248 Grudzień 2024
- 01 grudnia
- TEST Z OKŁADKI: GigaWatt POWERMASTER 25th ANNIVERSARY LIMITED EDITION ⸜ kondycjoner napięcia zasilającego AC
- NAGRODY: NAGRODY ROKU 2024 wg „High Fidelity”
- TEST: Audio Phonique DESIRE ⸜ kable głośnikowe
- TEST: Dynaudio CONTOUR LEGACY ⸜ kolumny głośnikowe • podłogowe
- TEST: Laiv HP2A ⸜ przedwzmacniacz/wzmacniacz słuchawkowy
- TEST: MoreAudio CS100 ⸜ wzmacniacz zintegrowany
- TEST: Sugden MASTERCLASS IA-4 ⸜ wzmacniacz zintegrowany
- 16 grudnia
- KRAKOWSKIE TOWARZYSTWO SONICZNE, spotkanie № 149: ART FARMER, High Fidelity presents: Art Farmer in Wrocław
- TEST: Aurender A1000 ⸜ odtwarzacz plików audio
- TEST: Avatar Audio DREAMLINK № 1 ⸜ interkonekt analogowy RCA
- TEST: DS Audio DS MASTER 3 ⸜ wkładka gramofonowa • optyczna + przedwzmacniacz gramofonowy
- TEST: TiGLON TPL-2000L PROFESSIONAL ⸜ kabel LAN
- MUZYKA ⸜ recenzja: Namysłowski, Laboratorium, Kombi, SBB – „Polskie Nagrania Catalogue Selections” SACD ˻ SERIA 7 ˺
- LISTY: CZYTELNICY piszą, REDAKCJA ODPOWIADA
ROZMÓWKI XV
TYLKO ZMIANY (w systemie referencyjnym) udiofilizm porównywany jest często do choroby: jeśli się nań zapadnie, trudno się z tego wyplątać. Człowiek przestaje myśleć o innych przyjemnościach, stacza się w odmęty rozważań o wyższości Platinum SHM-CD nad SBM i odwrotnie, wnika w szczegóły dotyczące przenoszenia wysokich tonów, kwestionuje ustalenia poważnych inżynierów. Trzeba być chorym, żeby coś takiego robić. Cechą szczególną tych poszukiwań, chyba łatwą do wytłumaczenia, jest potrzeba zmiany. Kiedy bowiem usłyszymy system, który brzmi lepiej niż nasz, którego dźwięk porusza w nas struny do tej pory głuche, chcemy to doświadczenie powtórzyć. Najlepiej u siebie w swoim domu. Możliwe to jest przez wymianę poszczególnych komponentów systemu. Trzeba do tego jednak dojrzeć – finansowo i mentalnie. Jeśli chodzi o pieniądze, sprawa jest jasna. Z kolei wewnętrzne przekonanie co do tego, że to kierunek we właściwym kierunku, że tego CHEMY, jest trudniejsze do wytłumaczenia, bo zależne od potrzeb konkretnych osób. Ale wcześniej czy później, jeśli tylko poważnie to hobby traktujemy i jeśli szanujemy siebie, do tego dojrzewamy. Każda taka zmiana jest jednak małą traumą. Bo choć przechodzimy szczebel wyżej, choć idziemy w dobrą stronę, to zyskując coś, czasem poświęcamy coś innego, do czego się przyzwyczailiśmy, z czym nam było dobrze. Takie zmiany zachodzą też w moim systemie odniesienia (referencyjnym). Dla mnie wymiana komponentów nie jest niczym szczególnym, bo robię to codziennie od lat. Testowanie polega przecież na podmianie elementu odniesienia i słuchaniu, co w dźwięku się zmieniło. Każdorazowo wracam jednak do mojego własnego systemu, którego dźwięk znam, lubię i rozumiem. To nie są najlepsze produkty na świecie, słyszałem też parę razy jeszcze lepszy dźwięk, jednak jakość mojego systemu jest już na tyle wysoka, że nie ma z tym większego problemu. Każdorazowe spojrzenie w górę, na coś lepszego nie jest szukaniem różnic na oślep, a sięganiem w bliską przestrzeń, precyzyjnym i możliwym do opisania. Oprócz tego, że jestem dziennikarzem audio, jestem też melomanem i audiofilem. Podlegam więc dokładnie tym samym „prawom”, co czytelnicy „High Fidelity”. Ja także odczuwam wewnętrzną potrzebę zmiany czegoś w swoim systemie. Zmiany są jednak konieczne. Z każdego punktu widzenia. Jestem audiofilem i dziennikarzem, obydwoma tymi postaciami jednocześnie. Również i ja czuję więc potrzebę zmiany. Z powodów, o których już pisałem, jest to jednak proces rozłożony w czasie, decyzje zapadają po długich odsłuchach, zastanawianiu się, wahaniach. A kiedy już do tego dochodzi, muszę być na 100% przekonany co do słuszności swoich decyzji. Czasem do tego jednak dochodzi. W tym roku wymieniłem kilka elementów, które nazwalibyśmy „akcesoriami”, gdyby nie to, że wniosły równie duże, jeśli nie większe, zmiany niż nowe urządzenie/kolumny. Najwięcej pieniędzy wydałem na nowy interkonekt łączący odtwarzacz CD z przedwzmacniaczem. Niezwykle przeze mnie szanowany kabel Acrolink Mexcel 7N-DA6300 (czytaj TUTAJ) został zastąpiony przez kabel Siltech Royal Signature Series Double Crown Empress (czytaj TUTAJ i TUTAJ). Wniósł do równania głębię i gładkość. Także wybitną rozdzielczość. Ale całość zmian była czymś innym niż poprawa poszczególnych aspektów brzmienia. To coś w rodzaju zmiany optyki, popatrzenia na muzykę w inny, lepszy sposób. W przyszłości chciałbym mieć także kabel głośnikowy z tej serii, choć nie jest to aż takie pilne, jak zmiana interkonektu. No i żeby o to zawalczyć, najpierw muszę dobrze sprzedać moją dotychczasową referencję, wybitną Tarę Labs Omega Onyx. Nowe mam również kable sieciowe. Poprawki, jakie nowe okablowanie wniosło są, z grubsza rzecz biorąc, podobne do tych, jakie dał nowy interkonekt, choć i rząd mniejsze. Od lat używam u siebie kabli sieciowych Acrolinka z serii Mexcel – najpierw modelu 7N-PC9100, potem 7N-PC9300, teraz przyszedł czas na najnowsze – 7N-PC9500. Kable te zasilają w tej chwili odtwarzacz CD (1,5 m) oraz wzmacniacz (1,5 m) i doprowadzają prąd do listwy sieciowej (2 m). Wciąż czeka jeszcze na taki ruch przedwzmacniacz, choć w jego przypadku zmiany były mniejsze niż w dwóch pozostałych. Nowe kable zachwycają spójnością brzmienie i jego głębią. Po odsłuchu w ramach Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego, część jego uczestników zaopatrzyła się w nowe Acrolinki. Gospodarz spotkania kupił ich aż sześć! (Czytaj TUTAJ). To najlepsze kable sieciowe, jakie znam. W dodatku swoje zalety ukazują w dowolnym systemie okablowania, nie tylko z innymi Acrolinkami. Kable mają jednak to do siebie, że podłącza się je z tyłu urządzeń i ich nie widać. Inaczej jest z elektroniką i kolumnami. Jak również meblami, na których elektronika stoi. Rola tych ostatnich jest więc estetyczna, choć muszą też spełniać założenia techniczne. Tego rodzaju stoliki, to rozbudowane platformy antywibracyjne, dbające o to, aby elektronika stała w możliwie najbardziej stabilny sposób i aby jak najmniej drgała. Spełnienie tych dwóch wymogów nie jest łatwe. Im droższa elektronika, tym trudniejsze. Jest bowiem tak, że wraz z komplikacją elementów antywibracyjnych rośnie też ich techniczny wydźwięk i maleje estetyka. Dla domowników, jeśli system stoi w ogólnodostępnym pomieszczeniu, a nie w dedykowanym pokoju odsłuchowym, to zwykle trudne do akceptacji. Dlatego, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem najnowszą wersję stolików niemieckiej firmy Finite Elemente, model Pagode Edition, po prostu zaniemówiłem. Już wcześniejsza ich wersja, klasyczna Pagode, była bardzo ładna, łącząc w udany sposób drewno i aluminium. To, co udało się jednak uzyskać w „Edition”, poprawiając przy okazji walory dźwiękowe, jest niesamowite. To najładniejszy mebel audio, jaki znam, a przy tym wnoszący do dźwięku taki spokój, poprawiający rozdzielczość w takiej mierze i poprawiający definicję oraz barwę basu na tyle mocno, że nie wiem, jak bez niego wcześniej mogłem żyć. Nie było jeszcze człowieka, któremu ten stolik by się u mnie nie spodobał. Sprzęt wygląda na nim obłędnie, każdy element wydaje się wyróżniony, ważny. To jeden z najlepszych zakupów w moim życiu. Stolik zbudowany jest z aluminiowej ramy, na której „podwieszone” są dwie górne półki, za pośrednictwem specjalnie dobranych kolców. Każda taka półka składa się z drewnianej ramy i odsprzęgniętych od niej blatów. Każda rama ma też wkręcone specjalne absorbery drgań, patent firmowy Finite. Całość stoi na stopach z serii Cera z ceramicznymi kulkami. W kolorze, w którym ją zamówiłem wygląda wybitnie! Ponieważ półka przychodzi skręcona i skalibrowana, jej ustawienie wydaje się proste. Takie nie jest – u mnie trwało to kilka godzin. I wreszcie sprawa słuchawek. Jak wiadomo, od dłuższego czasu moim referencyjnym wzmacniaczem słuchawkowym jest Leben CS-300, najpierw w podstawowej wersji, a teraz w specjalnej, zrobionej tylko dla mnie. Wraz ze słuchawkami HD800 Senheisera to prawdziwe źródło przyjemności i świetne narzędzie. Właściwie każdy element mojego systemu można by poprawić. Niewiele, ale jednak. Nie w każdym przypadku ma to jednak sens i nie każda zmiana byłaby dla mnie krokiem do przodu, raczej kręceniem się w kółko. Tak jest na przykład z kolumnami. Choć niektóre z tych, które miałem u siebie pokazywały to tu, to tam coś lepszego, żadne nie były całościowe lepsze od Harbethów M40.1, przynajmniej nie w tym pokoju, nie z tym systemem i nie dla mnie. Znalazły się natomiast lepsze od mojego przedwzmacniacze. To przede wszystkim Octave Jubilee Pre, Dan D’Agostino Momentum Preamplifier oraz Ayon Audio Spheris II. Pierwszy z nich podobał mi się najbardziej. Jego użytkowanie w systemie takim, jak mój byłoby jednak problematyczne, ponieważ nie ma pilota zdalnego sterowania. A zmiany siły głosu muszę słyszeć natychmiast, bez konieczności wstawania. Również przyczyny pozamuzyczne powodują, że miałbym trudności z wpisaniem do swojego systemu przedwzmacniacza z USA – ma jedynie łącza zbalansowane, a stosowanie przejściówek mija się, moim zdaniem z celem i pogarsza dźwięk. Najbliżej tego, czego szukam byłby więc przedwzmacniacz Spheris II. Przejście na niego byłoby też dla mnie najmniej uciążliwe, bo jego charakter jest dokładnie taki sam, jak Polarisa III, tyle że dźwięk jest o jakieś 15% lepszy. Jest jednak problem z moim przedwzmacniaczem, który nie został w droższym modelu wyeliminowany: sposób regulacji siły dźwięku. Przedwzmacniacz Ayona, poza innymi powodami, jest fantastyczny dlatego, że ścieżka sygnału jest w nim ultra-krótka. Z selektora wejścia idziemy prosto do lampy wzmacniającej, a z niej do regulatora gainu, którym jest transformator z odczepami. Działa to idealnie. Problemem jest mechanizm przełączający owe odczepy, zastępujący obrotowy potencjometr. Po jakimś czasie, przy intensywnym użytkowaniu, styki przełącznika nie do końca spełniają swoją rolę i czasem trzeba poruszać gałką, żeby zetknęły się z właściwym obwodem. W moim przypadku, kiedy porównanie musi być natychmiastowe to irytujące. Podobna sytuacja ma miejsce z końcówką mocy, Soulution 710. Jestem z niej ekstremalnie zadowolony, jednak ciekawy jestem, jak zmiany w zasilaniu wpłynęły na jego dźwięk i jak brzmi nowa jego wersja 711. O zmianach konstrukcyjnych rozmawiałem w Monachium z właścicielem firmy, Cyrillem Hammerem oraz konstruktorem tego wzmacniacza i muszę sprawdzić, jak ich założenia przekładają się na dźwięk. Jest jeszcze jeden element systemu, który czeka na swój moment – gramofon. Pytany jestem często, dlaczego nie mam swojego własnego. Odpowiadam zawsze tak samo: niemal bez przerwy są u mnie gramofony w teście i nie miałbym gdzie go postawić. Jakieś półtora roku temu się jednak przełamałem i zamówiłem dla siebie specjalną wersję gramofonu Acutus marki Avid Hi-Fi, z ramieniem SME V. Ponieważ umówiłem się z właścicielem Avida, panem Conradem Masem, że przyjedzie go do mnie ustawić, wylądował on u polskiego dystrybutora firmy. I tak przeleżał, zapieczętowany i nieruszany, przez ponad rok. Nie mogliśmy się po prostu zgrać terminami. Od kilku miesięcy pudła stoją u mnie, jednak nie mogę się zdecydować na ich rozpakowanie. Gramofon tej klasy zasługuje bowiem na dedykowany stand, na to, żeby go nie ruszać, a w tej chwili nie mogę mu tego zapewnić. Tak więc mam swój gramofon, ale w pudłach. TYLKO MUZYKATydzień, w którym piszę te słowa zwieńczony będzie wydarzeniem, które w każdym melomanie, audiofilu, a nawet zwyczajnym człowieku, w którym drzemią jakieś wspomnienia, powinno budzić demona zakupów. W USA to oczywiście Black Friday, dzień szaleństwa obniżek i przecen. Dla nas to jednak specjalna „edycja” Records Store Day, imprezy mającej na celu pomoc w wyjściu z podziemia niezależnym sklepom płytowym, znikającym z krajobrazu miast i wsi szybciej niż gumofilce. W tym roku przypada on 29 listopada. W biorących w tym przedsięwzięciu udział sklepach można będzie kupić płyty w obniżonych cenach (druga płyta za 50%), jak również specjalne edycje przygotowane specjalnie na ten dzień. Ich pełną listę znajdą państwo TUTAJ. W Krakowie do Records Store Day przyłączyły się trzy sklepy: Music Corner na ulicy św. Tomasza 4, Record Dillaz na Berka Joselewicza 11 oraz Rock-Serwis na al. W. Beliny-Prażmowskiego 2. Wybieram się z synem i przyjaciółmi co najmniej do dwóch miejsc, a relację z tego, co zobaczyliśmy, co kupiliśmy i jak to wyglądało zdam w styczniowym wstępniaku. Muzyka jest bowiem tym, co ożywia audiofilizm i dzięki niej branża audio taka, jak ją rozumiem ma sens. Inaczej będzie to fetyszyzm i techniczna ekstaza, co też jest OK. i to też może być fantastyczne hobby. Nie będzie to jednak miało nic wspólnego ze słuchaniem muzyki. Ta jest wszystkim, co mamy, a sprzęt ma na celu pokazać jej jak najwięcej. Pod spodem znajdą więc państwo mikrorecenzje kilku płyt, które czekały na to od dłuższego czasu. Mam nadzieję, że znajdą wśród nich państwo coś na świąteczny prezent. Black Sabbath Ozzy Osbourne to niespokojny duch ciężkiej odmiany muzyki rockowej, ale i niezły biznesmen. Jego głos był jedną z przyczyn niesamowitego powodzenia pierwszych płyt zespołu Black Sabbath, do którego od samego początku należał. Grupa rozpoczęła swoją działalność w 1967 roku pod nazwą Polka Tulk, zmieniając ją w 1969 roku na obecną, znacznie bardziej przystającą do rodzaju muzyki, który uprawiali. Black Sabbath to muzyka wywodząca się z tzw. „hard rocka”. Choć to określenie w dzisiejszych czasach pojawia się coraz rzadziej, wypierane albo przez bardziej eklektyczne, albo węższe style, w fanach ciężkiej odmiany rocka wywołuje same dobre skojarzenia. Jeśli tak jest, jeśli określenie to porusza w was jakieś struny, będziecie dziko zachwyceni z 13, piszczeć będziecie z rozkoszy. Muzyka jest świetna, a dźwięk bardzo przyzwoity. Duża ilość kompresji, niezbędną, żeby tego się w ogóle dało słuchać nie przykryła dynamiki i nie zgasiła żywotności. Obok mocnej, dużej perkusji pozostawiono sporo miejsca dla wokalu Ossborne’a, co dało w efekcie zarówno poczucie mocy, jak i pewnego rodzaju intymność, jeśli w takim przypadku coś takiego w ogóle istnieje. Ładnie słychać efekty nałożone na głos, a gitary przycinają na tyle niżej, żeby nie interferować z wokalem. Brzmienie nie jest specjalnie selektywne, a tym bardziej rozdzielcze. Nie robiłbym z tego jednak jakiegoś problemu, popiskując cichutko przy God is Dead? czy Zeitgeist. Pełne, gęste, nasycone granie z obniżonym środkiem ciężkości. Jakość dźwięku: 7-8/10 Deep Purple Rok 2013 okazał się łaskawy dla miłośników ciężkiego rocka. Ukazały się bowiem płyty dwóch ważnych kapel – omówiona powyżej 13 Black Sabbath oraz Now What?!, debiutującej w 1968 roku grupy Deep Purple. To dziewiętnasta studyjna płyta tej brytyjskiej grupy (13 Black Sabbath też jest 19. studyjnym albumem!), wydana po ośmiu latach przerwy od Rapture of the Deep (2005). W sklepach znalazła się 26 kwietnia, zaś za jej produkcję odpowiada Bob Ezrin. To płyta z dedykacją – dla zmarłego 16 lipca 2012 roku Johna Lorda, pianisty, jednego z założycieli Deep Purple. Dodam, że właśnie do mnie dotarły cztery pierwsze płyty grupy w reedycji Audio Fidelity na złocie – recenzja wkrótce. Mają Purple pecha ze swoją płytą. Słucha się jej bardzo dobrze, oczywiście przez pierwszych 40 minut, bez względu na to, w którym miejscu zaczniemy. Potem zaczyna nudzić. Ale podstawowy materiał wchodzi bez problemu. Pech polega na tym, że koledzy z Black Sabbath wydali swoją płytę w tym samym czasie i ich wydawnictwo jest lepsze pod każdym względem. Także brzmieniowym. Now What?! w wolnych fragmentach jest trochę zbyt mało nasycona, a kiedy wchodzi więcej instrumentów i zaczyna się jazda, spada z kolei czytelność. Słychać, że starano się połączyć gęste granie z dobrą selektywnością, jednak udało się to przede wszystkim z organami Hammonda. Gitary mają słabo różnicowe faktury i brakuje im wypełnienia na samym dole. Ponieważ nie są specjalnie czytelne, ani zadziorne, są nie do końca ekspresyjne. Co jakiś czas sybilanty wybijają się też ponad poziom podstawowy, sugerując użycie dość mocnej kompresji. |
Może jednak przesadzam – porównując Now What?! z, chociażby, Perfect Stranger, słychać że nowoczesna technika potrafiła z takiej mocnej muzyki wydobyć znacznie więcej odcieni niż kiedyś. Perfect… jest moją ulubioną płytą tej kapeli i mam ją zarówno w kilku wersjach na CD, jak i na japońskim winylu. I tylko ten ostatni brzmi przyzwoicie. A i tak gorzej niż to, co słyszę z cyfrowej płyty SHM-CD. Jakość dźwięku: 6-7/10 Mike Oldfield W tym roku obchodzimy 40-lecie wydania debiutanckiego albumu Mike’a Oldfielda pt. Tubular Bells. Choć do dzisiaj wydał 28 albumów, to właśnie Dzwony rurowe określiły odbiór jego twórczości. Wystarczy powiedzieć, że potem jeszcze trzykrotnie powracał do tego tematu, wydanymi w 1992 roku Tubular Bells II, pochodzącymi z roku 1998 Tubular Bells III oraz Tubular Bells 2003, które w sklepach pokazały się w 2003. Do tej grupy można również zaliczyć Tubular Beats (2013). Na płytę złożyły się dwie suity instrumentalne. Początkowo odrzucone przez wszystkie wytwórnie, do których Oldfield się zgłosił, wydane zostały przez Richarda Bransona w świeżo upieczonej wytwórni Virgin Records. Dwie pozostałe płyty Oldfielda, także wydane w tym roku zostały wytłoczone jako płyty SHM-CD i sprzedawane są zarówno osobno, jak i z produkowanym na licencji przez japońską firmę Union Disk boxem, na którym powtórzono okładkę płyty Crises. Wszystkie trzy płyty Oldfielda porównywałem z ich japońskimi wydaniami z 2000 roku. Tubular Bells Platinum SHM-CD to nowy remaster z 2011, przygotowany w Japonii w domenie cyfrowej DSD. Jego porównanie ze starszą wersją wydaje się niemal bez sensu. Na ogół różnice pomiędzy Platinum SHM-CD i innymi wersjami wypadają miażdżąco dla tych „innych”. Także w tym przypadku. Nie chodzi nawet o to, że czegoś jest więcej, czy mniej – choć tak jest. Nowa wersja TB to dźwięk o zmienionej strukturze. Jest niesamowicie namacalny i wydaje się ciepły. Jego rozdzielczość jest nieporównywalnie lepsza. Szczególnie na tym zyskują niskie tony i średnica. Bas schodzi bardzo głęboko i ma niebywałą definicję. Porównałbym to granie do analogu, gdyby nie to, że to nie do końca uprawnione porównanie. Analog gra jeszcze bardziej intymnym dźwiękiem, jednak Platinum SHM-CD wydaje się czystszy. I nie chodzi o szumy i trzaski, tylko lepszą głębię, rożnicowanie, a nawet rozdzielczość. Nigdy wcześniej nie słyszałem tej płyty brzmiącej tak dobrze. O ile nagrania wydane na Platinum SHM-CD brzmią, bez wyjątku, fantastycznie, daleko lepiej niż ich zwykłe odpowiedniki, o tyle z SHM-CD jest różnie. Jest spora grupa wydanych w ten sposób płyt np. Dire Straits, które są słabe, cienkie, brakuje im wypełnienia i substancji. Jakość dźwięku: The Fotoness O reedycji tej płyty w swoich audycjach opowiadał Piotr Stelmach, dziennikarz Programu III Polskiego Radia, czym mnie zaciekawił. Zresztą napisał też do dołączonej książeczki długi, interesujący esej. To jej pierwsza cyfrowa wersja i od razu potraktowana poważnie. Wydana została przez Polskie Nagrania i otrzymała właściwą oprawę graficzną, bardzo dobry remaster, a na płycie oprócz podstawowych ośmiu utworów, śpiewanych po angielsku, znajdziemy również nigdy wcześniej nie publikowane nagrania, także w języku polskim. Jak się dowiadujemy z materiałów firmowych, udało się odnaleźć oryginalną taśmę-matkę (master) i to z niej pochodzi dźwięk na reedycji. Nagrania z lat 80. mają wspólne cechy brzmienia, wynikające z przyjętych wówczas założeń, mody i ograniczeń technicznych. Wielościeżkowe nagrania, zwykle z reduktorami szumów i kompresorami skutkowały zduszonym, zgaszony dynamicznie dźwiękiem, w którym wysokie tony są zbyt mocne i pozbawione „ciała”. Płyta When I Die tak właśnie brzmi. I, jak sądzę, najlepszy nawet remaster tego nie zmieni, ponieważ materiał, na którym trzeba pracować defekty te ma wrośnięte w „ciało” na amen. Jakość dźwięku: 5/10 Dwa Plus Jeden Archiwa Polskich Nagrań to kopalnia niesamowitych wydawnictw, często zupełnie nieznanych. Duża ich część pokazuje zespoły, które przyporządkowaliśmy do „odpowiednich” szufladek z zupełnie innej strony. W przypadku zespołu 2 + 1 ze znacznie bardziej interesującej. Wydaje się, że duża część nagrań polskiej muzyki rozrywkowej to od strony dźwiękowej śmieci, nawet jeśli intencje ludzi w to zaangażowanych były inne. Ale nie płyta Aktor. Choć nie ma mowy o wysokiej dynamice i namacalności dźwięków, to spokój, jaki z niej emanuje, pięknie dobrane proporcje i głębia powodują, że zaczynamy czuć się lepiej, że słuchamy tego, jak wysokiej klasy japońskiej reedycji prog-rocka z lat 60. czy 70. Pani Zofia Gajewska, reżyser nagrania, wykonała znakomitą robotę. Nie ma tu kompresji, z którą flirtuje większość współczesnych wykonawców, ani zduszenia, zabijającego ducha muzyki. Ale duża w tym zasługa osoby, która – jak rozumiem, odpowiedzialna była za remastering, choć w notce występuje w zakładce „mastering”: pani Anny Wojtych. Jeśli dobrze rozumiem, to reżyserka dźwięku, pracująca np. dla wydawnictwa DUX. Ma dobrą rękę do płyt i warto śledzić inne jej rzeczy. Przygotowany przez te dwie kobiety Aktor nie ma specjalnie wysokiej dynamiki, wydaje się nieco zgaszony. Ale dobry system wyławia mnóstwo drobnych elementów, które ten przekaz ubogacają i pozwalają się cieszyć muzyką. O dobrej równowadze tonalnej i braku kompresji już wspomniałem. Dodam do tego całkiem dobrą rozdzielczość i ładną panoramę stereofonii. Naprawdę świetna płyta, także muzycznie! Jakość dźwięku: 8/10 John Dowland Opublikowane w 1604 roku Lachrimae Johna Dowlanda (1563-1626), angielskiego kompozytora epoki renesansu, skomponowane zostały na pięć instrumentów smyczkowych i lutnię. Nagranie pod dyrekcją Jordi’ego Savalla zostało dokonane w 1987 roku, a teraz wydane w serii Heritage w postaci hybrydowej płyty SACD/CD z warstwą stereofoniczną i wielokanałową. Gęsty, dość ciepły dźwięk to cechy szczególne nagrań Alii Vox. Płyta z utworami Johna Dowlanda jest jeszcze cieplejsza, ma jeszcze niżej ustawiony punkt ciężkości niż zwykle. Po części to wynik takiego, a nie innego instrumentarium. Ale nie tylko. Wydaje się, że chodziło o powiększenie źródeł pozornych, poprawę wolumenu dźwięku. Udało się to całkowicie. Rozdzielczość, jak to w tej wytwórni, jest znakomita. Może się jednak wydawać nieco gorsza niż w poprzednich wydawnictwach, ze względu na większą gęstość dźwięku. Bo to nasycone, dość bliskie granie. Akustyka pomieszczenia jest przez to nieco zredukowana. Nie przez to, że jej nie słychać, a przez to, że pełni w kreowaniu tego przekazu mniejszą rolę niż w innych wydawnictwach Jordi Savalla. To wybitna realizacja, przygotowana nieco inaczej niż wcześniejsze, niezwykle satysfakcjonująca muzycznie. Jakość dźwięku: 9/10 Cecilia Bartoli Cacilia Bartoli to jedna z największych współcześniych gwiazd muzyki operowej. Urodzona w 1966 roku w Rzymie śpiewaczka znana jest z temperamentu scenicznego i posiada niezwykle charakterystyczny głos. Największy rozgłos przyniosły jej zbiory utworów, recitale, w tym Opera Proibita z 2005 roku oraz cztery lata późniejsza Sacrificium, za który artystka otrzymała swoją piątą Nagrodę Grammy. Płyta Mission z efektowną, ale bezsensowną okładką, powiela ten schemat, jednak wyróżnia się repertuarem, niemal w całości premierowym. Nowe nagrania Cecilii Bartoli są znakomite. Można nie lubić tego typu wydawnictw, swego rodzaju recitali, jednak nawet w takim przypadku tę warto mieć, właśnie w wersji SHM-CD z bonusowym dyskiem. Wydanie jest fantastyczne, podobnie jak muzyka i dźwięk. Ten jest głęboki i namacalny, pełny i rozdzielczy. Scena dźwiękowa jest wybudowana daleko w głąb, choć w dalszych planach nie jest ona dokładnie definiowana. Najważniejsze są pierwsze plany, mające bardzo dobrą holografię. W głosie Bartoli lekko podkreślono niższą średnicę, przez co wydaje się większy niż zwykle. Ale dzięki temu jest wyrazisty i na pierwszym planie, a o to chyba na tej płycie chodziło. Nie ma cienia szklistości i rozjaśnień, jest za to spokój i kiedy trzeba dynamika. Duża w tym zasługa mocnego dołu o dobrym rysunku. 10 LAT „HIGH FIDELITY” W 2012 i 2013 roku mieliśmy prawdziwy wysyp rocznic dużych, znanych firm. Także pism. W 2014 chcielibyśmy do tego dołożyć i swoją, skromną rocznicę: 10-lecie powstania „High Fidelity”. 1 maja 2004 roku po raz pierwszy opublikowaliśmy pod tym tytułem testy. dziesięć lat później jesteśmy w miejscu, o którym nawet nie śniłem. Już teraz dziękuję więc wszystkim państwu za ten czas, za pomoc, za wsparcie, za dobre słowa! Dziękujemy Wam za spędzony z nami rok 2013 i liczymy na więcej! |
Kim jesteśmy? |
Współpracujemy |
Patronujemy |
HIGH FIDELITY jest miesięcznikiem internetowym, ukazującym się od 1 maja 2004 roku. Poświęcony jest zagadnieniom wysokiej jakości dźwięku, muzyce oraz technice nagraniowej. Wydawane są dwie wersje magazynu – POLSKA oraz ANGIELSKA, z osobną stroną poświęconą NOWOŚCIOM (→ TUTAJ). HIGH FIDELITY należy do dużej rodziny światowych pism internetowych, współpracujących z sobą na różnych poziomach. W USA naszymi partnerami są: EnjoyTheMusic.com oraz Positive-Feedback, a w Niemczech www.hifistatement.net. Jesteśmy członkami-założycielami AIAP – Association of International Audiophile Publications, stowarzyszenia mającego promować etyczne zachowania wydawców pism audiofilskich w internecie, założonego przez dziesięć publikacji audio z całego świata, którym na sercu leżą standardy etyczne i zawodowe w naszej branży (więcej → TUTAJ). HIGH FIDELITY jest domem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. KTS jest nieformalną grupą spotykającą się aby posłuchać najnowszych produktów audio oraz płyt, podyskutować nad technologiami i opracowaniami. Wszystkie spotkania mają swoją wersję online (więcej → TUTAJ). HIGH FIDELITY jest również patronem wielu wartościowych wydarzeń i aktywności, w tym wystawy AUDIO VIDEO SHOW oraz VINYL CLUB AC RECORDS. Promuje również rodzimych twórców, we wrześniu każdego roku publikując numer poświęcony wyłącznie polskim produktom. Wiele znanych polskich firm audio miało na łamach miesięcznika oficjalny debiut. |
|
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity