pl | en
Hyde Park

AUDIO SHOW 2001 – 15-LETNIA WYSTAWA OKIEM CZYTELNIKA 17-LETNIEGO

Do tego, że czytamy teksty przygotowane przez dziennikarzy, audiofilów itp., teksty oceniające produkty, a także wystawy, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ciekaw byłem jednak, jak Audio Show 2011 odebrał mój 17-letni syn, których od dzieciństwa widzi mnie ze sprzętem, korzysta z niego, jednak na wystawie tego typu był po raz pierwszy. Poniżej znajdą państwo jego impresję z tej imprezy. [Wojciech Pacuła]

Tekst: Bartosz Pacuła
Zdjęcia: Wojciech Pacuła

5:30
Zbrodnicza godzina, żeby wstać i popatrzeć na wschód słońca, nie mówiąc już o wstaniu z perspektywą 4-godzinnej jazdy w wątpliwym luksusie polskich kolei. Ale warto. Warto, ponieważ tego dnia rozpocznie się za kilka godzin Audio Show 2011, największe w Polsce targi poświęcone sprzętowi Audio. Jadę tam, o sprzęcie wiedząc niewiele. Wprawdzie wiem mniej więcej jak wyglądają produkty Ayona, a jak McIntosha, ale moja widza nie wybiega wiele dalej. Jadę tam również bez jakiejkolwiek wiedzy o dźwięku. MP3 od świeżo wytłoczonej w Japonii płyty odróżnię, ale jaka jest różnica w dźwięku między kolumnami X i Y za diabła nie powiem.
Niewiele tej wiedzy. Ale jadę bo jestem ciekaw. Ciekaw ludzi zajmujących się branżą, ciekaw czy może tym razem uda mi się coś więcej usłyszeć, ciekaw samych targów. A godzina nie sprzyja. Ostatecznie doczołguję się z redaktorem Pacułą (prywatnie moim ojcem) na Dworzec Główny w Krakowie i rozpoczynamy podróż. W sumie nie było źle. Były gazety(darmowe), pierwszy poczęstunek (darmowy), drugi poczęstunek (darmowy trochę mniej, ale możliwość zawsze była). Była muzyka (wprawdzie z iPoda, ale za to nieskompresowane kopie z CD, a zresztą ja mało co słyszę, więc bawię się świetnie).

Jadę podekscytowany, nie wiem co mnie czeka, ale już czuję, że będzie fajnie, że będzie dobrze. Przed odwiedzeniem pierwszego hotelu (Sobieski) wchodzimy na posiłek do McDonalda. Co z tego, że niezdrowo? Ważne, że smaczne i przede wszystkim szybkie. W końcu Audio Show to duża impreza, nikt nie będzie marnował czasu, by stołować się w wykwintnych restauracjach, skoro już niemal „słyszę” brzmienie i sprzętu, i oczekiwanej przeze mnie masy ludzi. Nie mija wiele czasu, a już poznaję ludzi związanych z branżą. „Ach! To pański syn, panie Wojtku?”, „To Twój syn, Wojciechu?”, „To Ty masz już syna?”. Jakby fakt, że jestem synem redaktora Pacuły definiował całą moją osobę... Ale spoko, w końcu było miło.
Zawsze, gdy mówiłem lub myślałem o ludziach związanych z audio miałem przed oczyma lekkich oszołomów, a – co bardzo mi miło powiedzieć – znakomita większość jest całkiem normalna i zwyczajnie miła. A przynajmniej sprawia takie wrażenie. Chodzimy z redaktorem Pacułą z sali do sali, a raczej z pokoju do pokoju hotelowego, z piętra na piętro. Na klatce schodowej pomiędzy piętrem 3 i 4 (a może 2 i 3?) wpadamy na legendę branży audio – samego Michaela Fremera. Tu moja wiedza jest trochę większa, niż to co mogę powiedzieć o sprzęcie. Wiem, że jest legendą, można by rzec, że nawet legendarną. Wiem, że przyjechał ustawiać coś w gramofonie, że ma być to jakiś pokaz, który może nie zmieni oblicza ludzkości, ale coś w tym kierunku. Szybka rozmowa redaktora Pacuły z p. Fremerem odbywa się, jak już wspomniałem, na klatce schodowej, choć rozmowa tuza polskiego audio (a co:) i legendarnej legendy powinna odbyć się chyba w bardziej „wyjściowym” miejscu. Nieważne. Zapowiadamy, że na pokaz przyjdziemy i żegnamy się. Ogólnie mało ludzi coś jest. Godzina po otwarciu, a dalej można bardzo swobodnie przemieszczać się korytarzami. Ale ludzi przybywa. I przybywa. I cały czas przybywa, aż w końcu zaczynam tęsknić do tych pustych korytarzy i pokoi. Ale tak to jest. Człowiekowi doskwiera pustka, a jak już ma swój upragniony tłum to narzeka. Eh…. Ale nie jest źle.

Chodzi się fajnie, nic nie wiem na temat sprzętu, ale jestem zadowolony. Do czasu. Ściślej mówiąc to do pokazu pana Fremera. Zaczyna się od tego, że jest słabo zorganizowany... No dobra, wcale nie jest zorganizowany. Krzesła stoją bokiem do głównego stolika, jakiś koleś zasłania wszystkim pół ekranu i utrzymuje, że przecież wcale nie, że on nigdy! Ale zasłaniał i to nawet więcej niż pół! Pokaz zaczyna się po czasie. Jako laika kompletnie mnie to znudziło, chociaż swoje przemyślenia mam. To całe ustawianie igły, ramienia itp. itd. to dla mnie sztuka dla sztuki i nic więcej. Ja wiem, że to działa, zdaję sobie sprawę, ja wiem, że zmiana może być ogromna, ale błagam! Pan Fremer robił to ustawianie dość szybko, a poszła cała godzina. W między czasie mówił też, że raz jedną rzecz ustawiał cztery godziny (!), CZTERY GODZINY. Nie wiem czy ludzie nie mają co robić z czasem, przecież świat, mimo całego swojego syfu może być ciekawy. Można na spacer wyjść, książkę poczytać, można wreszcie posłuchać muzyki, bo przecież o to w życiu audiofila chodzi. Ale nie – po co słuchać, skoro można poustawiać coś sobie przez godzinkę lub cztery. Zaznaczam raz jeszcze, że wiem że to działa, ale nie, nie mogę na to spojrzeć przychylnie, bo dla mnie to sztuka dla sztuki.

Czas na następny hotel – Brystol. Tu znajdują się jeszcze bardziej high-endowe firmy. Tu też trafiłem, wraz z redaktorem Pacułą oczywiście, na pokaz Hi-Fi Clubu. Zaczyna się całkiem dobrze, bo od wina, miejsca też nie najgorsze. Patrzę na to, co będzie prezentowane i umieram. Umieram, bo widzę cały system McIntosha. Uwielbiam to, te wskaźniki, te światełka, ten design, to COŚ. Gasną światła w pokoju, światła McIntosha rozbłyskują, a ja patrzę na te cuda jak odurzony. Nie wiem co grało, lecz nagle jeden człowiek prosi o utwór z „dużą dynamiką” (teraz wiem co to jeszcze jeszcze, że duża dynamika to wcale nie Behemoth). Prowadzący puszcza bowiem „Children of Sanchez” Chucka Mangione, świetny utwór, a ja już przeczuwam, nie, już wiem, jaki system będę miał w przyszłości (potem poznałem jego cenę i taki pewny już nie byłem, ale dalej jest to mój cel). Jestem urzeczony całkowicie, już nic innego się nie liczy. A przecież jeszcze tyle przede mną. Przecież trzeba odwiedzić pana Jarka Waszczyszyna i jego dzieła z Ancient Audio, pana Rogera Adamka i Vitusa.
Znów trzeba wysłuchać brzmiącego jak mantra „Twój syn?”, „TWÓJ syn?”, ale nie przejmuję się. Bo wiem, że jestem na Audio Show i jest bardzo dobrze. Że póki co, na dwa hotele, podobało mi się 100% tego, co widziałem. No, może poza tym dłubaniem przy wkładce...

A przecież jeszcze trzeci hotel – Tulip, a w nim zwieńczenie dnia, czyli koncert Antonio Forcione . Ludzi chętnych pełno. Naprawdę pełno. O tym artyście dowiedziałem się z okazji Audio Show i tylko dlatego. Myślałem, że jest to nisza nisz. A tu proszę, ludzi więcej niż miejsc i to jeszcze po dodaniu kilkunastu krzeseł. Tu trzeba odnotować drugi zgrzyt. Otóż wielu ludzi nie wiedziało, że na koncert trzeba mieć wejściówki. My swoje mieliśmy, ale wielu nie miało tyle szczęścia. W końcu, około 10 minut przed koncertem zaczęto wpuszczać „bezblietowców”. Wielu musiało obejść się smakiem, bo miejsc już nie było, szczęśliwcy zaś czekali na występ. Występ bardzo, ale to bardzo fajny, przyjemny. Sam Forcione był bardzo miłą osobą, od razu nawiązał z nami dobry kontakt, co jakiś czas rzucił jakiś żart (co ważniejsze śmieszny żart, widać nie oglądał „Familiady” Strasburgera) i przede wszystkim świetnie grał. Ba! Wymiatał. Tu mogę powiedzieć coś więcej niż o sprzęcie, bo sporo słucham i wiem, kiedy ktoś ma technikę dobrą, kiedy wybitną, a kiedy czyjaś technika sięga dna. W tym wypadku słuchałem mistrza. Po takich występach człowiek zastanawia się, jak to jest możliwe. Co do utworów – nie znałem żadnego, ale ponoć były utwory z nowej płyty, były te ze starszych. Nie wiem, nie mam pojęcia, ale było super.
Naprawdę super.
Powoli widać koniec, wyciąga już do mnie rękę, przypominając o pociągu, ale udaje mi się jeszcze zupełnie spokojnie obejrzeć resztę wystaw w ostatnim hotelu.

Tak na marginesie zauważam wtedy dwie rzeczy. Po pierwsze – mało hostess. Tu byłem zawiedziony, chociaż te co były radziły sobie całkiem dobrze. Natomiast ilość hostess zrównoważała liczba rodzin, tak, całych rodzin, których było około milion. Nie wiem, czy to despotyczni mężowie zaciągali swe żony i dzieci, czy też mamy w Polsce tak wiele audiofilskich rodzin, ale widać je było wszędzie.
Opuszczamy ostatni hotel w jesienną noc i udajemy się w kierunku Dworca Centralnego (odnowionego, ale dalej brudnego). Wpadamy do McDonalda. Co z tego, że niezdrowo? Ważne, że smaczne i przede wszystkim szybkie. Czas gra tu kluczową rolę, bo nie wygląda na to, by akurat nasz pociąg chciał podciągnąć miesięczną normę spóźnień. Jest na czas. Jedzie szybko, spóźnienie jest, ale niewielkie, więc wybaczam.

23:00
Nie wiem, czy jest to zbrodnicza godzina, by wstać, wiem że wtedy byłem już w domu i ciągle słyszałem piękne dźwięki piosenki „Children of Sanchez” zagranej na wspaniałym systemie McIntosha i obiecując sobie, że za rok też na Audio Show się pojawię. Bo warto, naprawdę warto.

PS.
Chciałbym w tym miejscu pozdrowić pana, który na pokazie M. Fremera wszystkich na około opieprzał by nie gadali, a potem sam ciągnął bardzo długie dysputy ze swoim kolegom (ale jasne jest, że on nam nie przeszkadzał, wcale, a skąd!).