248 Grudzień 2024
- 01 grudnia
- TEST Z OKŁADKI: GigaWatt POWERMASTER 25th ANNIVERSARY LIMITED EDITION ⸜ kondycjoner napięcia zasilającego AC
- NAGRODY: NAGRODY ROKU 2024 wg „High Fidelity”
- TEST: Audio Phonique DESIRE ⸜ kable głośnikowe
- TEST: Dynaudio CONTOUR LEGACY ⸜ kolumny głośnikowe • podłogowe
- TEST: Laiv HP2A ⸜ przedwzmacniacz/wzmacniacz słuchawkowy
- TEST: MoreAudio CS100 ⸜ wzmacniacz zintegrowany
- TEST: Sugden MASTERCLASS IA-4 ⸜ wzmacniacz zintegrowany
- 16 grudnia
- KRAKOWSKIE TOWARZYSTWO SONICZNE, spotkanie № 149: ART FARMER, High Fidelity presents: Art Farmer in Wrocław
- TEST: Aurender A1000 ⸜ odtwarzacz plików audio
- TEST: Avatar Audio DREAMLINK № 1 ⸜ interkonekt analogowy RCA
- TEST: DS Audio DS MASTER 3 ⸜ wkładka gramofonowa • optyczna + przedwzmacniacz gramofonowy
- TEST: TiGLON TPL-2000L PROFESSIONAL ⸜ kabel LAN
- MUZYKA ⸜ recenzja: Namysłowski, Laboratorium, Kombi, SBB – „Polskie Nagrania Catalogue Selections” SACD ˻ SERIA 7 ˺
- LISTY: CZYTELNICY piszą, REDAKCJA ODPOWIADA
PŁYTY ROKU: „MOJO”, „Q” & „Classic Rock” anim skupimy się na płytach A.D. 2015 chcielibyśmy zaprosić pastwa do zabawy: wraz z firmą Voice, dystrybutorem produktów marki Pro-Ject, zapraszamy do konkursu „THE ROLLING STONES PROJECT”. Do wygrania będzie wyjątkowy gramofon Pro-Ject z logo zespołu, który testujemy w tym wydaniu magazynu. Jedyne, co muszą państwo zrobić, to przysłać do redakcji zdjęcie swoje i dowolnej płyty winylowej The Rolling Stones. Adres, na który prosimy przesyłać zdjęcia to: Zdjęcie nie powinno być większe niż 1500 pikseli w podstawie i powinno mieć format JPEG. W mailu muszą państwo zaznaczyć, że zgadzają się na publikacje tego zdjęcia w magazynie „High Fidelity” i na stronach firmy Voice – publikacja będzie związana wyłącznie z konkursem. Nieprzekraczalny termin nadsyłania zdjęć: 20 lutego. Wyniki ogłosimy w marcowym numerze magazynu i na stronach firmy Voice. Wybór będzie miał charakter subiektywny – jury złożone z dwóch osób z redakcji HF i dwóch osób z Voice’a wybierze to zdjęcie, które podoba się nam najbardziej. Liczymy na państwa kreatywność! Informacje o konkursie można będzie znaleźć także na stronach z newsami oraz na stronach firmy Voice. ZAPRASZAMY! WERYFIKACJA Dokładnie rok temu na łamach „High Fidelity” ukazał się artykuł zatytułowany „Q” & „Classic Rock” : Weryfikacja. Był on efektem bardzo fajnej zabawy, na którą z wpadliśmy czytając podsumowania roku wg dwóch prestiżowych brytyjskich magazynów muzycznych – właśnie „Q” i „Classic Rock Magazine”. Jej zasady były bardzo proste: kupiliśmy kilka albumów, które zostały polecone przez jedną lub drugą (lub obie) redakcje, odsłuchaliśmy je i sprawdziliśmy czy rzeczywiście ich wyróżnienie było zasłużone. Część tak poznanych krążków i artystów została z nami na dłużej (na czele z fantastycznym Edem Sheeranem i jego X oraz Rival Sons), inne zaś zupełnie nie przypadły nam do gustu (wskazać tu trzeba przede wszystkim na Lost in the Dream The War On Drugs). O ile mi wiadomo, tekst ten miał naprawdę pozytywny odzew, a raczej luźne i niezobowiązujące podejście do poważnego w końcu tematu naszym czytelnikom się spodobało. Dlatego też i w tym roku postanowiliśmy zmierzyć się z tematem „najlepszych płyt 2015 roku”, lekko jedynie modyfikując zasady. Po pierwsze, zdecydowaliśmy się sięgnąć po podsumowania nie dwóch, lecz trzech brytyjskich pism specjalistycznych; do „CRM” i „Q” dołączył inny tuz branży, miesięcznik „MOJO”. Czasopismo to zostało założone w 1993 roku w Londynie, szybko stając się jednym z najważniejszych tytułów tego typu na rynku. To właśnie „MOJO” jako pierwszy brytyjski magazyn mainstreamowy zwrócił uwagę na The White Stripes, miał również swój udział w promowaniu i uwiecznianiu legendy takich zespołów i artystów, jak Radiohead, Bob Dylan, Little Richard czy The Beatles. Do tej pory na półkach sklepowych pojawiło się 268 numerów „MOJO”, a nakład tego czasopisma w czerwcu 2013 roku wynosił prawie 80 000 egzemplarzy. Druga zmiana – powiedziałbym nawet, że poważniejsza – dotknęła metodologii weryfikacji. Rok temu zdecydowaliśmy się bowiem na losowy wybór kilku krążków, które pojawiły się w podsumowaniach roku „Q” i „CRM”. Tym razem postanowiliśmy skupić się na „najlepszych z najlepszych”, biorąc od każdego magazynu po trzy krążki, które stanęły na podium. Jeden z nich (zaraz zdradzę który) został wyróżniony dwa razy, albumów więc mamy osiem: Psychic Warfare formacji Clutch, To Pimp a Butterfly Kendricka Lamara, Currents Tame Impala, Have You In My Wilderness Julii Holter (to jej dzieło zostało docenione dwukrotnie: i przez „MOJO”, i „Q”), The Book of Souls Iron Maiden, Sol Invictus Faith No More, Music Complete New Order oraz In Colour, za które odpowiedzialny jest Jamie xx. Jak widać, zróżnicowanie gatunkowe jest ogromne; znaleźć można w tym zestawieniu i artystyczny pop (Holter), i heavy metal (Maideni), i rap (Lamar). Dla porządku dodam, że sześć z ośmiu tych albumów nabyliśmy na CD w wersjach japońskich, dwa zaś dotarły do nas na czarnych płytach. Poniżej mogą zapoznać się Państwo z krótkim zestawieniem, które pomoże to wszystko uporządkować. ROK 2015 WG: „MOJO” Recenzje każdego albumu będą dwuczłonowe. Ja (Bartosz Pacuła) odpowiedzialny jestem za ocenę muzyki, Wojciech Pacuła zaś ocenił jakość nagrania oraz sposoby ich wydania, dodając od siebie parę słów na temat zawartości muzycznej. Płyty odsłuchiwane były na dwóch systemach: System A System B Jesteście Państwo gotowi na drugą podróż przez crème de la crème mainstreamowej muzyki 2015 roku? To jedziemy… JAMIE XX Krążek ten poszedł na pierwszy ogień nieprzypadkowo. Jest on bowiem – przynajmniej dla mnie - swojego rodzaju zwycięzcą tej całej zabawy. Krążek Jamiego Smitha, szerzej znanego jako Jamie xx, urodzonego w 1988 roku angielskiego artysty, jest dziełem nieprawdopodobnie dobrym, ocierającym się o geniusz. Słuchając tego albumu trudno było mi uwierzyć, że to dopiero jego drugi album studyjny. In Colour jest najbardziej „plastycznym” krążkiem, z jakim miałem do czynienia. Nie wiem czy to kwestia niezwykle kolorowej okładki, tytułu czy czegoś jeszcze, ale podczas kolejnych – zapewniam: wielu – odsłuchów nie mogłem powstrzymać się od myślenia o tej muzyce, jako o „malowaniu dźwiękiem”. Jest to płyta bardzo kameralna, można nawet powiedzieć, że intymna, a jednocześnie zrealizowana z ogromnym rozmachem i godną pozazdroszczenia pomysłowością. Na pierwszy rzut oka nie dzieje się tutaj zbyt wiele; to granie elektroniczne, ale zupełnie odmienne od propozycji Jeana Michela Jarre’a, Tangerine Dream czy Manuela Gottschinga, bardziej wysmakowane, umiejące bawić się ciszą i z pozoru nieważnymi detalami. Wystarczy jednak kilka minut, by w kolorowy, miękki świat Jamiego xx wsiąknąć bezpowrotnie. To wielkie dzieło i jedna z najlepszych płyt, niezależnie od gatunku, ubiegłego roku. Jarre ze swoją Electronica 1: The Time Machine może się schować! BP WYDANIA Krążek In Colour ukazał się w formie plików do ściągnięcia, płyty CD oraz LP. Dostępna jest także limitowana, trzypłytowa wersja winylowa 45 rpm na kolorowym winylu z dwoma dodatkowymi, instrumentalnymi utworami. Ponieważ na okładce widać tylko „tęczę” kolorów, nie ma na niej żadnej informacji o wykonawcy, na części nakładu (np. w wersji koreańskiej) naniesiono przezroczystą naklejkę z info o wykonawcy i tytule. Płyta otrzymała wyjątkowo wysmakowaną formę graficzną. W okładce digipacku wycięto prostokąt, przez który widać białą wkładkę. Sama wkładka to po prostu spięte z sobą różnokolorowe prostokąty. Wydaje się, że w wersji japońskiej skorzystano z poligrafii wydrukowanej na Starym Kontynencie. Na całość nałożono obi zasłaniające całą tylną część, a to dlatego, że w tej wersji utworów na płycie jest więcej i to aż o cztery. Krążek został jednak wytłoczony w Japonii. W środku znajdziemy również japońską, czarno-białą wkładkę z esejem. DŹWIĘK Płyta została doskonale wyprodukowana, a jej brzmienie jest wielowątkowe i wielopłaszczyznowe. Uwagę zwraca bardzo dobra współpraca między planami i barwą. Bardzo podoba mi się to, jak współdziałają elementy mocne i pokazane blisko, jak wokale (doskonały Oliver Sim w Stranger In A Room!) i muzyka tworząca dla nich podkład. Brzmienie albumu jest ciepłe i gęste, ale nie jest zawoalowane. Różnice między pierwszym planem i dalszymi oparte są na kontrastach – te z tyłu są okrągłe, pełne, a te blisko nas znacznie bardziej otwarte. Rozdzielczość jest naprawdę dobra, a selektywność wyjątkowa. Góra ma ładną, kremową barwę i najważniejszy jest środek pasma. To album na którym równie ważny jest jednak dół. Producent zdecydował się pokazać go dużo i mocno, dlatego schodzi on bardzo nisko. Na samym dole nie jest mocno kontrolowany, ale być może taki był zamysł – to ostatecznie muzyka elektroniczna, nie ma odniesienia w rzeczywistości i musimy polegać na wyborach artystów. Muzycznie to doskonały album, kołyszący, z „flow”, gęsty emocjonalnie i znaczeniowo. WP Jakość dźwięku: 7/10 Wyróżnienia: BIG RED Button | RED Fingerprint CLUTCH Pamiętam bardzo dobrze, jak wielkie emocje wzbudziło we mnie – już ponad rok temu – granie zaproponowane przez Amerykanów z Rival Sons. Ich czwarty studyjny album, Great Western Valkyrie, przywrócił mi wiarę w rocka i mocne, gitarowe granie, zaś nieprawdopodobna chemia między wokalistą (Jay Buchanan), a gitarzystą prowadzącym (Scott Holiday) jak żywo przypominało to, co działo się między Plantem i Pagem, Mercurym i Mayem, Jaggerem i Richardsem. W podobne tony uderza formacja Clutch, prezentując przed nami wysokooktanowy album wypełniony dobrym, klasycznym rockiem. Jest tutaj wszystko, co uczyniło ten gatunek wielkim: fantastyczne partie gitarowe, mocna sekcja rytmiczna, bardzo dobry wokal i wpadające w ucho melodie. Co jednak najważniejsze, płyta Psychic Warfare jest niezwykle szczera w tym, co przedstawia, nie chodzi na żadne skróty i nie mami nas tanimi bajerami. Zamiast tego – od początku do końca – aplikuje nam ostrą jazdę bez trzymanki, która powinna przypaść do gustu wszystkim, którzy nie wyobrażają sobie życia bez Led Zeppelin, AC/DC czy Stonesów. A, i jeszcze jedno – na krążku tym znalazło się też miejsce na obowiązkową balladę Our Lady of Electric Light. Znakomitą, dodajmy. BP WYDANIA Okładkę zdobi zdjęcie i grafika wykonane przez Dana Wintersa, który wcześniej współpracował z zespołem od ich debiutu Transnational Speedway League z 1993 roku. Wydawnictwo dostępne jest na płycie Compact Disc w pudełku digipack i na winylu. LP występuje w czarnym, niebieskim, czerwonym (przezroczystym) i białym wariancie. 500 egzemplarzy na czerwonym winylu zostało podpisanych przez członków zespołu, o czym informuje oficjalna naklejka na folii. Ciekawostka – zespół wypuścił również matę pod płyty winylowe z grafiką zapożyczoną z wyklejki na stronie B. DŹWIĘK Płyta ta była dla mnie zaskoczeniem, ponieważ nie znałem wcześniej tego zespołu. A tu – dynamit! Mocne riffowe granie, dynamika, świetny wokal. I do tego bardzo dobra produkcja i dźwięk. Gitary są gęste i mocne, a perkusja ustawiona nieco z tyłu, ale nie wykastrowana z dynamiki. Wokal ma lekko podniesiony balans tonalny i rozświetlony wyższy środek pasma, przez co nie jest już aż tak treściwy jak instrumenty, ale nie przeszkadzało mi to. Bo najważniejsza okazuje się tu muzyka. A ta jest świeża, nośna i choć powtarza motywy znane w rocku od lat, to robi to w dobry sposób, jak rok wcześniej Rival Sons. WP Jakość dźwięku: 7-8/10 Wyróżnienia: BIG RED Button | RED Fingerprint IRON MAIDEN Po przeciwnej stronie niż Clutch uplasował się u mnie - wydany we wrześniu 2015 roku - 16. studyjny krążek Żelaznej Dziewicy. To nie tylko jedno z największych rozczarowań ubiegłych 12 miesięcy, ale i dzieło, które w żadnym momencie nie było i nie jest w stanie mnie porwać. Okoliczności jego powstania, owszem, były emocjonujące i przygnębiające; został on zarejestrowany jeszcze w 2014 roku, ale pod sam koniec sesji Bruce Dickinson, wokalista formacji, dowiedział się o chorobie nowotworowej. Zespół postanowił poczekać z wydaniem nagrania, tym bardziej, że Maideni znani są z promowania swoich „dzieci” gigantycznymi trasami koncertowymi. A to, na tamten czas, było wykluczone. Dwupłytowy album ujrzał w końcu światło dzienne i… zebrał mieszane opinie. Podzieleni byli zarówno krytycy muzyczni, jak i fani. Ja należę do osób, którym The Book of Souls się nie spodobał. Jest to bowiem, przynajmniej w mojej opinii, odgrzewanie kilkukrotnie zaserwowanego nam kotleta, nie siląc się nawet na dodanie świeżych przypraw. Wszystko co usłyszeliśmy na The Book of Souls jest nam znane od dziesięcioleci, a wydany w 2000 roku Brave New World wciąż pozostaje ostatnim (!) świeżym dziełem Iron Maiden. Wspomnieć jeszcze trzeba o niczym nieuzasadnionej długości tego albumu, który trwa ponad 90 minut oraz przesadnie długim, 18-minutowym utworze Empire of the Clouds. Zarówno krążek, jak i ta kompozycja mogłyby trwać dwa razy krócej i nikt by na tym nie stracił. Kopiąc już leżącego dodam jeszcze, że i tym razem słynne trzy gitary Maidenów zupełnie się nie sprawdziły i brzmią jak jeden instrument. Szkoda. BP WYDANIA Zespół postanowił potraktować tytuł dosłownie i wydał płytę nie tylko w klasycznym pudełku, ale także w dużej „książce”, wsuwanej do sztywnego pudełka. Ponieważ płyta jest długa (92 min 11 s), podzielono ją między dwa krążki. Projekt graficzny wyszedł spod ręki Marka Wilkinsona, który z Iron Maden współpracował wcześniej przy kilku projektach. Płyta dostępna jest w trzech formatach, pięciu postaciach, jako:
Choć jedną z cech wydań japońskich są dodatkowe utwory, często tylko na tamtejszy rynek, The Book of Souls wydana przez Warner Music Japan ma tyle samo kawałków, co wydanie na cały świat. Część japońskiego nakładu została wzbogacona za to o niewielki poster. Dodajmy, że dostępne jest też piwo z okładką The Book of Souls. DŹWIĘK Od lat nie słucham Iron Maden, chociaż kiedyś wśród moich znajomych był otaczany kultem i część tej „kultowości” spłynęła na mnie. Byłem więc wyznawcą płyty Live After Death. Późniejsze płyty zlały mi się w jedno nagranie i ich nie rozróżniam. Nie znaczy to, że były złe – po prostu dla nie-fana były zbyt do siebie podobne. Ale The Book of Souls ma w sobie coś, co powoduje, że słucha się jej w znacznie świeższy sposób, jest po prostu niezła muzycznie – czyli mam inaczej niż Bartek. Nie jest w niczym wybitna, jest za długa, ale wysłuchałem jej z przyjemnością. Trzeba będzie się jednak pogodzić, że jej dźwięk jest daleki od doskonałości. Jest mocno skompresowany i ma wycofaną górę. Blachy perkusji są więc tylko tłem dla gitar i wokalu. Słychać, że producentom zależało mimo wszystko na osiągnięciu dobrej selektywności. Nie jest więc tak źle, to nie jest typowa „ściana dźwięku”. Selektywność, pomimo słabej rozdzielczości i braku wysokich tonów, osiągnięto przez umiejętne operowanie pogłosami – kiedy uderza werbel, to ma wysoki, szybki pogłos, przez co jest wyraźniejszy. To niezły album z całkiem sensownym dźwiękiem, który nie drażni rozjaśnieniami i wyostrzeniami. Z drugiej strony jest zbyt stłumiony, żeby oddać barwę blach i ostrość gitar tak, jak to słychać na koncertach. Jakość dźwięku: 5-6/10 NEW ORDER Mojego serca nie podbiło także najświeższe opus formacji New Order - Music Complete. To jubileuszowy, dziesiąty studyjny krążek Brytyjczyków oraz drugi (zaraz po Lost Sirens), który został nagrany po powrocie z 2011 roku. Słuchając go nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że odejście Petera Hooka przetrąciło grupie kręgosłup, tak miałkiej płyty nie miałem bowiem w swoich rękach od bardzo dawna. Jej jakość i ogólna maniera przypominały mi bardzo ostatnie fonograficzne poczynania Pet Shop Boys, niegdyś fenomenalnego duetu nagrywającego hit za hitem, teraz zaś sprzedającego rzeczy nieciekawe i szybko wylatujące z głowy. Podobnie jest w wypadku najmłodszego dziecka New Order, które nijak nie potrafi przyciągnąć do siebie uwagi. Powiem więcej – moim zdaniem płyta ta jest na tyle sztuczna i nadęta, że tę uwagę od siebie zwyczajnie odpycha. W graniu formacji nie czuć żadnej radości, frajdy z tego, a jedynie smętnie prezentujący się przymus i absolutny brak jakichkolwiek fajnych pomysłów. Album ten przeznaczony jest wyłącznie dla najwierniejszych fanów New Order, reszta może sobie spokojnie ten tytuł darować. BP WYDANIE Music Complete wydany został w trzech formatach: na płycie Compact Disc, jako plik do ściągnięcia oraz jako LP. Wszystkie różnią się nieco zmienioną okładką. Grafika na nią przygotowana została przez wieloletniego współpracownika zespołu, Petera Saville’a i odwołuje się do doświadczeń nurtu De Stijl, holenderskiego neoplastycyzmu z lat 20. XX wieku. To kolorowe płaszczyzny (czerwony, niebieski, żółty i zielony z białym tłem), podzielone (połączone) grubymi, czarnymi liniami. |
Okładki poszczególnych wydań (formatów) różnią się od siebie układem kolorów. Z tego powodu w wielu krajach na folię naklejono biały pasek z nazwą zespołu, tytułem i wskazówką o pochodzącym z albumu singlu/singlach (w zależności od kraju): Restless i Tutti Frutti Pochodząca z Japonii wersja na CD poszerzona została o dodatkowy utwór, remiks Restless: Extended Bonus Mix. Krążek i poligrafia zostały wykonane w Japonii. Książeczka to wariacja na temat motywu czarnych linii z okładki i nie znajdziemy tam żadnych informacji. Wersja japońska ma więc dodatkową książeczkę ze spisem utworów, słowami piosenek (w językach angielskim i japońskim) oraz esejem. Także w Japonii dostaniemy płytę ze specjalnie do tego wydania wykonanym T-shirtem. Oprócz regularnego, podwójnego winylu, ukazała się także limitowana wersja na kolorowym (czarnym i białym) winylu. 6 listopada wydano kolekcjonerski box z ośmioma krążkami: dwoma na przezroczystym winylu, z regularnym albumem i sześcioma na kolorowych winylach z wydłużonymi wersjami wszystkich utworów. Wraz z boxem otrzymujemy także kod do pobrania kompletnego wydawnictwa w formie cyfrowej. Dostępna jest także wersja winylowa z UK z bonusem w postaci plakatu oraz kartki pocztowej. DŹWIĘK Music Complete to płyta zawierająca znacznie bardziej elektroniczny materiał niż poprzednia. Słucha się jej dobrze (mówię jako fan zespołu, od czasów Joy Division) i z przyjemnością. Nie jest to jednak żaden odkrywczy album i obok bardzo dobrych utworów, jak Singularity, odsyłających do najlepszych lat zespołu, mamy też słabsze, przegadane kawałki. Płyta wydaje się przez to za długa. Dlatego zgadzam się z Bartkiem – to płyta dla fanów, wszyscy inni nie muszą się nią przejmować. Frankowi Arkwrightowi, jak sądzę, który w Abbey Road Studios wykonał mastering, zawdzięczamy naprawdę dobry dźwięk. Duża kompresja nie przeszkodziła rozwinąć się brzmieniu w kierunku „flow”, płynięcia. Dźwięk wersji japońskiej jest kremowy i nie ma się wrażenia zamknięcia brzmienia w „słoiku”. I to pomimo że nagrania dokonane były w kilku studiach, ze szczególnym wskazaniem na wokale. Ale tak właśnie objawia się maestria człowieka od masteringu. Brzmienie całości idzie w kierunku gęstego grania, jak gdyby chciano pomóc słuchawkom w telefonach. Nie ma w tym nic złego, ale przez to nie mamy za wiele naprawdę niskiego basu, a jego średni zakres nie jest zbyt selektywny. Mimo to płyta, moim zdaniem, nie jest aż tak zła, jak mówi Bartek, może dlatego, że zaliczam się do fanów New Order. Ale też wiem, że nie ma ona nic wspólnego z najlepszymi dokonaniami Brytyjczyków, że to taki „wykalkulowany powrót”. Także brzmienie „pasuje” to tej muzyki i nie jest wcale takie złe. Jakość dźwięku: 6/10 KENDRICK LAMAR We wrześniu tego roku wybrałem się z moim przyjacielem do kina na święcący już spore sukcesy film Straight Outta Compton. Obraz ten opowiada historię amerykańskiej, pochodzącej z Compton, formacji N.W.A (Niggaz Wit Attitudes). Historia tych czołowych reprezentantów rapu (lub, będąc bardziej precyzyjnym, gangsta rapu) zrobiła na mnie wielkie wrażenie: było dużo emocji, ciekawych historii i masa dobrej muzyki. Chociaż na co dzień rapu nie słucham, to w tym wypadku szybko zaopatrzyłem się w pierwszy album grupy (Straight Outta Compton) na winylu. To, ani nawet znajomość krążków Dr. Dre, Ice Cube’a czy Snoop Dogga, nie czyni jednak ze mnie żadnego znawcy tego gatunku muzycznego. Ot, po prostu od czasu do czasu lubię na godzinkę lub dwie wsiąknąć w ten klimat. Na to samo pozwolił mi najnowszy, trzeci studyjny album Kendricka Lamara To Pimp a Butterfly. Lamar, urodzony w 1987 roku w Compton, od dziecka chłonął rap, a w wieku 8 lat wystąpić miał u boku samego Dr. Dre i tragicznie zmarłego Tupaca Shakura w teledysku do kawałka California Love. Osiem lat później Kendrick nagrał swój fonograficzny debiut Youngest Head Nigga In Charg, zaś w 2011 roku na półki sklepowe trafił jego pierwszy pełnoprawny album studyjny Section.80. O jego sukcesie niech świadczy fakt, że przy To Pimp a Butterfly udzielały się takie gwiazdy, jak (wspomniany już dwukrotnie!) Dr. Dre, Pharrell Williams czy Flying Lotus. Chociaż, jak zaznaczyłem we wstępie, na rapie zupełnie się nie znam, to trzeci długograj Lamara bardzo mi się spodobał. Jest on nie tylko świeży i energetyczny, ale też bardzo pomysłowy – Lamar lubi się muzyką bawić – i to tutaj słychać – i niezwykle relaksujący. To idealna płyta do odpalenia w jakiś przyjemny, letni wieczór, najlepiej z piwem w ręku. Kolejne kawałki przyjemnie przepływają obok nas, a my możemy skupić się na wypoczynku. Co więcej, chociaż płyta ta stanowi pewną zamkniętą, mającą sens całość, to de facto możemy jej słuchać i odejść od niej w dowolnym momencie, praktycznie bez żadnej straty dla przyjemności czerpanej z odsłuchu. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę też, że Lamar posiłkuje się znakomitymi żeńskimi wokalami, które brzmią tutaj nieprawdopodobnie seksownie. Moja dziewczyna, gdyby wiedziała czego słucham, byłaby zazdrosna. BP WYDANIA Płyta wydana została na CD w postaci klasycznego jewelboxa. Wersja japońska ma tę samą ilość utworów, co na świat – to i tak długa płyta. Dostępne są też wersje cyfrowe na iTunes Store i Spotify – w wyniku pomyłki ukazały się one na osiem dni przed planowaną na 23 marca oficjalną premierą. Na rynku jest też, co w tych czasach oczywiste, wersja winylowa, podwójny album 180 g. Na rynku są dwie jej wersje: czarna i przezroczysta. DŹWIĘK Płyty hip-hopowe produkowane są w sposób właściwy temu gatunkowi; chodzi o jak najgłębszy bas, selektywność i uderzenie. Najważniejszym celem jest utrzymanie rytmu i czytelności przekazu. Płyta Lamara to wszystko ma. A w dodatku jest świetnie wyprodukowana. Jej brzmienie jest głębokie i czyste, otwarte, ale nie rozjaśnione. Kiedy pojawiają się elementy w przeciwfazie, jak chórki w otwierającym płytę Wesley's Theory (featuring George Clinton and Thundercat) to naprawdę nas otaczają, są bytem niezależnym. Bas schodzi bardzo nisko i jest w „zgodzie” z resztą pasma, nie gra sam sobie. Czytelność wokali jest znakomita, mimo że nie są rozjaśnione. Myślę, że tak dobrego dźwięku można by życzyć większości wydawnictw rockowych, które są – w porównaniu z To Pimp a Butterfly - zduszone, płaskie, zgaszone. To świetna muzycznie płyta o znakomitym dźwięku. Nawet jeśli tego typu muzyka to dla was obraza smaku, sięgnijcie po nią, zobaczcie, co inni w niej widzą, zobaczcie to z najlepszego miejsca w ekskluzywnej loży tylko dla was – to naprawdę znakomita płyta! WP Jakość dźwięku: 8-9/10 Wyróżnienia: BIG RED Button | RED Fingerprint TAME IMPALA Lubią państwo rock psychodeliczny? A taki nowoczesny, który wcale nie musi czerpać garściami z osiągnięć mistrzów z lat 60. i 70.? Tak? W takim razie zapraszam do odsłuchania trzeciego studyjnego albumu australijskiej grupy Tame Impala, działającej na rynku fonograficznym od 2007 roku. Formacja ta, warto podkreślić, cieszy się na Zachodzie sporą rozpoznawalnością i uznaniem, czego dowodem jest jej sukces podczas gali 2015 ARIA Music Awards (Australian Recording Industry Association Music Awards); muzycy zdobili tam nagrodę w kategoriach Best Rock Album, Album of the Year, byli także nominowani w kategorii Best Pop Release. Najmłodsze dziecko formacji, której nazwa pochodzi od antylopy impali, zostało także docenione przez międzynarodową krytykę, a pochlebne słowa w kierunku Currents słał „Q”, „NME” czy „The Guardian”. Album ten spodobał się i mnie, chociaż – muszę to przyznać – nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Na początku bowiem coś mnie od longplaya Australijczyków odrzuciło. Działo się na nim wiele, ale momentami aż za dużo. Nie wiedziałem co jest ważne, na czym się skupić, czemu warto poświęcić swoją uwagę. Bluesa załapałem dopiero za drugim odsłuchem, znajdując tonę świetnych, choć wcale nie podanych na tacy melodii (Eventually, The Less I Know The Better), interesujących pasaży dźwiękowych (Gossip), a nawet dwie bardziej rozbudowane kompozycje (Let It Happen i New Person, Same Old Mistakes). W pozytywnym odbiorze wysiłków grupy pomagają też ich wysokie umiejętności techniczne instrumentalistów –fajnie wypada tutaj perkusja, gitary też są niczego sobie – i intrygujący wokal, któremu po prostu trzeba dać szansę. Jak i całej płycie. BP WYDANIA Okładkę płyty przygotował, mieszkający w Kentucky, artysta i muzyk Robert Beatty. Płyta dostępna jest w postaci cyfrowej na płycie Compact Disc oraz jako podwójny album LP. Ta ostatnia ma wersje: czarną, półprzezroczystą z jednym krążkiem w kolorze fioletowym, a drugim bursztynowym oraz jednym fioletowym, a drugim zielonym. Do części nakładu LP dołączono wysokiej jakości wydruki pięciu grafik. Japońskie wydanie CD ma postać ładnej, otwieranej (gatefold) repliki „mini LP”. Dołączono do niego antystatyczną wkładkę na CD i książeczkę w języku gospodarzy z esejem oraz słowami utworów – po angielsku i w języku japońskim. Ważniejsze jest jednak to, że to wydanie dwupłytowe. Na drugim krążku znalazło się dziewięć nagrań live. DŹWIĘK Muzyka tego typu, tj. płynna, leniwa, podskórna, ale gęsta technicznie wymaga szczególnych umiejętności, aby nie była nudna. Realizatorom i producentom płyty Currents ta sztuka się udała. Brzmienie krążka jest otwarte, ale jednocześnie bardzo „bebechowe”. Dźwięk płynnie przechodzi z mocnych, rytmicznych fragmentów do „podskórnych”, jak spod wody słyszalnych dźwięków, tworząc spójną całość. Wokal ma wysoki rejestr i został ładnie pokazany, bez rozjaśnienia. Nie starano się go na siłę powiększać i jest wpasowany w miks, pokazany jest daleko od nas. Bas schodzi nisko, jest pełny, ale od razu wiadomo, że to nie jest płyta, która bazuje na gęstości, jej brzmienie jest dość lekkie. Brakuje trochę większej dynamiki i lepszej rozdzielczości, ale najwyraźniej wszystkiego mieć nie można. Jak by nie było, to udana produkcja, która do mnie trafia bez problemów. Podobało mi się. WP Jakość dźwięku: 7-8/10 Wyróżnienie: RED Fingerprint FAITH NO MORE Mania na Faith No More, sam nie wiem czemu, zawsze omijała mnie szerokim łukiem. Jasne, zdawałem sobie sprawę z wagi ich osiągnięć, z wpływu, jaki wywarli swego czasu na scenę metalu. Ich fanem jednak nigdy nie byłem, tym bardziej daleki byłem od czołobitności, którą przejawia część miłośników talentów Pattona, Bordina i reszty. Do odsłuchu Sol Invictus - długo oczekiwanego 7. studyjnego krążka Amerykanów - mogłem więc podejść bez żadnych większych emocji czy oczekiwań. A tych, przypomnę, było niezwykle dużo. Był to przecież pierwszy od 1997 roku (od Album of the Year) longplay sygnowany marką FNM, a jego jakość miała jednoznacznie poświadczyć, czy w tych „starych dziadach” tli się jeszcze jakiś ogień. Największy problem z Sol Invictus jest taki, że ta jednoznaczna odpowiedź zwyczajnie nie pada. Album ten jest dziełem nierównym, a świetne numery (Rise of the Fall czy singlowy Motherfucker) przeplatają się z kompozycjami średnimi bądź zwyczajnie słabymi, żenującymi. Wygląda to trochę tak, jakby ten sam album komponowały dwie zupełnie inne ekipy: stara, pełna młodzieńczej energii oraz nowa, zdziadziała i sztuczna do granic możliwości. Tej pierwszej udało się uchwycić klimat poprzednich płyt i zaprezentować go w nowoczesnej, chwytliwej odmianie, ta druga zaś wygląda, jakby bardzo chciała to zrobić, ale zwyczajnie nie mogła. Mój kolega, wielki fan FNM i wielbiciel tego krążka, mówi że rzeczywiście jest to dzieło trudne w odbiorze, takie, któremu trzeba dać spory kredyt zaufania. Jak dla mnie, kredyt ten jest zdecydowanie zbyt duży. Ale może ktoś z państwa będzie miał do niego więcej serca? BP WYDANIA Płyta Sol Invictus w wersji CD została wydana niezwykle starannie, w postaci digipacku z wytłaczanymi i złoconymi literami z nazwą zespołu, a z tyłu z wytłaczanym i złoconym spisem utworów. Wersja japońska zawiera dodatkowy utwór pt. Superhero Battaglia (Remixed by Alexander Hacke). W tej wersji płytę opatrzono tradycyjnym OBI, a w środku znalazła się książeczka z esejem w języku gospodarzy. Krążek i poligrafia zostały wykonane w Japonii. W wersji na świat książeczka jest w języku angielskim. Na niektórych wersjach, np. australijskiej, naniesiono naklejkę ostrzegającą przed użyciem niecenzuralnych słów. Sporo egzemplarzy zostało przez zespół podpisanych i regularnie pojawiają się one na aukcjach eBaya, kosztując 60-80 USD. Jeszcze ciekawiej wygląda edycja winylowa. Oprócz „regularnego” czarnego winylu materiał znalazł się także na krążkach analogowych w kolorach: złotym, białym, a także w wersji przezroczystej. O kolorze informuje naklejka na okładce. Część nakładu sprzedawana jest z 7” singlem Super Hero. Inna część nakładu z kolei przychodzi z naszywką. Jak widać, muzycy i ich management postarali się, aby płyta dotarła do jak najszerszej grupy ludzi, z mocnym akcentem na fanów i kolekcjonerów. DŹWIĘK Kluczowa dla komercyjnego sukcesu zespołu płyta Angel Dust (1992) została w 2008 roku wydana na 180 g winylu i płycie CD z 24-karatowym podkładem przez audiofilską firmę Mobile Fidelity. MoFi to gwarancja wysokiej klasy dźwięku, więc oczekiwania wobec płyty FNM były wysokie. Okazało się jednak, że pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da, z kompresją na czele. Przypomniało mi się to natychmiast po włączeniu płyty Sol Invictus. Japońskie wydania, z takiego korzystałem, mają najczęściej przewagę nad regularnymi i tak było także tym razem. Pomimo to głównym odczuciem była duża kompresja, jakiej poddano materiał. Brzmi on przez to dość płasko i w mało zróżnicowany sposób. Dźwięk jest od nas raczej oddalony niż podawany blisko. Chyba, że tak sobie tego zażyczył ktoś z ekipy realizacyjnej i podał bliżej gitary. Japońskie wydanie ma tę zaletę, że nie jest rozjaśnione, ani ostre. To duża ulga dla uszu. Sztuczna ostrość jest jednak nośnikiem subiektywnie pojmowanej dynamiki i „czadu”, przez co tu i teraz wersja ta przypomina to, co z materiałem na Angel Dust zrobili Amerykanie z MoFi. Jestem fanem tego zespołu od The Real Thing z 1989 roku, jednak nowy krążek niespecjalnie do mnie trafia. Ciągle powtarzanie tych samych patentów harmonicznych i rytmicznych jest nużące. Żeby była jasność – to nie jest zła płyta, powiedziałbym nawet, że miejscami całkiem dobra. Inni robią jednak coś znacznie ciekawszego i nawet zagorzały fan FNM zasługuje na coś więcej – i pod względem jakości dźwięku, i muzyki. Jakość dźwięku: 5/10 JULIA HOLTER Na sam koniec pozwoliłem sobie pozostawić album, z którym mam najwięcej problemów. Have You In My Wilderness to czwarty studyjny krążek Julii Holter, urodzonej w 1984 roku w Los Angeles piosenkarki, kompozytorki i producentki muzycznej. Chociaż Holter działa nieprzerwanie od 2006 roku, to dopiero niedawno zrobiło się o niej głośno, właśnie za sprawą recenzowanego tutaj dzieła. Wcześniejsze przeszły raczej niezauważone chociaż docenione przez wiele fachowych pism. Największy sukces artystyczny do momentu wydania Have You In My Wilderness odniosła poprzednia płyta artystki, Loud City Song z 2013 roku. Czy jej najświeższa, wyróżniona zarówno przez „Q”, jak i „MOJO”, płyta pozwoli jej wbić się do szerszej świadomości słuchaczy? Cóż – i tak, i nie. Z jednej strony nie można pani Holter odmówić talentu do komponowania nietypowych, ale wpadających w ucho kompozycji, które – co najważniejsze – są jej autorskimi osiągnięciami. To nie jest żadne granie w stylu Kate Bush czy Tori Amos, a właśnie w niepowtarzalnym stylu Julii Holter. Granie, dodajmy, z ogromnym potencjałem, czego przykładem jest bardzo dobry kawałek Feel You czy mój osobisty faworyt - Everytime Boots. Dobry, artystyczny pop, na dodatek fachowo zagrany i zaśpiewany. Z drugiej strony na płycie tej czuć silne ciągoty do bycia jak najbardziej „artystyczną”. Fajne, wpadające w ucho kawałki mieszają się z dziwnymi kompozycjami, których albo zupełnie nie rozumiem, albo które są zwyczajnie nudne, jak piosenka How Long?, przy której za każdym razem zadawałem sobie tytułowe pytanie. Być może artystka wcale nie szuka popularności i stara się utrzymać w pewnej niszy, w której żyje się jej wygodnie, przyjemnie? Wygląda to momentami tak, jakby za każdym razem, gdy nagrała coś dobrego musiała to zniwelować czymś „artystycznym”, na siłę nieprzystępnym. Mimo to z Have You In My Wilderness polecam zapoznać się samemu. Płyta nie jest bardzo długa (ok. 47 minut), a kilka utworów z niej to prawdziwe perełki. Na sam koniec muszę jeszcze opisać „zabawną” historię, która wiąże się z winylowym wydaniem tego krążka. Otóż wydawca do czarnej płyty dorzucał kod, który uprawnia nabywcę do ściągnięcia tego samego materiału w jakości MP3. A przynajmniej tak napisane jest na naklejce umieszczonej na folii. Chociaż plików MP3 prawie nigdy nie słucham, to stwierdziłem, że pobiorę ten album („Co mi szkodzi?”). Jakież było moje zaskoczenie, gdy na stronie pojawił się komunikat, że mogę Have You In My Wilderness pobrać w jakości MP3 lub… bezstratnym, niekompresowanym WAV-ie (16 bitów/44,1 kHz). Dlaczego na winylu poinformowano jedynie o słabym, źle brzmiącym formacie? Tego nie wie chyba nikt. BP WYDANIA Płyta dostępna jest w postaci płyty Compact Disc (digipack i jewelcase), pliku cyfrowego mp3 lub WAV 16/44,1 i pojedynczego winylu 180 g. Wraz z czarna płytą otrzymujemy kod do ściągnięcia plików. Japońska wersja CD ma postać „mini LP”. DŹWIĘK To płyta o specyficznym brzmieniu, odsyłająca – może nie w pierwszym, ale na pewno drugim kroku – do dokonań This Mortail Coil i stajni 4AD w ogóle. Chodzi o dużą przestrzeń, jaką ze sobą wnosi, wysoko postawiony balans tonalny, z jasnymi pogłosami i wokalizami. Brzmienie jest czytelne i selektywne, co wychodzi na dobre chociażby kontrabasowi z otwierającego płytę I Feel You. To całkiem dobrze wyprodukowany album, na którym zabrakło jednak jakiegoś „gruntu”, na którym mógłby się on oprzeć. Systemy, w których wysokie tony są mocne, a bas lekki zareagują na nią dość nerwowo. Na tych bardziej wyrównanych zagra naprawdę fajnie. Muzycznie to nie do końca mój świat, całość jest zbyt do siebie podobna, a przez to nużąca. Ale wiem, że jest sporo ludzi, którzy właśnie tego szukają. Mnie szkoda na to czasu. Jakość dźwięku: 6-7/10 PODSUMOWANIE W zeszłorocznym podsumowaniu napisaliśmy tak: „Chociaż zarówno „Classic Rock Magazine”, jak i „Q” uwielbiamy i chętnie czytamy, to nie zawsze, jak pokazały te recenzje, musimy się z ich opiniami zgadzać. Nie żałujemy jednak ani chwili spędzonej nad żadnym z albumów, które zostały przez oba magazyny polecone i wyróżnione. Wiemy już jakie trendy panują teraz w muzyce, co jest obecnie modne i na czasie. I mimo wszystko, pomimo tych wszystkich ludzi, który mówią o śmierci rocka czy ogólnej miernocie nowej muzyki trzeba powiedzieć, że nie wcale nie żyjemy w słabych dla niej czasach. Żyjemy po prostu w innych. I, jeżeli tylko chcemy, mogą być one równie ciekawe i wciągające co poprzednie dekady”. Sytuacja ta przez 12 miesięcy, które minęły od opublikowania tych słów w ogóle się nie zmieniła. Co prawda do „Q” i „Classic Rock Magazine” dołączyło „MOJO”, jednak cały czas wygląda to tak samo: wbrew obiegowej opinii wydaje się teraz mnóstwo świetnej, angażującej muzyki, której warto poświęcić swoje pieniądze, swój czas i uwagę. Nie zawsze nasze zakupy będą trafione, nawet jeśli będziemy sugerowali się wskazaniami naszych ulubionych magazynów, jednak zawsze będzie to wzbogacające nas wewnętrznie doznanie. No i niektóre z tych albumów, jeżeli już się nam spodobają, na stałe wejdą do naszej regularnie odsłuchiwanej płytoteki, zapewniając nam setki godzin fantastycznej zabawy. Takiej, której nie odbierze nam już nic i nikt. Żeby jakoś całość podsumować wybraliśmy z przedstawionych wyżej płyt – po długim namyśle – nasze własne typy i anty-typy: Bartosz Pacuła ZA Wojciech Pacuła ZA BP | WP Tekst powstał w wyniku współpracy między redakcjami „MUSIC TO THE PEOPLE” oraz „HIGH FIDELITY”. |
Kim jesteśmy? |
Współpracujemy |
Patronujemy |
HIGH FIDELITY jest miesięcznikiem internetowym, ukazującym się od 1 maja 2004 roku. Poświęcony jest zagadnieniom wysokiej jakości dźwięku, muzyce oraz technice nagraniowej. Wydawane są dwie wersje magazynu – POLSKA oraz ANGIELSKA, z osobną stroną poświęconą NOWOŚCIOM (→ TUTAJ). HIGH FIDELITY należy do dużej rodziny światowych pism internetowych, współpracujących z sobą na różnych poziomach. W USA naszymi partnerami są: EnjoyTheMusic.com oraz Positive-Feedback, a w Niemczech www.hifistatement.net. Jesteśmy członkami-założycielami AIAP – Association of International Audiophile Publications, stowarzyszenia mającego promować etyczne zachowania wydawców pism audiofilskich w internecie, założonego przez dziesięć publikacji audio z całego świata, którym na sercu leżą standardy etyczne i zawodowe w naszej branży (więcej → TUTAJ). HIGH FIDELITY jest domem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. KTS jest nieformalną grupą spotykającą się aby posłuchać najnowszych produktów audio oraz płyt, podyskutować nad technologiami i opracowaniami. Wszystkie spotkania mają swoją wersję online (więcej → TUTAJ). HIGH FIDELITY jest również patronem wielu wartościowych wydarzeń i aktywności, w tym wystawy AUDIO VIDEO SHOW oraz VINYL CLUB AC RECORDS. Promuje również rodzimych twórców, we wrześniu każdego roku publikując numer poświęcony wyłącznie polskim produktom. Wiele znanych polskich firm audio miało na łamach miesięcznika oficjalny debiut. |
|
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity