży wpływ na decyzje potencjalnych klientów. Być może właśnie dlatego nowa wersja, Rock II, to znacznie bardziej klasyczna obudowa, zbliżona wyglądem do pozostałych wzmacniaczy tej marki. To oczywiście nadal nie jest design, który spodoba się wszystkim, ale teraz jest zdecydowanie bardziej stonowany, niż w pierwszej wersji, więc powinien przypaść do gustu większej ilości osób. W każdym razie – już nie powinien być czynnikiem decydującym o rezygnacji z zakupu pomimo walorów brzmieniowych.

Wszystkie wzmacniacze zintegrowane SoundArtu to konstrukcje hybrydowe z lampowym stopniem przedwzmacniacza oraz tranzystorowym stopniem mocy. Obecnie oferowane są trzy modele: Rock, Jazz i Swing (przyszłość tego ostatniego jest niejasna, jako że wiele rozwiązań przeniesiono z niego do nowej wersji Jazza). Do testu otrzymałem wzmacniacz Rock, a w zasadzie jego drugie wcielenie, Rock II, na dodatek w wersji jubileuszowej, przygotowanej w limitowanej serii 5 sztuk, która różni się od podstawowej przede wszystkim wydzieleniem zasilacza do osobnej obudowy, oraz zastosowaniem w kluczowych miejsca lepszej klasy elementów. Patrząc od frontu, urządzenie nie różni się niczym od podstawowej wersji Rocka II. Dopiero na tylnym panelu, zamiast klasycznego gniazda sieciowego, można znaleźć zupełnie inne, wielopinowe, służące do połączenia wzmacniacza specjalnym kablem z zewnętrznym zasilaczem. Charakterystyczny jest natomiast panel przedni, z dwiema dużymi gałkami po bokach oraz wyświetlaczem ukrytym pod plastikową płytką w kształcie trapezu równoramiennego (płytka przykrywająca wyświetlacz zwęża się ku dołowi). Boki wzmacniacza to odprowadzające ciepło radiatory, natomiast na górnej pokrywie umieszczono charakterystyczne dla urządzeń tej marki wycięcie (logo?), zabezpieczone od środka siateczką, co uniemożliwia ciekawskim maluchom włożenie do środka palców, a jednocześnie sprawia, że to kolejny element wentylacji obudowy. Z tyłu, oprócz wspomnianego, wielopinowego gniazda sieciowego, znajdują się solidne gniazda głośnikowe, dwa wejścia niezbalansowane (RCA) oraz wejście zbalansowane (XLR). Urządzenie wyposażono w pilota zdalnego sterowania – okienko odbiornika umieszczono na frontowym panelu i stanowi ono element symetryczny do głównego włącznika urządzenia, umieszczonego po drugiej stronie okienka z wyświetlaczem. Także zewnętrzny zasilacz, choć z założenia ma raczej stać schowany gdzieś za stolikiem, umieszczono w porządnie wykonanej, metalowej obudowie, gdzie na jednym boku jest standardowe gniazdo IEC, do podłączenia sieciówki, na drugim wielopinowe gniazdo, do połączenia ze wzmacniaczem, na dole są cztery nóżki, a na górze ładne logo firmy. Kabel łączący zasilacz ze wzmacniaczem jest bardzo gruby i sztywny, co nieco komplikuje ustawienie zasilacza i może się okazać, że trochę wymusza taką, a nie inną jego lokalizację. Jak mi powiedział pan Sylwester to właśnie wykonanie tego kabla jest w zasadzie najbardziej czasochłonną operacją przy budowie specjalnej wersji Rocka. Patrząc na swoje zdjęcia muszę z przykrością stwierdzić, że Rock w naturze wypada znacznie lepiej niż udało mi się to uchwycić. Nawet jeśli więc urodą nie dorównuje urządzeniom np. Accuphase'a, to jednak jest to dobrze wykonany, starannie wykończony wzmacniacz o ciekawym, oryginalnym projekcie plastycznym. Jak już kiedyś pisałem, należę do osób, które na wygląd urządzeń audio zwracają niewielką uwagę, bo przede wszystkim liczy się dla mnie ich podstawowa funkcja, czyli brzmienie. Myślę jednak, że osoby dla których strona estetyczna jest równie ważna, co brzmieniowa, nie będą zawiedzione.

Wspominałem o moim pierwszym kontakcie z pierwotną wersją Rocka, która miała miejsce niemal 10 lat temu. Odbyło się wówczas forumowe spotkanie, na którym słuchaliśmy polskich wzmacniaczy, bo oprócz SoundArtu był też produkt Baltlaba i (chyba) Amplifikatora. Ponieważ trochę lat minęło, więc szczegółów nie pomnę, pamiętam natomiast, że przychylałem się wówczas do opinii większości uczestników tegoż odsłuchu, którym to właśnie organiczne, dynamiczne brzmienie Rocka najbardziej przypadło do gustu. Rzecz nie była w różnicy klas między poszczególnymi urządzeniami, ale raczej w sposobie prezentacji. A tę w wydaniu Rocka uznaliśmy za najbardziej przyjazną dla słuchacza, najbardziej naturalną (acz oczywiście porównanie odbywało się w takim, a nie innym systemie, a w innym, wyniki mogły by być inne). Minęło sporo czasu, trochę się w konstrukcji zmieniło wzmacniacza, dzięki czemu m.in. zyskał on niemal dwukrotnie większą moc, a pierwsze wrażenie po rozpoczęciu odsłuchu było znowu podobne – gładki, naturalny dźwięk, jakby nie do końca zgodny z nazwą tego modelu. W końcu dostając urządzenie, nazwane Rock (a zważywszy na nazwy pozostałym modeli – Jazz i Swing – można założyć, że i tu chodzi o gatunek muzyczny, a nie o np. skałę) należałoby oczekiwać, że jego główną cechą będzie energetyczność, zadziorność, dynamika – czyli to wszystko, co kojarzy się z taką muzyką. Spieszę uspokoić, że to wszystko także potem w brzmieniu testowanego urządzenia znalazłem, ale nie są to najbardziej rzucające się w uszy cechy, przynajmniej nie gdy zaczyna się odsłuch od nagrań akustycznych. Bo nagrania akustyczne, choćby mojego ulubionego Raya Browna, wymagają przede wszystkim gładkości, nasycenia, prawidłowego oddania barw instrumentów, pokazania otoczenia akustycznego, przestrzeni, wybrzmień – wszystkich tych elementów, które na końcu składają się w całość, która jest w stanie nas oszukać, (niemal) przekonać nas, że słuchamy muzyki na żywo.

Rock, jak przystało na rockowe stworzenie, pokazał swoje możliwości w dole pasma, dzięki czemu kontrabas mistrza schodził bardzo nisko, z dobrym wypełnieniem, barwą, sporym udziałem 'drewna', z wybrzmieniami, z oddechem i całkiem przekonującą namacalnością. Przypominał mi swoim brzmieniem raczej wzmacniacz lampowy, ewentualnie tranzystor w klasie A, które dają kontrabasowi odpowiednio dużo 'mięsa', masy i które pielęgnują i starannie pokazują wybrzmienia. Wiele, zwłaszcza niezbyt drogich, tranzystorów ma problem z pokazaniem kontrabasu, bo skracają wybrzmienia, stawiają na szybkość niskich tonów zapominając o ich odpowiednim dociążeniu; utwardzają brzmienie tego instrumentu.

A tego wszystkiego robić nie wolno, bo nagle jeden z największych, najwspanialszych instrumentów zaczyna brzmieć jak gitara basowa. Rock tego błędu nie popełnia. Nie będę podejmował dyskusji, czy jest to kwestia hybrydowej konstrukcji, ergo wpływu lamp, na jego brzmienie, ale... chyba coś w tym jest. Z drugiej strony, jak wiele tranzystorowych końcówek mocy, Rock bez problemu radził sobie z pokazaniem fortepianu. Rozmach, swoboda, pokazanie potęgi tego instrumentu, ogromnej skali granych przez niego dźwięków, dźwięczność i brak faworyzowania jakiejkolwiek części pasma – nie da się ukryć, że z tymi aspektami zwykle lepiej radzą sobie tranzystory. Rocka spokojnie można stawiać w jednym rzędzie z wieloma, nawet droższymi wzmacniaczami/końcówkami mocy, bo gra fortepian nie gorzej od nich. Perkusja to z kolei bardzo dobry przykład na to, jak dobre efekty można osiągnąć łącząc dwie technologie i tworząc hybrydę. Z jednej strony szybkość, zejście, pełna kontrola ataku, wykop, z drugiej dbałość o odpowiednie wypełnienie każdego dźwięku, o znakomite różnicowanie, które pozwala bez problemu rozróżniać w każdym momencie poszczególne bębny. Na górze natomiast blachy z jednej strony brzmią odpowiednio 'metalicznie', dźwięcznie, a z drugiej są to prawdziwie ciężkie blachy, takie które mają faktyczną masę, brzmią pełniej niż to zwykle robią, było nie było, nie najdroższe tranzystory z tej półki cenowej. Rock takie właśnie trio instrumentów bardzo ładnie rozmieścił w przestrzeni, każdemu ze źródeł dźwięku nadał konkretny, trójwymiarowy kształt, może nie super-precyzyjny, ale wystarczająco realny. Sama scena zaczynała się zwykle (w zależności od nagrania) na linii kolumn, albo nieco za nią, i rozbudowywana była w głąb, nie było więc mowy o podawaniu dźwięku 'na twarz'. W przypadku tria oddanie odległości między instrumentami może nie jest aż tak skomplikowane, ale zrobienie tego w satysfakcjonujący sposób, do łatwych wcale nie należy.
Co proszę? Zagrać trio jest łatwo? - Nie zgadzam się z takim stwierdzeniem, bo przy tak małym zestawie akustycznych instrumentów wszystko słychać jak na dłoni i niczego nie da się tu ukryć 'w tłoku'. A ten wzmacniacz za 12 tys. zł robił wiele rzeczy nie gorzej od mojego systemu odniesienia.

Ale dobrze, pójdźmy więc na drugi kraniec umownej skali, że się tak wyrażę – do opery. Tak, oczywiście do mojej ulubionej Carmen pod Karajanem, z Leontyną Price w roli tytułowej. Używam tej płyty w testach często, bo jest tu wszystko – na dobrą sprawę większość sprzętów można by oceniać na podstawie tego jednego nagrania, które, choć wiekowe, zostało zrealizowane tak, że wiele współczesnych do niego się nie umywa, a od strony artystycznej to prawdziwy majstersztyk.
Zacznę od końca, od oddania przestrzeni i dynamicznych wydarzeń w niej się rozgrywających. W porównaniu do mojego zestawu ModWrighta, Rock co prawda nieco pomniejszał ogromną scenę, ale robił to proporcjonalnie – scena było troszkę płytsza, ale zachowane zostały proporcje w odległościach między choćby pierwszym planem, z solistami, a poruszającymi się w sporej odległości, w głębi sceny chórami. Dawało to efekt nie tyle zmniejszenia wielkości sceny, ile raczej obserwowania wydarzeń z nieco większej odległości, powiedzmy - kilku rzędów. Ale już przemieszczania się śpiewających solistów, czy maszerujących chórów pokazane zostało w bardzo dobry sposób, precyzją niewiele ustępując zestawowi ModWrighta. Wokale brzmiały naturalnie, z ładnie pokazaną barwą i fakturą poszczególnych głosów, z dobrym ich różnicowaniem, z gładkością charakterystyczną dla każdej naturalnie brzmiącej prezentacji ludzkiego głosu. Tak, mój SET na 300B potrafi te same wokale jeszcze bardziej dopieścić, dociążyć, przez co brzmią jeszcze bardziej przekonująco, ale odbywa się to kosztem innych elementów. Rock dba o naturalne brzmienie ludzkich głosów, ale bez ich wypychania do przodu i bez „kosztów” w postaci zaokrąglonych, zmiękczonych skrajów pasma. Właśnie skraje pasma pokazują jak dobry balans udało się w tym urządzeniu osiągnąć – na dole, z jednej strony gdy dochodzi do owego „karajanowskiego” tąpnięcia sekcji kontrabasów, które zawsze wspominam, to ma ono odpowiednią dynamikę, wagę, czuć je niemal fizycznie, ale jednocześnie nie ma tu utwardzenia ataku. O tym pisałem wcześniej – instrumenty akustyczne mają pewną miękkość brzmienia i nie wolno jej „utwardzać”, co niestety wiele względnie niedrogich tranzystorów robi. SoundArt zagrał to jak trzeba – z wykopem, ale bez utwardzania. Na górze jest podobnie – w przypadku orkiestry słychać to bardzo dobrze, gdy pojawia się np. trójkąt, czy jakiś dzwoneczek. Te „drobiazgi” są niezwykle dźwięczne, mają nieco ostre, świeże brzmienie, potrafią niemal świdrować w uszach, ale chodzi właśnie o to „niemal”, bo na żywo nie przekraczają granicy, po której ich brzmienie robi się nieprzyjemne. I tu znowu Rock spisał się bardzo dobrze, bo takich wysokich tonów także nie utwardził - była dźwięczność, szybkość, świeżość, ale to wszystko nie przekraczało granicy, po której zamiast się zachwycać takim dźwiękiem, zaczynamy się krzywić.
Tak duże nagranie z orkiestrą, solistami, chórami pozwala także docenić naprawdę dobrą rozdzielczość dźwięku oferowanego przez Rocka, dobrą selektywność, a także dynamikę i to nie tylko w skali makro, ale i mikro. Słowem jubileuszowy wzmacniacz SoundArtu radzi sobie co najmniej dobrze z każdym elementem prezentacji i już samo to, zważywszy na jego cenę, jest sporym osiągnięciem.

Zważywszy na nazwę testowanego wzmacniacza nie mogło zabraknąć w czasie odsłuchów muzyki rockowej, ale również mojego ulubionego bluesa. Jedną z ważniejszych cech, jakie wzmacniacz musi posiadać, żeby dobrze zagrać taką muzyką jest tzw. „pace&rhythm”, czyli tempo i rytm (po angielsku brzmi to jakoś lepiej). Składa się na to kilka elementów, począwszy od pełnej kontroli nad głośnikami (co w przypadku Ardento Alter nie jest może aż tak trudne), poprzez szybkość ataku, umiejętność natychmiastowego wygaszenia dźwięku w razie potrzeby, po bardzo dobry timing. Myślę, że konstruktorom tego urządzenia nie przyszłoby do głowy nazywać swojego dzieła Rockiem, gdyby tych cech nie posiadał. A przyznać trzeba, że wzmacniacz operuje rytmem bardzo zwinnie, czy to w czasie szybkich szaleństw Australijczyków z AC/DC, czy to przy psychodelicznych suitach Floydów, czy przy leniwym, powolnie snującym się bluesie Króla Delty. Rytm, czy to wolny, czy szybki, ma w sobie ten hipnotyczny pierwiastek, który wciąga człowieka w muzykę bez reszty, sprawiając, że mimowolnie kiwa się, albo przynajmniej postukuje do rytmu. Z tempem także nie było najmniejszych problemów – jak zwykle nie testowałem żadnego trash-metalu, bo to nie „moja” muzyka, ale przy rock'n'rollowych rytmach AC/DC, w tym gitarowych szaleństwach Angusa Younga Rock ani na moment się nie pogubił, oddając te, przecież wcale nie superaudiofilskie, nagrania z odpowiednim pietyzmem, dokładając starań, by na scenie nie było bałaganu, by wszystko było dobrze poukładane, czytelne. Nie zabrakło w jego brzmieniu także odrobiny drapieżności, ostrości, która także jest nieodłącznym elementem gitarowego grania. Nie było jednakże przekraczania tej umownej granicy, po której ostrość zaczyna ranić uszy.
Pozostając w bluesowych klimatach zająłem się studiowaniem wokali, choć już wcześniej, choćby słuchając Carmen, nie miałem do nich zastrzeżeń. Także i teraz, zarówno głosy kobiece – choćby Etty James, jak i męskie – od Rysia Riedla po Johna Lee Hookera, choć nie aż tak namacalne, tak nasycone, tak pełne emocji jak z moim SET-em na 300B, wypadały naprawdę dobrze, przekonująco. Ładnie oddana została barwa, pokazana faktura głosów, emocji w nich także było sporo, a bez nich nie ma przecież bluesa... .

Podsumowanie

Podsumowując spotkanie z jubileuszową wersją Rocka mógłbym po prostu napisać, że gdyby mi przyszło, co w obecnych czasach nie jest tak trudne do wyobrażenia, sprzedać obecny system odniesienia i rozważać zakup tańszego, to ten wzmacniacz trafiłby na bardzo krótką listę kandydatów. Dlaczego? Bo wszystko robi co najmniej dobrze. Albo inaczej: niczego nie robi źle, nie ma ewidentnych słabości. W niektórych aspektach jak „pace&rhythm”, czy dynamice dorównuje mojemu zestawowi ModWrighta, w innych, jak nasycenie, rozdzielczość i selektywność, nieco mu ustępuje, ale jak to w audio bywa, różnica jest niewspółmierna do różnicy w cenie. Jego dźwięk, czy to za sprawą lamp, czy może raczej połączenia zalet lamp i MOSFET-ów, jest gładki, spójny i wciągający. Według słów pana Sylwestra Witkowskiego (muszę się na nich oprzeć, bo sam nie miałem okazji do bezpośredniego porównania) nie ma wielkiej różnicy brzmieniowej między 'zwykłą' a jubileuszową wersją Rocka II, czyli tak naprawdę, zwłaszcza jeśli finanse grają dużą rolę, można mięć prawie ten sam dźwięk za 9 tys. zł (!). Nie znam innej integry w takiej cenie, która dorównywałaby Rockowi II klasą brzmienia. Z drugiej strony dorzucenie tych 3 tysięcy, żeby mieć wersję z wydzielonym zasilaniem, co musi (o ile jest poprawnie zrealizowane, a w tym przypadku na pewno jest) dawać poprawę brzmienia, wydaje się być rozsądną propozycją producenta. I nawet te 12 tysięcy to ciągle cena, w której trudno jest znaleźć konkurencję mogącą zaoferować tak dobry dźwięk.

BUDOWA

ROCK II to wzmacniacz zintegrowany, z lampową sekcją przedwzmacniacza oraz tranzystorową końcówką mocy. W przeciwieństwie do wcześniejszej wersji tego modelu, tę umieszczono w obudowie nawiązującej do obudowy wyższych modeli. Do testu otrzymaliśmy specjalną wersję, zrobioną z okazji jubileuszu istnienia firmy, która od podstawowej różni się wydzieleniem zasilacza do osobnej obudowy. Sam wzmacniacz, patrząc od frontu, nie różni się niczym od podstawowej wersji Rocka II. Rock II to konstrukcja typu „dual mono”, w której zastosowano niezależne zasilanie obu kanałów wzmacniacza. W tym modelu, dodatkowo transformatory zasilające, zostały umieszczone w oddzielnej obudowie. Lampowy przedwzmacniacz pracuje na podwójnej triodzie ECC83 w układzie: wzmacniacz napięciowy - wtórnik katodowy. Lampy żarzone są prądem stałym o stabilizowanej wartości niezależnej od wahań napięcia w sieci. Końcówka mocy, oparta o tranzystory polowe typu MOSFET firmy Internacional Rectifier to układ typu push-pull, z ujemnym sprzężeniem zwrotnym, pracujący w klasie AB. Całość wzmacniacza (włączenie, regulacja siły głosu oraz przełączanie wejść) jest sterowana zaprogramowanym kontrolerem ATMEL.

Dane techniczne (wg producenta)

Moc wyjściowa: 2 x 100 W/4 Ω
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 90 kHz (- 3 dB)
Szybkość narastania sygnału: 80 V /µs
Współczynnik tłumienia: > 300
Ilość wejść: 3 (1 x XLR, 2 x RCA)
Waga: 14 kg



system-odniesienia