pl | en

FELIETON

JOMO. Sztuka odpuszczania w kulturze nadmiaru

KIEDY dużo to za dużo? Kiedy jest wystarczająco? Co ma z tym wspólnego audio, a co kolekcjonowanie płyt? O problemach współczesności zalewanej rzeką informacji, produktów, a nawet wrażeń opowiada Bartosz Pacuła.

KRAKÓW ⸜ Polska


FELIETON

tekst BARTOSZ PACUŁA
zdjęcia Bartosz Pacuła, „High Fidelity”


No 235

1 listopada 2023

RACUJĄCY W INSTYTUCIE SOCJOLOGII Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu prof. dr hab. Tomasz Szlendak otwiera tekst Kultura nadmiaru w czasach niedomiaru w sposób następujący:

Coraz częściej coraz więcej ludzi odnosi wrażenie, że wszystkiego w kulturze zachodniej robi się za dużo. Wyborów za dużo, tożsamości za dużo, impulsów informacyjnych za dużo, nierówności za dużo, kryzysów za dużo, polityki za dużo, religii za dużo, bezbożności za dużo, bezrobocia za dużo, mobilności za dużo, słów za dużo, edukacji za dużo, regulacji za dużo, a i bezhołowia nazbyt wiele.

⸜ TOMASZ SZLENDAK, Kultura nadmiaru w czasach niedomiaru, Warszawa 2012, s. 7-9.

⸜ Niebezpieczeństwo kolekcjonowania: obok arcydzieł pokroju „Pożegnania z bronią" posiada się też dzieła wątpliwej jakości, jak „Wiosenne wody".

„Za dużo”, jak kontynuuje autor, robi się również w dziedzinie kultury:

W szerokim dzisiaj obszarze kultury problem nadmiaru jest bodaj najwyraźniej widoczny i odczuwalny. Zettabajty codziennie wklejanych obrazów piętrzą się w sieci, publikowanych tu i na papierze tekstów nie sposób policzyć, a z zamontowanych wszędzie – od domostw po windy – głośników staczają się lawiny dźwięków. Mediów jest za dużo i artystów za dużo, za dużo sztuki i za dużo dzieł. W konsekwencji potencjalnych doznań jest zbyt wiele, skoro mnożą się i atakują coraz liczniejsze kanały docierania z kulturą, instytucje kultury i formaty, w które kulturę coraz skuteczniej się upycha.

⸜ tamże, s. 8.

Wydaje się, że problem ten, podobnie jak ilość wytwarzanych przez współczesną cywilizację informacji, rośnie ekspotencjalnie. Z roku na rok my, odbiorcy kultury, mamy dostęp do coraz większej liczby serwisów streamingowych i wydarzeń różnego typu; muzyka, książki, filmy, gry, teatr, muzea, kabarety, flash moby, komiksy i powieści graficzne – jeżeli chcielibyśmy zapoznać się z procentem najlepszych przedstawicieli wszystkich atrakcji oferowanych nam przez współczesny świat, zapewne powinniśmy porzucić i pracę, i odpoczynek, i sen. A i pewnie wydłużyć dobę do 48 godzin.

Chociaż obecnie przeżywamy apogeum bombardowania informacjami (a będzie jeszcze gorzej), tak naprawdę jesteśmy wystawieni na przebodźcowanie od dekad:

W ostatniej książce Aldousa Huxleya Wyspa, napisanej w 1962 roku nie było tylu rozpraszaczy, co dzisiaj, a jednak… ptaki gwarki pilnowały mieszkańców wyspy Pala, aby byli uważni. Obserwowały ich i wykrzykiwały co jakiś czas hasło: «UWAGA! Tu i teraz! Tu i teraz!». Po to, aby przypominać im o tym, o czym cały czas zapominają. O byciu tu i teraz.

⸜ MAJA RUSZKOWSKA-MAZERANT, JOMO. Muzeum jako miejsce inspiracji, → PURPOSE.com.pl, dostęp: 22.10.2023.

Lęk ma wielkie oczy

INTERESUJĄCYM EFEKTEM UBOCZNYM kultury nadmiaru, bo w istocie z tym fenomenem powszechnie się mocujemy, jest zjawisko określane mianem FOMO. Ten niepozorny akronim (fear of missing out) koduje całkiem poważny problem. Na państwowym portalu gov.pl (Serwis Rzeczypospolitej Polskiej) znajdziemy w Bazie wiedzy cały artykuł poświęcony właśnie temu zjawisku:

Fear of missing out, w skrócie FOMO, oznacza lęk przed wypadnięciem z obiegu. To obawa, że coś istotnego nam umknie, kiedy nie będziemy online. Problem ten dotyczy znacznej liczby polskich internautów – już 14% z nich charakteryzuje się wysokim poziomem FOMO, a kolejne 67% doświadcza go w średnim nasileniu. W grupie młodych ludzi, w wieku 15–19 lat, wysokiego i średniego poziomu FOMO doświadcza aż… 94%.

FOMO - czyli strach przed tym, co nas omija, www.GOV.pl, dostęp: 24.10.2023.

⸜ Zasada, której staram się hołdować od kilku lat: zamiast kupować płyty, których nie chcę, bo „coś mnie może ominąć", nabywam tylko te, które naprawdę chcę. Wartość kolekcjonerska takiego zbioru jest żadna, emocjonalna - bardzo duża.

Obawa o której mowa powszechnie łączona jest, jak zresztą widać po cytacie powyżej, ze sferą cyfrową (w pierwszym rzędzie z mediami społecznościowymi), a także z młodym wiekiem. Jak wyjaśnia Marta Witkowska, ekspertka ds. edukacji cyfrowej NASK, podejmująca w książkach tematykę FOMO, najmocniej narażeni na owo zagrożenie mają być nastolatki i młodzi dorośli:

Zarówno młodsi, jak i starsi użytkownicy internetu mogą doświadczyć FOMO. Widzimy jednak, że nastolatki są na nie bardziej podatne. Pamiętajmy, że od FOMO niedaleka droga do nadużywania urządzeń cyfrowych, a nawet uzależnienia – wyjaśnia Marta Witkowska, ekspertka ds. edukacji cyfrowej NASK, autorka poradników poświęconych FOMO skierowanych do rodziców i nauczycieli.

⸜ tamże.

Ta analiza, choć nie brak jej słusznych punktów, jest niepełna. Lęk przed wypadnięciem z obiegu jest, w mojej opinii, powszechny. Dotyka nie tylko młodych, ale i tych o większym przebiegu życiowym, nie musi być ponadto tak mocno związany z domeną zer i jedynek – równie hardo panoszy się w „naszym” świecie, to znaczy fizycznym. Szczególnie dobrze ilustruje to branża audio. Sądzę, że ta ma wyjątkową zdolność do przyciągania ludzi napędzanych FOMO, przed FOMO uciekających i na FOMO cierpiących.

Przymus kolekcjonowania

NIE OD RZECZY BĘDZIE STWIERDZENIE, że częścią kultury nadmiaru towarzyszy jest kultura kolekcjonowania. Nie tylko chcemy mieć dużo rzeczy (ewentualnie: dużo doznawać, przeżywać, doświadczać), ale najlepiej czujemy się, gdy te osadzone są w szerszym kontekście. Posiadanie kilkudziesięciu płyt może być przyjemne, ale gdy nad nimi roztacza się jakiś zamysł, całość nabiera nowego znaczenia. Możemy: interesować się na przykład wyłącznie pierwszymi tłoczeniami winyli, albo tylko wydaniami amerykańskimi; zbierać krążki nagrane w Polsce w czasach PRL-u bądź specjalizować się w krautrocku lat 70.; skupować w nieskończoność kolejne wydania naszych ulubionych albumów, inwestując często pokaźne sumy w kolekcjonerskie wydania różnego typu.

⸜ Kolekcjonowanie wydawnictw King Crimson: przyjemność, praca czy granicząca z szaleństwem harówa?

Oczywiście chęć posiadania przedmiotów nie jest sama w sobie zła. Przeciwnie! Wydaje się, że to jedna z najbardziej ludzkich cech, najmocniej konstytuujących samoświadome życie. Rdzenni mieszkańcy kontynentu północnoamerykańskiego – a więc ludzie, których tyle chętnie, co błędnie obsadzamy w roli szlachetnych wojowników, gardzących tak przyziemnymi przyjemnościami, jak posiadanie czegokolwiek – uwielbiali wyroby pochodzące spoza ich kręgu cywilizacyjnego. Gdy 8 sierpnia 1840 roku grupa Komanczów prowadzona przez wodza o imieniu Garb Bizona zaatakowała i zdobyła miasteczko portowe Linnville w Teksasie, komancka armia była zainteresowana tylko łupieniem:

Potem było zdumiewające odkrycie magazynów Linnville, wypełnionych szatami mieszczańskiego świata. Nermernuh przybyli do miasta w bluzach ze skór zwierzęcych i przepaskach biodrowych. Wyjechali w cylindrach, wysokich butach z wyprawionej skóry i drogich frakach ze lśniącymi mosiężnymi guzikami, założonych tył na przód, a więc zapiętych z tyłu. Zabrali ze sobą perkal i kolorowe wstążki, którymi przyozdobili włócznie, wpletli je także koniom w ogony.

⸜ S.C. GWYNNE, Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów, Wołowiec 2020, s. 149.

Należy jednak pamiętać, że gromadzenie czy zbieranie nie jest tym samym, co kolekcjonowanie. Słownik języka polskiego PWN definiuje kolekcję jako „zbiór przedmiotów jednego rodzaju, gromadzonych przez kogoś ze względu na ich wartość artystyczną, naukową lub historyczną”. Musi być to więc zbiór tworzony i rozwijany świadomie, w zgodzie z jakąś nadrzędną myślą towarzyszącą (jak podawałem powyżej: tylko pierwsze wydania, krautrock z lat 70. i tak dalej). Uprawianie sztuki kolekcjonerstwa to cenne i szlachetne zajęcie – o ile rzeczywiście tym chcemy się zajmować. Jeżeli jednak naszego wewnętrznego kolekcjonera napędza FOMO, wtedy ta czynność może szybko zmienić się w udrękę.

Powodowani wyłącznie (albo przynajmniej w głównej mierze) lękiem przy kupowaniu kolejnych albumów muzycznych, tracimy i czas, i pieniądze, i dobre samopoczucie.

W roli kolekcjonerów musimy być przygotowani na to, że oprócz płyt wybitnych i genialnych, nasze półki zapełnią rzeczy o nieco mniej przyjemnej proweniencji, artystycznie miałkie, ale nierzadko cenne z powodów kolekcjonerskich.

Kolekcjonując, dajmy na to, fonograficzny dorobek Milesa Davisa, będziemy inwestować nie tylko w arcydzieła pokroju Miles Smiles czy Birth of the Cool, ale także mniej udane krążki, takie jak przyzwoity (w najlepszym wypadku) The Musings of Miles czy tragiczny Decoy. Dla kolekcjonera z krwi i kości (a takich ludzi jest w istocie niewielu, przynajmniej ja tak uważam) nabywanie i posiadanie kiepskich płyt może być źródłem przyjemności, ale dla osób, które nabywają je z lęku przed utratą potencjalnie cennego przedmiotu bądź ciekawego doświadczenia to kiepski sposób spędzania wolnego czasu.

Kolekcjonowanie napędzane postawą lękową jest nie tylko czynnością nieciekawą, ale przede wszystkim męczącą. Świetnie ilustruje to przykład zbieractwa, któremu hołduje część graczy. Dla czytelników „High Fidelity” niemających wiele wspólnego z kulturą gamingu może to zabrzmi dziwnie, ale we współczesnych grach funkcjonuje system trofeów. To cyfrowe znaki (przyjmujące na przykład formę pucharów), które zaświadczają, że w danej grze wykonaliśmy odpowiednią czynność.

Niektóre trofea można zdobyć bardzo prosto: wystarczy grać w grę, wykonywać kolejne misje i ukończyć główny wątek fabularny. Inne wymagają więcej umiejętności i nakładów czasowych; nie wystarczy już „po prostu” przechodzić gry. Jest jeszcze grupa najtrudniejszych, najbardziej elitarnych zdobyczy. By je zgarnąć, trzeba nierzadko poświęcić kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt godzin – a mówimy tu o czynności dodatkowej, niemającej zazwyczaj wiele wspólnego z główną treścią danego tytułu.

⸜ Kolekcjonerskie boxy są piękne, ale nie zachęcają do słuchania muzyki. Zanim ktoś przedrze się przez wszystkie gadżety i booklety do samej płyty, może minąć sporo czasu.

Sam system trofeów w kulturze gamingu zadomowił się na dobre i od wielu lat jest jej integralną częścią. Nie ma w tym nic złego – o ile, rzecz jasna, nie jesteśmy przy ich zdobywaniu kierowani FOMO. I osobiście, i za pośrednictwem forów internetowych miałem okazję zapoznać się z kilkoma historiami graczy, którzy przy zbieraniu cyfrowych nagród tracili z oczu najważniejszą, wydawałoby się, rzecz związaną z grami wideo: dobrą zabawę. Coś, co miało być dodatkową atrakcją zmieniało się w kompulsywny przymus, męczący i duchowo upadlający.

Dokładnie tak wyobrażam sobie, tu powróćmy do bliższych „High Fidelity” tematów muzycznych, zbieranie wszystkich nagrań wypuszczanych przez King Crimson. Ich liczba musi już iść w tysiące. KC lubią rejestrować wszystko, zawsze i wszędzie – a potem to publikować, czy to w ramach pojedynczych wydawnictw, czy boksów. Sam byłem kiedyś posiadaczem takiego wydawnictwa. Było to wypuszczone na rynek w 2012 roku pudło Larks' Tongues in Aspic. W jego skład wchodziło 15 płyt: 1 DVD, 1 Blu-ray i aż 13 „cedeków”.

Jakość ich zawartości była, ujmując rzecz łagodnie, dyskusyjna. Większość srebrnych krążków została wypełniona nagraniami niemal identycznych (przynajmniej z mojej perspektywy) live’ów, nudnych i na dodatek fatalnie brzmiących. A był to tylko jeden boks! Od jego premiery Fripp i spółka wypluli z siebie o wiele więcej niemal identycznych wydawnictw. Jeżeli ktoś czuje przy skroni lufę trzymaną przez FOMO, przedzieranie się przez tak przepastny katalog musi być prawdziwą męką.

Z mojej perspektywy podobnie wygląda na przykład próba zbierania wszystkich wydań albumów Czesława Niemena. Temat na czasie, wszak Warner wydał ostatnio pięć jego dzieł na płytach SACD. Nie jest to oczywiście pierwsze wznowienie jego płyt. W latach 2002-03 na półki sklepowe trafiły remastery płyt przygotowane przez samego artystę. Ich jakość jest… dyskusyjna. Z jednej strony to ciekawa sprawa: można samemu przekonać się, jak artysta zapatrywał się na swój dorobek w warstwie dźwiękowej. Z drugiej, nie zawsze są to rzeczy najlepsze:

Wersja przygotowana samodzielnie przez Niemena i wydana w 2002 roku jest znacznie jaśniejsza. Pamiętam te lata i problemy z remasterami. Muzycy mówili wówczas o „czystości” nowych wersji i to ona była dla nich najważniejsza. Tak też jest i tutaj. Wyższa średnica i góra są tu wyraźnie podkreślone, przez co całość jest czasami, po prostu, jasna.

Zyskuje na tym czytelność, to trzeba przyznać. Organy wychodzą trochę do przodu i grany na nich podkład rozkłada się mocniej pod instrumentami. Kiedy jednak Niemen gra wyższe partie, są one zbyt mocne, wręcz dojmujące. Przekaz wydaje się przy tym płytszy niż w pierwszym wydaniu, przez co i wolumen dźwięku jest mniejszy. A przecież kompresja jest tu wyraźnie większa niż na pierwszym wydaniu CD, przez co dźwięk jest głośniejszy. Mimo to przekaz ma mniejsze rozmiary i jest mniej naturalny.

⸜ WOJCIECH PACUŁA, Czesław Niemen na płytach SACD ⸜ CZ. 1. Recenzja, → HIGHFIDELITYNEWS.pl, dostęp: 25.10.2023.

Czy, pomijając poważnych kolekcjonerów, specjalistów (historyków, dziennikarzy i tak dalej) oraz najbardziej oddanych fanów artysty, komukolwiek taki niewypał jest potrzebny? Tymczasem lęk przed potencjalną utratą może być wystarczająco przekonujący, by tego typu wydawnictwa kupować.

Lęk prowadzący do kompulsywnego nabywania albumów muzycznych może wypływać jeszcze z jednego źródła: finansowego. Kolekcjonerstwo, o ile prowadzone jest z rozmysłem, może zaowocować niebagatelnymi zyskami. Tego typu kupowanie rzeczy nie ma jednak nic wspólnego z docenieniem artystycznej wartości danego dzieła. Tu liczą się pieniądze, a jakość dzieł, na których wznosi się taka operacja finansowa odgrywa drugorzędną (o ile w ogóle) rolę.

Podam przykład. Kilka lat temu nabyłem jedną z nowszych edycji debiutanckiej płyty Dire Straits na winylu. Nic szczególnego, ot – mierne wznowienie klasycznej płyty, wydane naprędce przez wielką wytwórnię, która wywąchała dobry interes z powrotem mody na czarne krążki. Przypadkiem nabyta przeze mnie płyta miała defekt: strona A została wytłoczona dwa razy. Z kolekcjonerskiego punktu widzenia był to biały kruk. Nagle z wydawnictwa wartego w sklepie 80 zł stałem w rękach z przedmiotem, za który mogłem zawołać sobie znacznie więcej.

⸜ Wszystko wskazuje na to, że tegoroczne wydania Niemena na SACD są tymi, które warto mieć. Czy w takim wypadku kupywanie pozostałych, nierzadko dużo słabszych pod względem dźwiękowym, edycji ma jeszcze sens?

Nie o to jednak mi chodziło. Nie tylko zostałem w ten sposób pozbawiony jednego z najlepszych kawałków w bogatym portfolio Marka Knopflera (Sultans of Swing), ale po prostu nie mogłem cieszyć się albumem – wydarzeniem fonograficznym – w sposób przewidziany przez artystę. Z inwestycyjnego punktu widzenia tego typu wydawnictwa z błędami są znacznie cenniejsze od regularnych, ale jeżeli pozwolimy, by kierował nami lęk (przejawiający się takimi pytaniami, jak: „A co jeśli ta płyta będzie kiedyś warta tysiące”?), stracimy coś – w mojej opinii – znacznie cenniejszego.

JOMO – sztuka odpuszczania

ZBIERZMY TO, CO DO TEJ PORY POWIEDZIAŁEM. Wydaje się oczywiste, że trzecia dekada XXI wieku mija nam w cieniu „kultury nadmiaru”. Wszystkiego jest po prostu za dużo: od rzeczy, które kupujemy, po doświadczenia, które stają się naszym udziałem. Niepięknym dzieckiem kultury nadmiaru jest FOMO, a więc „lęk przed wypadnięciem z obiegu”. Zazwyczaj łączy się go ze światem cyfrowym i nastolatkami, ale może pojawić się wszędzie i dopaść każdego z nas.

W wypadku melomanów, FOMO objawia się kompulsywną potrzebą posiadania albumów muzycznych; mam tu na myśli skupywanie wszystkich dostępnych remasterów, wydawanie niemałych sum na przerośnięte boxy, których nigdy nie otworzymy, inwestowanie w albumy słabe pod względem artystycznym, ale ważne z kolekcjonerskiego punktu widzenia.

Brzmi strasznie, ale jest na to wszystko rada. To inne podejście do życia i otaczającej nas rzeczywistości, ukryte pod równie zgrabnym akronimem co FOMO. Mowa o JOMO, joy of missing out. To dokładne przeciwieństwo omówionego w ramach tego felietonu fenomenu. To propozycja, by odpuścić sobie, aby porzucając lęk, stawić czoła faktowi, że i tak – niezależnie od naszych wysiłków – nigdy nie zobaczymy wszystkiego, co byśmy chcieli, nigdy nie nabędziemy i z przyjemnością odsłuchamy każdego albumu, który nam się zamarzy.

Bądźmy odważni i podążajmy własnymi ścieżkami. Jeżeli jakiś wydawca wznawia korpus nagrań danego artysty, nie nabywajmy machinalnie wszystkich płyt, a tylko te, które naprawdę chcemy. Jeśli oczy świecą się nam na widok boksów, zastanówmy się, czy rzeczywiście skorzystamy z ich zawartości, czy też nabędziemy je, by potencjalnie niczego nie stracić.

W końcu: podchodźmy ostrożnie do kolekcjonowania. To piękna sprawa, ale nie każdy się do tego nadaje – czy to mentalnie, czy intelektualnie, czy pod względem możliwości finansowych. Czy zamiast z poczucia dojmującego lęku próbować klecić kolekcję pośledniej jakości, nie lepiej byłoby wyłożyć pieniądze na albumy, przy których naprawdę się odprężymy? Ale na to pytanie musicie sobie państwo odpowiedzieć sami.

»«

O AUTORZE

BARTOSZ PACUŁA jest antropologiem historii, członkiem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. 22 marca, nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak Horyzont, ukazała się jego książka High-End. Dlaczego potrzebujemy doskonałości; więcej → TUTAJ. Od maja tego roku prowadzi autorski blog poświęcony fenomenowi high-endu; więcej → TUTAJ.