WZMACNIACZ MOCY McIntosh MC501 Cena: 42 000 zł Dystrybucja: Hi-Fi Club Kontakt: ul. Kopernika 34, Warszawa tel.: (22) 826 47 67 Fax: (22) 826 24 58 e-mail: salon@hificlub.pl Strona producenta: MCINTOSH Tekst: Wojciech Pacuła |
Kiedy zobaczyłem pudła, do których pakowane są monobloki MC501 miałem chwilę zwątpienia i chciałem obrócić się na pięcie, udając, że to wcale nie do mnie przyjechały. Czekało mnie bowiem wnoszenie ich na trzecie piętro. Chwila słabości była chyba usprawiedliwiona, ponieważ pudła są naprawdę potężne. Same wzmacniacze, już po wypakowaniu ze środkowego, dodatkowego pudła okazały się znacznie mniejsze niż się spodziewałem. Ich bryła jest bowiem nieco nieproporcjonalna, przynajmniej, jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy inne piece Maka, albo np. P-7100 Accuphase’a. Monobloki są dość wysokie, ale krótkie i najbardziej przypominają, prawdę mówiąc, lampowe końcówki Neo-Classic 250 innego amerykańskiego specjalisty, firmy Manley. I właśnie te lampowe monstra (250 W na kanał) można przyrównać do MC501, jeśli chodzi o wagę – to niezwykle nabite, napakowane wzmacniacze, które w jedną osobę przenosi się z wielkim trudem i z narażeniem integralności kręgosłupa. A przecież na takie nie wyglądają. MC501 to, jak wspomniałem, wzmacniacze mocy, monobloki, należące do serii ‘500’ McIntosha, wraz z przedwzmacniaczem C500P/T/C i odtwarzaczem SACD MCD500. Ich projekt plastyczny charakteryzuje się zastosowaniem szklanej płyty (a właściwie trzy mniejsze – nazwano to rozwiązanie 3D) zamiast stosowanego zazwyczaj w tym miejscu aluminium na ściance przedniej, gdzie poczesne miejsce zajmuje duży, niebieściuchny wskaźnik mocy. Charakterystyczna dla tego producenta jest też architektura tego, co widać za przednią ścianką – nie mamy bowiem klasycznej górnej ścianki i bocznych, bo transformator zasilający oraz autoformer, zapakowane do potężnych, solidnych kubków ekranujących, są na wierzchu, podobnie, jak umieszczone równolegle do ich tylnych ścianek, radiatory. Po tych ostatnich widać, że wzmacniacz ma budowę zbalansowaną, ponieważ każda gałąź otrzymała własny, oddzielny radiator. Nietypowo umieszczono gniazda, bo nie na pionowej płaszczyźnie tylnej ścianki, a na jej poziomej części, wysuniętej nieco poza obrys urządzenia. Wzmacniacz ten to spora elektrownia, ponieważ potrafi oddać 500 W (wartość katalogowa), do każdego obciążenia. A to dlatego, że na wyjściu zastosowano jeden z patentów Maka, autoformer, czyli odmianę transformatora wyjściowego, dopasowującego wyjście tranzystorów do obciążenia (kolumn). Warto dodać, że całą tę moc MC501 oddaje przy niezwykle niskich zniekształceniach, na poziomie 0,005%. Tak niskie THD to zresztą kolejny wyróżnik tej amerykańskiej firmy, ponieważ już pierwszy jej komercyjny produkt, wzmacniacz mocy 50W-1, przy pełnej mocy 50 W „produkował” mniej niż 1%, co nie udaje się większości tego typu wzmacniaczy nawet dzisiaj. Po tym pierwszym sukcesie miały miejsce kolejne udane projekty i dość szybko udało się firmie zejść do poziomu 0,1% i niżej – rzecz dla konkurencji nie do osiągnięcia jeszcze przez kilkadziesiąt lat. MC501 to nie jest nowa konstrukcja, ponieważ do sprzedaży została wprowadzona w 2003 roku, jednak w przypadku Maka nie ma to żadnego, ale to zupełnie żadnego znaczenia… Płyty użyte do testu: Compact Disc
Super Audio CD
Odsłuch MC501 poprzedzony był w moim przypadku dłuższym kontaktem ze wzmacniaczem zintegrowanym MA7000 tej firmy, który okazał się wyjątkowo wysmakowanym produktem. Charakteryzował się fenomenalnym basem, świetną czystością wszystkich podzakresów i brakiem agresji. Ponieważ McIntosh to firma oparta na wiedzy inżynierskiej, każdy jej produkt projektowany jest w oparciu o to, co udało się uzyskać wcześniej. W związku z tym dość łatwo da się przeprowadzić pomiędzy poszczególnymi modelami paralele, wyznaczyć wspólne mianowniki i pokrywające się płaszczyzny. Włączając w mój system MC501 nie przeżyłem więc żadnego zaskoczenia, ani nie doznałem iluminacji. Jego brzmienie w niezwykle zbliżony sposób przypominało to, czego byłem świadkiem przy MA7000. Przynajmniej takie odniosłem pierwsze wrażenie. A jednak z płyty na płytę, z godziny na godzinę coraz wyraźniej widać było, że choć podstawowy charakter dźwięku końcówek, ich, że tak powiem, fundament, jest identyczny, jak w integrze, to jednak mamy tu do czynienia z czymś innym, znacznie bardziej wyrafinowanym i wysublimowanym. Interesujące jest to, że nie były to zmiany zerojedynkowe, żadna wymiana paradygmatu, a raczej zejście głębiej, zanurzenie się o kilka metrów niżej, w wielu punktach łagodne przejście od ‘dobry’ i ‘bardzo dobry’ do (odpowiednio) ‘bardzo dobry’ i ‘fantastyczny’. To wciąż ten sam charakter dźwięku, z jakim mamy do czynienia słuchając innych produktów tej firmy. Jest to więc niezwykle czysty, wspaniale klarowny przekaz, całkowicie uwolniony od rozjaśnień i wyostrzeń. Teraz jestem pewien, że jeśli system z McIntoshem gra zbyt przenikliwie, to musi to być problem elementów towarzyszących, a nie Maka. Jestem tego pewien. Kolejną cechą charakterystyczną MC501 jest znakomicie utrzymany balans tonalny. Ponieważ do porównania miałem swojego Luxmana M-800A (60 W w klasie A), Accuphase’a P-7100 (klasa AB) oraz Jotę Sentry Art Audio (SET, 20 W), to, o czym mówię, wyszło niezwykle ładnie: amerykańskie monobloki były w tym towarzystwie najlepiej zrównoważone, nie mogłem wskazać na żaden punkt, żaden zakres, w którym coś byłoby „dopalone”, podniesione czy wycofane – od samej góry, po najniższy dół. Być może, analizując to głębiej, można by powiedzieć, że najwyższa góra była lekko wycofana, ale to tylko w porównaniu z Jotą i Luxmanem, które to urządzenia są w rozdzielczości góry pasma wybitne. Ważne jest to, że owa neutralność nie była związana z brakiem nasycenia. To ostatnie można by przypisać takim urządzeniom, jak Accuphase A-60 (bo A-65 już nie), a nawet, przy odrobinie złej woli, Krellowi EVO402, ale Makowi – nigdy. O takim, a nie innym odbiorze decyduje, najpewniej, swego rodzaju miękkość ataku, miękkość całkowicie naturalna, imitująca realne wydarzenia, nie będąca rozmiękczeniem. W miększy sposób, nieco przekraczając umowną linię neutralności, grają np. wspomniane, lampowe monobloki Manleya Neo-Classic 250, a nawet Accu P-7100, podczas kiedy wzmacniaczom MC501 udaje się to wszystko wybalansować. Bardzo ładnie słychać to było na takich płytach, jak The Eraser Toma Yorke’a i Open Your Box Yoko Ono, zbudowanych za pomocą syntezatorów i elektronicznych brzmień. Płyty zagrały tak, jakby wreszcie otrzymały komfortowe warunki, jakby muzycy wygodnie usadowili się w swoich fotelach przed monitorami komputerów. Moją uwagę podczas odsłuchów zwróciła niezwykła „wolność” i swoboda Maków w przekazywaniu wszystkiego, co jest na płycie, brak cienia „zatrzymania”, kompresji. I to nie tylko jeśli chodzi o dynamikę, bo to miałem też przy MA7000 i Accu P-7100, ale o coś więcej, coś, co wynika z tego, jak nieskrępowana niczym dynamika wpływa na resztę przekazu. A to coś zupełnie innego. Siedząc przed monoblokami, z każdą godziną coraz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że to urządzenia stworzone dla recenzentów. Dla „normalnych” ludzi tym bardziej, ale właśnie zawód recenzenta wymaga stosowania „narzędzi” nieco innych niż zazwyczaj. Żeby była jasność: to nie jest ostatnie słowo w dziedzinie rozdzielczości średnicy oraz góry i lampy SET idą w tej mierze dalej. |
Także mój Luxman pokazuje większe zróżnicowanie blach i faktur wokali. To nie były bardzo duże różnice, będą słyszalne raczej na rozdzielczych, czystych kolumnach, ale to ostatecznie hi-end i tutaj wszystko ma swoją wagę. Jeślibym więc walczył tylko o te, wymienione przed chwilą elementy, to sięgnąłbym po Jotę Sentry firmy Art Audio, albo Ancient Audio Silver Mono Grand, te ostatnie będące najlepszymi monoblokami, jakie kiedykolwiek słyszałem, bez względu na cenę. Muzyka to jednak amalgamat wielu różnych elementów i nie da się, to znaczy – nie ma sensu, wybrać sobie jeden element i oceniać wszystko przez jego pryzmat. To znaczy – trochę mieszam, ale to nie są proste sprawy – da się tak robić i w rzeczywistości najczęściej tak właśnie audiofile-melomani robią, ale to nie jest chyba właściwy kierunek. Takie jest moje, prywatne zdanie. Myślę, że znacznie lepiej dla muzyki jest właściwie dobrać poszczególne elementy i choć można mieć swoje priorytety, trzeba je trzymać na wodzy i to nie one powinny być najważniejsze. Dlatego właśnie MC501 wydają mi się niezwykle atrakcyjną propozycją – grają wszystko w niezwykle równy, niebywale wyważony sposób. Jak mówię – da się zrobić więcej w dziedzinie mikroinformacji, te są w Maku leciutko wygładzane, ale nie da się tego zrobić utrzymując całą resztę. A ta jest związana – nie da się od tego uciec – z mocą urządzenia. Moc psuje, a moc absolutna psuje w sposób absolutny i można tego doświadczyć słuchając takich wzmacniaczy, jak Accuphase P-7100, Krell EVO402 czy właśnie MC501. Już przy Krellu, puszczając Pasodoble Larsa Danielssona i Leszka Możdżera (recenzja TUTAJ), miałem świadomość, że oto mam do czynienia z nową jakością, że dźwięk potrzebuje mocy po prostu po to, żebyśmy się o nią nie martwili, paradoksalnie po to, żeby można było o niej zapomnieć. Wzmacniacze lampowe SET, oddające zaledwie 10-20 W bardzo szybko się przesterowują i choć robią to łagodny sposób, delikatnie, nie ma szans zagrać z nimi pełnym pasmem i pełną dynamiką (już o tym wspominałem – uważam, że kolumny o wysokiej skuteczności, choć łatwe do napędzenia, mają najczęściej spore problemy z wyrównaniem pasma). Fizyka na to nie pozwala. Warto wszakże pamiętać, że sama moc, sama z siebie, że tak powiem, też jest bezużyteczna i raczej szkodzi niż pomaga, czego mam możliwość doświadczać wciąż i wciąż nagłaśniając różnego rodzaju zespoły – na scenie moc 500 W to nic, pestka, to punkt wyjścia. Jeśliby więc moc rozwiązywała wszystkie problemy, to właśnie te potwory powinny rządzić w naszych domach. A tak nie jest. Dlaczego? Pomijając fobię audiofilów wobec urządzeń profesjonalnych, to byłaby jednak porażka, tak przynajmniej wynika z mojego doświadczenia. Wysoka moc tych wzmacniaczy nie idzie bowiem w parze z wyrafinowaniem, z nasyceniem, z podstawowymi nawet wymogami dźwięku hi-end. Dlatego też moc Maka jest tak niezwykła. Pozwala bowiem grać wszystkiemu z pełnym komfortem. Kiedy na płycie coś jest zrobione w taki, a nie inny sposób, to nie mamy wątpliwości, co i jak, a nie jest to ani podkreślane, ani maskowane. Po prostu jest, jakie jest. Nie ma żadnych wyostrzeń, bo wzmacniacze nie są proszone o coś, co wykracza poza bezpieczną strefę ich pracy. Nawet mój Luxman, przecież fenomenalny, w porównaniu najpierw z Krellem, a teraz z McIntoshem pokazał, że gdzieś tam, głównie na niskim basie i przełomie ze średnicą, przy głośniejszym graniu delikatnie coś kompresuje, delikatnie wypycha część pasma przed resztę. Jak mówię – MC501 to nie jest ideał, bo w ideale połączyłbym rozdzielczość, barwy itp. środka i góry wzmacniacza SET (np. Silvera Grand Mono) i to, jak sobie z dynamiką, basem i z odstresowaniem reszty pasma radzi McIntosh. Takich bajek jednak nie ma. Dlatego też, jeślibym miał wybierać narzędzie dla siebie do pracy, narzędzie, z którego byłbym jednak usatysfakcjonowany także w prywatnym graniu płyt, to Mak byłby na samym szczycie takiej listy, z dwoma-trzema innymi produktami. Jego scena dźwiękowa jest szeroka i dość głęboka, a elementy w przeciwfazie, otaczające słuchacza, są oddawane f e n o m e n a l n i e! Na 100% pomaga w tym separacja obydwu kanałów, ale nie przeszkadza także wyjątkowo uważna spójność wszystkich podzakresów, zarówno w amplitudzie, jak i w czasie. Głębokość sceny nie jest jakaś specjalna, to nie ten typ urządzenia i trzeba sobie z tym jakoś poradzić. Niewielkie radiatory wzmacniacza i to, że się niezbyt grzeją, sugerują, że końcówka została ustawiona w głębokiej klasie AB. Pomaga temu zastosowanie autoformerów, dzięki którym tranzystory końcowe nie są zbyt mocno obciążane i pracują w bezpiecznej strefie swoich parametrów, a także inteligentna topologia, ale do najwięcej powiedzenia ma chyba jednak to pierwsze. To stąd nie do końca nie-do-uwierzenia rozdzielczość, lepsza w najlepszych wzmacniaczach pracujących w klasie A, szczególnie lampowych SET. Ale, jak zwykle, trzeba wybierać, nawet w topowym hi-endzie, do którego monobloki MC501 bez wątpienia należą. BUDOWAMC501 to oznaczenie wzmacniaczy mocy, monobloków, firmy McIntosh. Ich poprzednikiem był produkowany w latach 1994-1999 stereofoniczny wzmacniacz mocy MC500. Tak się składa, że miałem możliwość wielokrotnego wysłuchania go, w różnych konfiguracjach, ponieważ w czasie, kiedy był dostępny pracowałem u pierwszego polskiego dystrybutora marki McIntosh w Polsce, firmie Audioholic. Nowa wersja nie da się zbridżowac, jak poprzednia (mieliśmy wówczas 1000 W), bo to monobloki, ale to chyba znacznie lepsze posunięcie. Urządzenie jest wysokie i niezwykle ciężkie, chociaż nie jest specjalnie głębokie. Front składa się z trzech szklanych elementów, ułożonych tak, aby środkowy był wypuszczony nieco w kierunku słuchacza. To na nim umieszczono duży, niebieski wskaźnik wychyłowy. Jak podaje John Atkinson w pomiarach tego urządzenia (Paul Bolin, McIntosh MC501, „Stereophile”, Vol.27, No.8, August 2004, S. 68-77), nie jest on szczególnie dokładny, bo w testowanym wówczas egzemplarzu wskazanie ’50 W’ odpowiadało rzeczywistej mocy 30 W. Już jednak realna moc okazała się znacząco wyższa od podawanej w materiałach firmowych – 500 W – i wyniosła aż 720 W (przy 1% THD)! Nad wyświetlaczem umieszczono czerwoną kontrolkę ‘Power Guard’. To wskaźnik systemu ograniczającego moc, powyżej której wzmacniacz produkuje zbyt duże ilości zniekształceń. Podobny system stosuje u siebie firma NAD, tam nazywa się to ‘Soft Clipping’. Boczne panele są w całości czarne, jeśli nie liczyć podświetlanych na zielono napisów oraz gałek. Po lewej mamy gałę, którą definiujemy sposób pracy wskaźników, wraz z ich wyłączeniem, a po prawej wyłącznik sieciowy, ze środkowym położeniem, w którym urządzenie jest kontrolowane przez przedwzmacniacz (za pomocą portów mini-jack). Jak wspomniałem, urządzenia nie są specjalnie głębokie. Na głównym chassis, z polerowanej stali, umieszczono duże kubki z transformatorem zasilającym i autoformerem, a do ich tylnej strony przykręcono dwa, niewielkie radiatory. Są dwa, ponieważ MC501 to tak naprawdę dwa, zbalansowane wzmacniacze (a więc cztery kanały), pracujące w mostku – firma nazywa to rozwiązanie ‘quad-amp’. Podłączenia umieszczone są nietypowo, bo na poziomej części chassis – jest tam wejście RCA i XLR, pomiędzy którymi wybieramy małym przełącznikiem. Obok widać trzy pary wyjść głośnikowych (2, 4 i 8 Ω) na fantastycznych, chyba najdroższych gniazdach firmy WBT. Są one dość blisko siebie, dlatego porządne dokręcenie wideł moich Omeg Tary Labs było problematyczne. I jest oczywiście gniazdo sieciowe IEC oraz gniazda komunikacji wewnątrzsystemowej. Do testu użyłem kabli zasilających Acrolink 7N-PC7100. Wzmacniacz testowany był w kilku konfiguracjach. W pierwszej, w moim systemie odniesienia, od przedwzmacniacza Lebena RS-28CS prowadził przewód RCA Wireworld Gold Eclipse 52, zaś od odtwarzacza przewód Acrolink 7N-DA6300 Mexcel. W systemie zbalansowanym do końcówek użyłem przewodu Velum NF-G SE Blues, a od odtwarzacza zbalansowanej wersji Acrolink 7N-DA6000 Mexcel. Układy wzmacniacza podzielono między dwie sekcje, całkiem tak samo, jak np. we wzmacniaczu zintegrowanym MA7000: jedna część to końcówki mocy, przykręcone bezpośrednio do radiatorów, ekranowane z jednej strony właśnie nimi, a z drugiej puszkami transformatorów. Na każdej płytce – a są dwie – znajdziemy po sześć, równoległych par tranzystorów, pracujących w push-pullu. Tak, wiem, że to monobloki, ale McIntosh stosuje układ ‘quad-amp’, w którym mamy tak naprawdę dwa stereofoniczne, zbalansowane wzmacniacze – po jednym na kanał, pracujące w mostku. Do drugiej części dostaniemy się, kiedy odkręcimy dolną ściankę, podobnie, jak we wzmacniaczach lampowych. Wejścia XLR (złocone) i RCA (niezłocone) wlutowane tam są do niewielkiej płytki, na której sygnał z RCA jest symetryzowany w prostym układzie NE5532. Najlepiej więc korzystać ze ścieżki zbalansowanej. Stąd, nieekranowanymi kabelkami trafiamy na końcówki mocy. Jest tu też rozbudowany zasilacz, z potężnymi kondensatorami z logo McIntosha, wyprodukowanymi w USA przez firmę Cornell Dubillier, której produkty wykorzystują takie firmy, jak Manley i VTL. Osobno zasilana jest też sekcja wejściowa. Warto zwrócić uwagę na to, że kabelki głośnikowe kończą się złoconymi oczkami, zakręcanymi w gniazdach głośnikowych. Mówię o tym, ponieważ większość firm idzie na skróty i używa oczek niklowanych, co stawia złocenie gniazda pod znakiem zapytania. Dane techniczne (wg producenta): |
||||||||
g a l e r i a
|
System odniesienia
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity