pl | en
Płyty - recenzja
Brian Eno with Jon Hopkins & Leo Abrahams
Small Craft on a Milk Sea

Wydawca: Warp Records, WARPCD207-2
Data nagrania: 19 września 2009 | kwiecień 2010
Miejsce nagrania: ?
Realizator nagrania: Pete Chilvers
Mastering: Kevin Metcalfe, Soundmasters
Mix: Pete Chilvers (?)
Produkcja: ?

Szczegóły: Limited Edition Box Set
Data wydania: 2 listopada 2010 (USA) | 15 listopada 2010 (UK) | 15 listopada 2010 (Japonia)

Format: 2 x 180 g LP + 2 x CD + 24/44,1 WAV

Tekst: Wojciech Pacuła
Zdjęcia: Warp Records, Wojciech Pacuła

Program:

CD1 (WAV; LP1+LP2)

1. Emerald and Lime - 3:02
2. Complex Heaven - 3:05
3. Small Craft on a Milk Sea - 1:49
4. Flint March - 1:56
5. Horse - 3:02
6. 2 Forms of Anger - 3:15
7. Bone Jump - 2:22
8. Dust Shuffle - 1:54
9. Paleosonic" - 4:25
10. Slow Ice, Old Moon - 3:25
11. Lesser Heaven - 3:21
12. Calcium Needles - 3:25
13. Emerald and Stone - 2:12
14. Written, Forgotten - 3:55
15. Late Anthropocene - 8:09

CD2

1. Surfacing - 2:19
2. Square Chain - 2:36
3. Bimini Twist - 3:13
4. Abandoned Ship - 3:45

Muzycy:

Brian Eno - instrument klawiszowe, programowanie
Leo Abrahams - gitara, laptop (programowanie)
Jon Hopkins - fortepian, instrument klawiszowe
Jez Wiles - perkusja w utworach 4, 5, 6 i 8

Brian Eno (ur. 15 maja 1948) to synonim muzyki ambientowej. Brian Peter George St. John le Baptiste de la Salle Eno, bo to jego pełne imię i nazwisko, został znany jednak przede wszystkim dzięki grze na klawiszach w zespołach rockowych - np. Roxy Music - a także jako wyjątkowo sprawny producent albumów takich artystów, jak: U2, David Byrne i Talking Heads, Devo, Ultravox, James, My Bloody Valentine, Harold Budd, John Cale, Phil Collins (jako perkusista), Robert Fripp i Bill Laswell. W 2007 roku pracował z zespołem Coldplay.
Do bezpośredniego wpływu Eno na swoją twórczość przyznają się tak odległe gatunkowo od jego twórczości zespoły, jak choćby Faith No More (patrz: Piotr Kaczkowski, Przy mikrofonie, Kraków 1999, s. 205) i to zarówno przez zespół Roxy Music, jak i przez jego twórczość solową. Nagrany wraz z Davidem Bowie utwór Warszawa z albumu Low stał się podstawą dla Low Symphony Philipa Glassa. Jak widać, zakres działalności i wpływów, jakie wywiera(ł) Eno rozciąga się od rocka progresywnego, przez pop, na muzyce elektronicznej, w tym awangardowej i ambientowej, kończąc. To, że jest autorem dźwięków startowych MS Windows 95 - The Microsoft Sound powoduje, że jego muzykę zna chyba każdy, kto ma więcej niż kilkanaście lat…
Temu ostatniemu nie ma się jednak co dziwić - Brian Eno jest twórcą terminu ‘ambient’. Wraz z odchodzeniem od rytmu, Eno zanurzył się bowiem w grze barwami, w minimalistycznych (tak, wpływy muzyki z tego nurtu to też dobry trop) sekwencjach, powtarzanych, modyfikowanych i doprowadzanych do „wyczerpania”. Wiesław Weiss pisze, że w wyniku tych zmian powstała muzyka statycznych, rozległych przestrzeni brzmieniowych - czyli ‘ambient’ (choć Weiss w pierwszym wydaniu Rock Encyklopedii jeszcze tego określenia nie używa).

Strona artysty: Brian Eno

[źródła: Wiesław Weiss, Rock Encyklopedia , Warszawa, 1991, Piotr Kaczkowski, Przy mikrofonie, Kraków 1999, Wikipedia, Hard Format]

Płyta, której chciałem się przyjrzeć jest jego najnowszym projektem, szczególnym nie tylko ze względu na muzykę (to nie jest jego najlepsza płyta, ale też nie jest wcale zła), ale także na sposób, w jaki została wydana. Płyta dostępna jest bowiem w kilku formach:

  • jako płyta CD,
  • jako plik mp3 320 kb/s,
  • jako plik WAV 24 bity i 44,1 kHz,
  • jako Limited Edition Box Set,
  • jako Collectors' Edition Box Set.

Testujemy Limited Edition Box Set. W jego skład wchodzą:

  • 2 x 180 g LP, 12”,
  • CD z utworami z albumu i drugi CD czterema dodatkowymi utworami,
  • 12” grafika Briana Eno (jedną z kilku), wydrukowana na papierze 352gsm Mohawk Superfine,
  • kod do ściągnięcia albumu w formatach WAV 24 bity i 44,1 kHz oraz mp3 320 kb/s.
Box został przygotowany przez agencję Wordsalad oraz Nicka Robertsona, odpowiedzialnego za typografię, fotografie itp. Płyta została wydana przez wytwórnię Warp Records - to jej pierwsza płyta tego artysty.

Jak czytamy w materiałach firmowych, Small Craft On A Milk Sea odwołuje się do jego kariery solowej, w której odnaleźć można po równo wpływy minimalizmu spod znaku Johna Cage'a, Terry'ego Rileya i LaMonte Younga czy pianistyki Harolda Budda, jak i własny, autorski pociąg do eksperymentów w zakresie kreacji muzycznych pejzaży, eksplorowania plastyki dźwięków oraz poszukiwania korelacji między różnymi brzmieniami i nastrojami słuchacza. Przy nagrywaniu tego albumu Eno współpracował z dwoma swoimi wypróbowanymi muzykami, wybitnym gitarzystą Leo Abrahamsem i Jonem Hopkinsem, muzykiem wcześniej związanym z Four Tet i Kingiem Creosote'em. Rezultatem ma być, ujęta w 15 krótkich muzycznych formach, opowieść muzyczna, która budzi - czytamy w materiałach promocyjnych - dalekie skojarzenia z improwizowanym w 1959 roku przez Milesa Davisa soundtrackiem do Windy na szafot Louisa Malle'a. Ale przy tym wszystkim układ dramaturgiczny pozostaje nienaruszony, od przestrzennych, zwodniczo sielankowych, ambientowych brzmień na początku (Emerald And Lime), przez powolne wchodzenie w mrok wraz z Flint March, aż do kulminacji rozciągającej się od 2 Forms Of Anger po Paleosonic, po stosunkowo opornie następujące wyciszenie w trzech ostatnich kompozycjach, począwszy od Emerald And Stone.

Materiał powstawał w kilku rzutach. Pierwsza sesja miała miejsce 19 września, zaś pięć utworów, które wcześniej nie zmieściły się na ścieżce dźwiękowej do filmu The Lovely Bones, nagrano powtórnie w kwietniu 2010.

[źródło: Warp Records]

ODSŁUCH

Mark Pytlik w swojej recenzji płyty napisanej dla magazynu „Pitchfork” (4 listopada 2010; recenzja TUTAJ) bardzo przytomnie zauważył, że płyta Eno jest złamana na dwie, przeplatające się części - łagodną i mocną - nazwał je: „ambient” i „active”. Po kilku pierwszych przesłuchaniach byłem pewien, że utwory z grupy „active” nie bardzo tu pasują, że burzą jednorodność płyty i zdecydowanie wolałem słuchać tych, które można określić jako „ambient”. Po jakimś czasie, kiedy osłuchałem się z materiałem, zaskoczyło mnie to, że coraz częściej sięgam właśnie po te „mocne” kawałki, że są one ciekawsze formalnie, bardziej interesujące muzycznie. I choć wolnym utworom nic nie brakuje, to cała płyta nagrana w tym stylu byłaby po prostu nudna. A możliwości posłuchania Small Craft on a Milk Sea miałem sporo, bo oprócz słuchania dla słuchania, używałem jej przez dłuższy czas do testowania przetworników D/A z wejściem USB. Z płytą tą testowałem również odtwarzacz plików HiFiMAN HM-602 i kilka słuchawek, w tym elektrostatyczny system STAX-a SRM-006tS+SR-407. Myślę więc, że znam ją całkiem dobrze. To nie jest oczywiście mój pierwszy kontakt z elektroniką nagraną w wysokiej rozdzielczości, bo na co dzień słucham przecież ripów 24 bity/44,1 kHz dyskografii Depeche Mode, a od dłuższego czasu także płyty My Oracle Lives Uptown Williama Orbita, tak się składa, że w dokładnie tej samej rozdzielczości 24 bitów i częstotliwości próbkowania 44,1 kHz (recenzja wersji LP TUTAJ).

Za każdym razem, kiedy dociera do mnie kolejna płyta nagrana z próbkowaniem 44,1 kHz, a nie 96 kHz zadaję sobie pytanie „dlaczego?”, dodając pod nosem „do diabła!”. Tak nagrany materiał jest przecież od razu, na starcie kastrowany i zamknięty na jakiekolwiek działania w przyszłości. Rozmawiałem o tym samym z Mikołajem Bugajakiem (TUTAJ), który swój materiał z płyty Strange Sounds and Inconceivable Deeds wydał dokładnie w ten sam sposób, a potem z Rafałem Lachmirowiczem i Damianem Lipińskim, ludźmi odpowiedzialnymi za remastery wielu płyt z lat 80., np. Savage (wywiad TUTAJ) i mieli na to dwie odpowiedzi: raz, że konwersja wysokich częstotliwości próbkowania do 44,1 kHz wymaganych dla CD wprowadza spore straty w dźwięku oraz drugą, że różnicy nie słyszą. I, jak sądzę, chodzi chyba głównie o to drugie, o to, że nie widzą potrzeby wyższych częstotliwości próbkowania, bo poza znacznie większym plikiem, nic się w dźwięku nie zmienia.
Pozwalam się z tym nie zgodzić, mam nieco inne doświadczenia. Tyle że akurat przy muzyce elektronicznej to rzeczywiście może mieć znacznie mniejszy wpływ na muzykę niż przy muzyce akustycznej - ostatecznie generowane dźwięki nie są „obudowane” harmonicznymi w taki sam sposób, jak naturalne, ich pasmo jest z góry definiowane i rzadko przekracza 20 kHz.

Nic to, najważniejsze, że płyta Briana Eno brzmi bardzo smakowicie i od razu słychać, że mamy do czynienia z zawodowcami, także w sprawach produkcji. Pierwszy kontakt z boxem jest jednak co najmniej dziwny - to minimalizm posunięty do granic: nigdzie nie ma żadnego opisu, tekstu itp. Płyty też nie są opisane, różnią się tylko kolorami. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że info napisane jest na osobnej karcie, ale część w złocie, a cześć naniesiona tylko punktowym lakierem (folią), a nie farbą…

Otwierający płytę, spokojny utwór Emerald and Lime pokazuje, jak ta płyta będzie brzmiała - mamy bardzo dużą przestrzeń, z bardzo dobrze zaznaczoną głębią. Instrumenty mają dużo powietrza wokół siebie, ale też są „substancjalne”, mają dobrą wagę, nie są eteryczne i „przezroczyste”. To bardzo przestrzenna muzyka, ale też w tym samym momencie „znacząca” w tym sensie, że nie ulotna. Bardzo ładnie dobrana jest barwa - basuje na średnicy, także wyższej - tutaj często słychać fortepian i instrumenty klawiszowe, ale podparta jest też świetnym basem. Tak, bas zdefiniuje możliwości naszego systemu. Nie dość, że jest niski, to jest w dodatku świetnie różnicowany i umieszczany raz bliżej, raz dalej od słuchacza. Co jakiś czas pojawiają się wysokie tony i wtedy słychać, że to gra nie tylko środek. To jednak zdarza się nie tak często, jak można by się spodziewać.
Utwory typu „active” rozpoczynają się wraz z potężnym, energetycznym wejściem Flint March. To przykład na to, jak muzyka z bitem spod znaku house/trance może brzmieć dobrze. To potężne granie, ale niezwykle czyste. Potwierdza to zaraz potem Horse, oparty wprawdzie na przesterowanym dźwięku, jednak niezwykle czysty pod względem różnicowania brył, planów, barw. Muszę przy tym powiedzieć, że najbardziej podoba mi się jednak utwór Bone Jump z linią basu, niskiego, mocnego, zupełnie „obok” reszty dźwięków.
Ciekaw byłem tego, jak brzmią dodatkowe utwory na drugiej płycie CD. O ile 15 utworów podstawowych powtórzonych jest na winylu i w wysokiej rozdzielczości, to te dostępne są tylko na CD. To dokładnie ten sam, wysoki poziom. Być może zresztą, że nawet nieco wyższy - posłuchajcie chociażby Square Chain, a zobaczycie o co mi chodzi: piękne, niskie zejścia, świetnie kontrolowane i impulsowe oraz mocny wysoki środek, dobitny nawet, ale zawsze czysty i dźwięczny. Tak, dodatkowa płyta jest równie dobra, jak podstawowa. A może nawet lepsza?

Ciekawi pewnie państwa, co z różnymi formatami, co gra lepiej, co gorzej itp., prawda? No cóż - ja też byłem tego ciekawy. W skrócie można powiedzieć, że najlepiej zagrały pliki, potem winyl i na końcu CD. Można się było tego zresztą spodziewać - winyl został przecież nacięty z taśmy cyfrowej, a właściwie z plików WAV, które dostępne są on-line. Przenosi to zamianę cyfry na analog do studia, co może mieć swoje dobre strony, ale też do charakteru brzmienia plików dodaje charakter brzmienia winylu.
Muszę jednak powiedzieć, że różnice wcale nie są tak duże, jak by się można było spodziewać i że ładnie słychać charakter własny każdego z nośników, a mniej różnice w dźwięku. Pliki brzmią w bardziej plastyczny sposób, jest w nich więcej „dramy”. Bas jest głębszy, a średnica dobitniejsza. Muszę przy tym powiedzieć, że te same utwory grane z CD brzmiały trochę przyjemniej, trochę bardziej bezpiecznie. Myślę jednak, że nie o to w tej muzyce chodzi i jeśli coś ma nas wytrącić z letargu, to tak ma być.
Ciekawe, ale winyl jest gdzieś pośrodku. Jego brzmienie jest cieplejsze i bardziej zaokrąglone niż plików. Rozdzielczość jest lepsza niż z CD, a przy tym brzmienie nie jest aż tak przenikliwe - nie zawsze, ale czasami tak - jak z plików. Bas nie schodzi tak nisko jak z plików, ale też ma nieco przyjemniejszą barwę. Jak zawsze - coś za coś.
Generalnie to bardzo zróżnicowany album, ale bardzo spójny brzmieniowo i realizacyjnie. Dobrze się go słucha i co więcej - odkrywa się go etapami, bo kiedy wydaje się nam, że już wszystko o nim wiemy, nagle zaczynamy odkrywać coś innego, w innych utworach. Co ważne, dodatkowa płyta jest równie fajna, jak podstawowa. Jak wiadomo, dostępne są też inne, dodatkowe utwory: Invisible dostępny na japońskiej edycji albumu oraz na dodatkowej płycie dostępnej przez sklep Rough Trade, a także Loose Rein, który można kupić w iTunes Store - trzeba się będzie im przyjrzeć.

Jakość dźwięku:
WAV 24/44,1 8-9/10
Winyl: 8/10
Compact Disc: 7-8/10