pl | en

WYWIAD

 

I Love… MAREK SIEROCKI
Ze studia masteringowego Jacka Gawłowskiego

Kontakt:
MS Production
Marek Sierocki


msproduction@wp.pl

mareksierocki.com

POLSKA


iedy wchodzimy do JG Master Lab pierwsze, co rzuca się w oczy to niekończący się rząd Złotych i Platynowych Płyt, który towarzyszy nam od samego dołu schodów, aż po wejście do studia. W pomieszczeniu u szczytu schodów, gdzie Jacek Gawłowski przygotowuje herbatę i kawę, a gdzie stoi też czasowo magnetofon Studer A80, o ścianę opartych jest kolejnych kilkanaście dużych ram, z kolejnymi nagrodami. Ale pierwszą, na którą się natykamy tuż za drzwiami wejściowymi jest „Multiplatyna” dla składanek Marek Sierocki przedstawia: I Love…, przyznana w listopadzie 2013 roku za 300 000 sprzedanych krążków. W momencie, kiedy państwo czytają te słowa liczba ta szybko zbliża się do miliona.

Żeby ustawić to w odpowiedniej perspektywie powiedzmy, że wraz ze spadkiem ilości sprzedawanych fizycznych nośników, systematycznie ulegała inflacji również ich ilość potrzebna do przyznania Złotej i Platynowej Płyty. Historycznie pierwszą Złotą Płytę otrzymał Glenn Miller w 1942 roku za sprzedaż miliona egzemplarzy singla Chattanooga Choo Choo. Jedynka z sześcioma zerami to liczba, za którą zdecydowano się przyznawać wyróżnienia kolejnym artystom, chociaż do formalnego skodyfikowania zasad doszło dopiero w 1958 roku, kiedy to organizacja Recording Industry Association of America (RIAA) utworzyła pierwszy formalny system przyznawania Złotych Płyt w Stanach Zjednoczonych. Zasadę tę zmodyfikowano w 1975 roku, ustalając, że albumowi do złota wystarczy 500 000 sprzedanych sztuk.

Rozwijając system, bo taka jest logika nagród, w 1976 roku po raz pierwszy przyznano płytę platynową (za sprzedaż miliona egzemplarzy albumu lub singla), w 1984 roku płytę multiplatynową, a w roku 1999 roku RIAA poszła na całość i utworzyła nagrodę diamentowej płyty za sprzedaż 10 mln egzemplarzy (za: Wikipedia).
Od tamtej pory liczby te zmieniały się nieustająco i obecnie różnią się w zależności od kraju oraz tego, czy nagroda dotyczy repertuaru krajowego, czy zagranicznego. Dla przykładu, pierwszym polskim wykonawcą, któremu wytwórnia (teraz jest to organizacja ZPAV) przyznała złotą płytę, za album Dziwny jest ten świat…, który został wówczas sprzedany w 160 000 egzemplarzy, był Czesław Niemen.

Przywołuję figurę nagród płytowych tak obszernie z prostego powodu: Marek Sierocki jest jednym z liderów polskiego rynku sprzedaży płyt, pomimo że przecież ta systematycznie spada, na korzyść streamingu i sprzedaży pojedynczych utworów w internecie. Przy tak znikomych wymaganiach, jakie obecnie w Polsce obowiązują - repertuar krajowy: 15 tys. egz. za złotą płytę, 30 tys. egz. za platynową oraz 150 tys. egz. za diamentową, a przy repertuarze zagranicznym, odpowiednio: 10 tys., 20 tys. i 100 tys. egz. – jawi się on niemal jak cudotwórca.

Nie jest to jednak efekt intensywnej kampanii reklamowej, mającej pomóc w szybkiej sprzedaży kolejnej składanki, a wynik lat pracy w telewizji i radiu, prowadzenia imprez i promocji dobrej muzyki w każdy możliwy sposób. Nade wszystko jednak to efekt połączenia dwóch rzeczy: wyrobionego smaku muzycznego Marka, który pozwala mu dobierać bez pudła utwory na kolejne składanki, na który nakłada się jego wyjątkowa, ciepła osobowość. Ta rzadko spotykana mieszanka przyczyniła się do olbrzymiej popularności tego dziennikarza i DJ-a, ale i przyniosła mu zaszczytne nagrody, m.in. Złoty Krzyż Zasługi, którym w 2013 roku został on odznaczony przez Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.

I Love… Marek Sierocki

Składanki o których mowa miały swoją premierę w 2011 roku, kiedy to polski oddział firmy Sony Music Entertainment zaprezentował bardzo starannie przygotowane wydawnictwo pt.: Marek Sierocki przedstawia: I Love Disco. Jego sukces pociągnął za sobą wydanie kolejnych tytułów, których do dzisiaj uzbierało się dwadzieścia sześć. Od początku postawiono w nich na wysokiej klasy dźwięk i wysmakowaną szatę graficzną, a – proszę mi wierzyć – obydwie te rzeczy w przypadku płyt tego typu są systematycznie traktowane najgorzej, jak to tylko możliwe.

Pierwsze edycje I Love… miały formę czteropłytowych digipacków, na których znajdowało się ponad 70 utworów (Marek Sierocki Przedstawia: I Love... 80's zawierała 72 utwory). Kolejne części danej składanki miały ich zazwyczaj mniej i dla przykładu trzypłytowe wydawnictwo Marek Sierocki Przedstawia: I Love... 80's Vol.2 przyniosło 48 piosenek.

Od jakiegoś czasu Marek Sierocki wraz z Jackiem Gawłowskim, który był w ten projekt zaangażowany od samego początku, przygotowuje reedycje tych płyt, ale o zmniejszonej liczbie ścieżek, w ramach tzw. „superedycji”, sygnowanej pieczątką „Tylko Hity”. To oczywiście marketingowy zabieg, mający przedłużyć „życie” tych wyborów przebojów i na tym można by poprzestać. Ale po raz kolejny dał o sobie znać perfekcjonizm tych dwóch przyjaciół – nagrania otrzymały zupełnie nowy, świeży mastering. O tym, o życiu i o sprzęcie audio rozmawiam z Markiem, do którego swoje trzy grosze dorzucił Jacek.

WOJCIECH PACUŁA: Spotykamy się z okazji powtórnego wydania serii składanek Marek Sierocki Przedstawia: I Love..., ale najpierw mam pytanie natury ogólnej: ludzie z powrotem słuchają pojedynczych piosenek, a nie albumów, ponieważ internet im je wszystkie oferuje w trybie instant, w tym samym momencie, sami mogą tworzyć playlisty – jak myślisz, dlaczego ludzie wciąż chcą kupować składanki na płytach, przygotowane przez kogoś innego?
MAREK SIEROCKI: Myślę, że jest takie pokolenie ludzi w wieku, powiedzmy, powyżej 40 lat, które podchodzi do płyt w sposób kolekcjonerski. Jesteśmy pokoleniem, które zostało wychowane w wielkim szacunku dla płyty – najpierw płyty winylowej, a potem kompaktowej. Płyty w latach 70., a potem 80. było bardzo trudno zdobyć. To był obiekt pożądania, ale też taki obiekt, który się niezwykle szanowało. Płyty miały swoje specjalne półki, na pewno nie były zakurzone, na pewno się o nie dbało i nawet jeśli się je komuś pożyczało do przegrania, to drżało się o to, aby ten ktoś jej nie zniszczył.

Myślę, że to pokolenie dorobiło się już na tyle stabilnej pozycji majątkowej i należący do niego ludzie mogą sobie pozwolić na kupno płyt, o których kiedyś marzyli, muzyki, która kiedyś była dla nich niedostępna i którą mieli zazwyczaj nagraną na słabej jakości kasetach magnetofonowych. Jest sporo ludzi – także młodszych – którzy wciąż traktują płyty kolekcjonersko. Poza tym zachłyśnięcie się kupowanymi w Sieci „empetrójkami”, czy innymi „ulotnymi” nośnikami, stremowanie itp. już się trochę przejadło i jest sporo ludzi, którzy chcą mieć tę płytę fizycznie w ręku.

Jest w tym dużo uroku, kiedy wyjmuję płytę z półki, otwieram ją, czytam, kto ten utwór skomponował, kto napisał słowa, kto zrealizował i ma to dla mnie ogromną wartość. Często długo szukam niektórych płyt w internecie, żeby je kupić fizycznie. Czasem zdarza się, że jest na świecie dostępnych jest zaledwie kilka egzemplarzy czegoś, co się dawno ukazało i czego nakład o dawna jest wyczerpany. To mi sprawia ogromną radość. Ostatnio kupiłem sobie w ten sposób płyty zespołu, który w Polsce jest kompletnie nieznany – hiszpański Clint. Mój kolega Hiszpan pokazał mi kiedyś teledysk tego zespołu i od razu mi ta muzyka przypadła do gustu. To muzyka, która wydaje się, jakby była przygotowana do filmu – momentami do filmów Tarantino, momentami Lyncha. To ciekawa, oryginalna rzecz i myślę, że warto mieć na półce te i inne płyty, takie unikaty.

A jak myślisz, skąd się bierze fenomen sprzedaży twoich składanek przecież tego typu wydawnictw jest na rynku mnóstwo…
(Śmiech) Nie wiem, czy to jest fenomen, choć nie będę ukrywał, że cieszy mnie to bardzo :) Ale rzeczywiście, do tej pory w ciągu sześciu lat sprzedaliśmy ponad 800 000 sztuk i zapewne przebijemy milion. Najlepiej sprzedaje się płyta I Love… Italia, album rozszedł się w ponad 80 000 egzemplarzy, po nim jest I Love… France - ponad 70 000 egzemplarzy, lata ’80, ale w tej poczwórnej wersji, też miały bardzo dobry wynik około 60 000. Bardzo ładnie sprzedają się Polska 1 oraz Polska 2 - okazuje się, że ludzie bardzo lubią polską muzykę i wracają do utworów z lat 70. i 80. Ale naprawdę trudno mi powiedzieć, czy to jakiś fenomen…

No chyba jednak jest, nikomu tak ludzie nie zaufali jak tobie!
No, może rzeczywiście, jak tak mówisz to łatwiej mi to w ten sposób zinterpretować :) Ale to lata doświadczeń.

Pamiętasz, jak to się zaczęło?
Oczywiście, doskonale pamiętam! Zaczęło się przypadkowo. Prawie siedem lat temu Kazio Pułaski, ówczesny prezes polskiego oddziału Sony Music, kiedy przyszedłem kiedyś po teledyski i po płyty zaczepił mnie i mówi, żebym wpadł do niego porozmawiać, bo ma pewien pomysł. No i mówi, że Centrala naciska go, aby opracować „back catalogue”, a u niego pracują sami młodzi ludzie, którzy tego nie znają. I pyta mnie, czy nie mógłbym wymyślić serii składanek.

To przypadek, ale nosiłem z sobą taki pomysł już od jakiegoś czasu. Tal więc mówię mu, że dobrze się składa i że myślałem o serii, która nazywałaby się w prosty sposób - I Love: I Lov…e Disco, I Love… Ballads. Najwyraźniej mu się to spodobało, bo poprosił mnie, abym mu to napisał w mailu. Dosłownie tego samego dnia Kazio podjął decyzję, że startujemy. Pierwszą, czteropłytową składanką było I Love… Disco. I sprzedało się to całkiem nieźle, bo z 6000 sztuk, co było całkiem niezłym wynikiem, bo zwróciło koszty produkcji, masteringu itd.

Od razu powiedziałem wtedy, że jeśli chcemy wydawać stare płyty, to musimy zadbać o jakość dźwięku. Wiele tych rzeczy nigdy nie zostało poprawnie zmasterowanych, dlatego starałem się dotrzeć do jak najwcześniejszego materiału. Czyli, w przypadku wydań CD, aby była to płyta kompaktowa wydana w latach 80., kiedy nie była specjalnie masterowana, nie kompresowana, żeby można było przy masteringu nad nią popracować. W innych przypadkach był to plik wave oryginalnego nagrania prosto z wytwórni, ale też bez masteringu.

Myślę, że na sukces tych składanek złożyło się wiele rzeczy: moje wieloletnie doświadczenie w pracy DJ-a, bo wiem, przy czym ludzie się bawią i czego lubią słuchać; lata wyniesione z pracy w telewizji itp. Gdyby nie lata doświadczeń, to te płyty chyba nie byłyby tak udane.

Ćwiczysz te zestawy na imprezach, które prowadzisz?
Oczywiście! Jest tak, że myślę o utworach rytmem. Nie ma na płytach załamań tempa, wiem, ile każdy utwór ma bitów – dzisiaj to żaden problem, ale kiedyś puszczałem utwory ze stoperem w ręku i liczyłem bity. Druga rzecz to taka, że od samego początku robie te płyty z Jackiem Gawłowskim, moim przyjacielem, który bardzo się w proces powstania tych płyt angażuje. Chociaż od lat się znamy i przyjaźnimy, potrafimy tę sferę oddzielić od sfery zawodowej i powiem, że często się przy tych płytach sprzeczamy.

Dlatego Jacek ma duży wkład w składanki od strony repertuarowej. Czasem marudzi, żebym nie brał tego, czy tamtego utworu, bo nie pasuje. Zawsze się liczę z jego głosem, bo po latach pracy nad projektem I Love… jest ważnym partnerem. Potrafi wyczarować z czegoś, co – wydawało się – nie ma pewnych dźwięków muzykę bogatszą i pełniejszą niż oryginał, potrafi to jakoś „wyciągnąć”. Ma znakomitą aparaturę, ale to przecież nie sama aparatura decyduje. Poza tym doskonale zna muzykę lat 80. i ma, podobnie jak ja, szacunek dla niej. Nie zmieniamy więc tej muzyki, tj. jej nie kompresujemy – ma ona oddech. Ale da się z nią zrobić bardzo wiele – a to podciąć jakieś częstotliwości, które delikatnie rzężą, np. wyższy środek, który w latach 70. był zwykle przesterowany, można wydobyć stopę perkusji, delikatnie bas.

Przy tak zróżnicowanym repertuarze trudno to chyba wszystko zgrać?
Tak, to szalenie trudne, aby doprowadzić to do czegoś, czego słuchamy i co nam nie przeszkadza nie uwiera i nie kręcimy gałkami w samochodzie, żeby tu podbić niskie częstotliwości, tu wysokie, tu musimy podgłośnić, tu wyciszyć… Te składanki charakteryzuje ogromna dbałość Jacka o te elementy.

Jakie były źródła utworów użytych na składankach?
JACEK GAWŁOWSKI: Źródłem były na ogół oryginalne płyty CD, a czasem płyty winylowe z kolekcji Marka, gdyż nie wszystkie pozycje były dostępne na kompaktach. W przypadku starszych polskich utworów były to kopie wykonane przez Polskie Nagrania lub Polskie Radio z oryginalnych taśm.

Co zmieniałeś w stosunku do poprzedniej edycji?
Zazwyczaj były to małe korekty barwy i głośności, gdyż na nowych płytach została zmieniona kolejność i dodano nowe utwory, więc należało spojrzeć na to na nowo, ze "świeżym" uchem.

Która składanka jest twoją ulubioną?
Moją ulubioną składanką tej serii jest I Love… 60's i I Love… 70's oraz I Love… Disco. To nagrania z najlepszej ery światowej fonografii. I Love… 80's to utwory mojego dzieciństwa, więc też mi są bliskie.

Skądinąd wiem Marku, że masz system audio, na którym możesz odpowiednio te zabiegi ocenić, prawda?
MAREK SIEROCKI: No tak, mam elektronikę Naima i głośniki Monitor Audio. Wzięło się to stąd, że chyba nieźle słyszę, tak mi się przynajmniej wydaje. Chodziłem do szkoły muzycznej, uczyłem się gry na akordeonie, grałem w kilku zespołach, z którymi, na przykład, graliśmy w kościele msze big-beatowe w Zielonce pod Warszawą, no a potem przyszły dyskoteki. Zawsze chciałem więc mieć dobry sprzęt, a to były czasy, kiedy zdobycie sprzętu graniczyło z cudem.

Pamiętam, że kiedy poszedłem do średniej szkoły pojawił się gramofon Fonomaster firmy Fonica (więcej TUTAJ - przyp. red.) i do dziś pamiętam, ile kosztował: 7600 zł, co było dwukrotną dobrej pensji. To były ogromne pieniądze. Ale rodzice obiecali mi, że jak skończę pierwszą klasę bez żadnej trójki, to mi taki gramofon kupią. I dotrzymali słowa, a ja ze swojej strony bardzo się starałem. W efekcie miałem może ze dwie czwórki, a reszta to piątki :) W dniu, w którym przyniosłem świadectwo pojechaliśmy z tatą do sklepu. Zaraz potem wszyscy kumple się u mnie zebrali i słuchaliśmy muzyki. Wtedy wydawało się nam, że to bardzo głośny dźwięk, a wzmacniacz miał raptem 2 x 7, czy 8 watów (to była wersja z wbudowanymi wzmacniaczami). Ale to też dlatego, że głośniki były duże i fajne.

Całe późniejsze życie dążyłem do tego, żeby mieć coraz lepszy i lepszy sprzęt. Ten, który mam teraz jest skrojony na miarę mojej kieszeni i możliwości słuchania. W domu słucham dziennie do dwóch godzin, więcej słucham w samochodzie. Warszawskie korki umożliwiają na swobodne przesłuchanie kilku płyt dziennie… Czasem słucham w domu dłużej, np. w sobotę rano – do południa, a nawet do popołudniowych godzin. To taki moment, kiedy siadam, wyciągam zaległe płyty z tygodnia lub coś, do czego chcę wrócić.

Uwielbiam słuchać. Muzyka mnie odpręża, pozwala zapomnieć o szalonym świecie i jest genialnym lekarstwem na chandrę. Gorąco namawiam, kiedy jest człowiekowi źle – sięgnijcie po swoje ulubione płyty, wtedy od razu zrobi się lepiej. Nie jest potrzebne nic innego, tylko płyty. Muzyka jest naprawdę genialnym lekarstwem na pęd, w którym żyjemy. Zauważyłem, że od iluś lat całe moje życie to patrzenie na zegarek – pilnowanie spotkania za spotkaniem, praca, praca, praca… Radio, telewizja, imprezy, które gram, przygotowywanie składanek – trzeba tego wszystkiego pilnować, żeby niczego nie zawalić, żeby wszystko było zawsze na 100%. Ale kiedy przychodzi chwila odpoczynku, kiedy można włączyć swoją ulubioną płytę, to jest DOBRZE.

Rozmawiałem wczoraj z Muńkiem Staszczykiem, który w pewnym momencie powiedział, że od dawna nie słyszał płyty, która coś by zmieniła w jego życiu, która byłaby jakaś przełomowa – ty też tak masz?
Chyba wszystko w muzyce było już powiedziane… Naprawdę – ostatnią płytą, a właściwie dwoma, które zrobiły na mnie wrażenie to dwa pierwsze krążki Adele. Ten trzeci już nie, chociaż to też świetna płyta, słuchałem jej wiele razy i pewnie będę jeszcze słuchał.
Muzyka z jednej strony bardzo się skomercjalizowała, naprawdę bardzo. Płyty są robione tylko po to, aby się sprzedawały, a nie także po to, aby artysta powiedział nam coś ważnego. Myślę, że wiele ważnych rzeczy, a może nawet wszystkie, zostały w muzyce już powiedziane.

Nie strasz, nie strasz, przecież trzeba po coś żyć :)
No nie wiem, to jasne – chciałbym jeszcze usłyszeć ważne płyty. Jak Niemena. Miałem tę przyjemność, że Dark Side of the Moon Pink Floydów usłyszałem pół roku po tym, jak się ukazała i do dzisiaj powala mnie, nawet swoim brzmieniem, choć minęło tyle lat. Na pewno, gdyby była zrobiona dzisiaj, to miałaby więcej dołu, więcej góry. Ale może to by zabrzmiało przez to gorzej – przecież tak fajnie brzmi po tylu latach!
Pamiętam, jak mój syn miał kilkanaście lat i kolejny raz usłyszał, jak tego słucham, zaczął mnie o to wypytywać i nie mógł uwierzyć, że to płyta z pierwszej połowy lat 70.! Odkrywanie przez młodych ludzi takich płyt jest piękne. Bo przecież, nie łudźmy się, U2 nie nagra już takiej płyty, jak The Joshua Tree, prawda? Ale mamy to szczęście, że – właśnie – jeśli jesteśmy kolekcjonerami, sięgamy na półkę, wyciągamy płytę i jej słuchamy.

Czyli nie streamujesz?
Nie, nie streamuję. Jestem fanem iPhone’a, pracuję na maku, ale, kurczę, słucham to, co sam sobie przygotuję. Sam sobie układam set z moich płyt. Nie to, żebym był wrogiem streamingu – jeśli ludzie tego chcą i słuchają, to świetnie. Jest w tym jednak drugie dno. Uważam, że firmy fonograficzne przegrały pewną walkę. To było tak, że muzycy, którzy w latach 60. odnieśli jakiś sukces, w latach 70. zostali szefami artystycznymi dużych firm – dla przykładu Tommy Mottola, czyli historia od muzyka do szefa Sony. Udało im się wówczas sprawić, że kaseta nie stała się dominującym nośnikiem, zastępstwem płyty. Winyle wciąż się świetnie sprzedawały, pomimo że ludzie na kasetach sporo nagrywali. To wtedy muzyka zaczęła osiągać naprawdę duże nakłady.

Przełomem była płyta kompaktowa i to uśpiło czujność szefów firm fonograficznych – doszło do tego, że sprzedawało się 20 milionów egzemplarzy danej płyty. Nic nie trzeszczało, nie szumiało, a sprzedawano przecież „back catalogue”, czyli rzeczy za które nie musieli płacić, nie musieli promować. Wystarczyło napisać, że robimy reedycję katalogu takiego, czy takiego artysty i każdy od razu chciał go mieć, żeby mu nic nie trzeszczało. W latach 80. kupowałem więcej starych płyt niż nowych, bo chciałem mieć na CD wszystko to, co w latach 70. było dla mnie niedostępne.

Te sukcesy uśpiły czujność firm wydających muzykę. Myśleli, że nic się już nie wydarzy, że nie będzie już żadnego nowego nośnika. A tu co? – A tu wszystko poszło jeszcze dalej, już nie mamy żadnego nośnika i wszystko jest w „powietrzu”, w chmurze. Stąd też ogromne piractwo. Nie wytłumaczysz Polakom, że nie wolno kraść. Jeśli całe pokolenie a nawet dwa, wychowało się na tym, że można bezkarnie ściągać muzykę z portali, gdzie nie trzeba płacić, to teraz nie można im nagle powiedzieć, że mają zapłacić, bo tego nie zrobią. Stąd spadek sprzedaży i paradoksalna sytuacja, w której muzycy żyją z koncertów, a płyta jest pretekstem, żeby można było jechać w trasę, bo na niej samej się niewiele zarabia.

Czyli wszystko stracone?
Nie wiem, ale wydaje mi się, że bardzo dobrze poradziło sobie z piractwem środowisko hip-hopowe. Przez wiele lat prowadziło edukację swoich fanów, którzy są bardzo wierni. Mieli prosty, jasny przekaz: jeśli spiratujesz moją płytę, to nie będę miał za co nagrać następnej. To przecież prosta logika. I zobacz, jak to się rozwija – kiedy pojawia się nowa płyta dobrego zespołu hip-hopowego, to od razu ląduje na pierwszym miejscu sprzedaży płyt w ogóle. Bo się po prostu sprzedaje – fani nie rzucają się do internetu, żeby sobie ją ściągnąć za darmo, tylko idą do sklepu, żeby ją sobie kupić. A, niestety, przez wiele lat działania polskich instytucji związanych z kulturą były wyrywkowe, nie było żadnego planu. A to trzeba pracować nad tym przez wiele lat, żeby muzyka była legalna.

Jeśli w ogóle to da się odwrócić…
Myślę, że się da, że jeszcze nic straconego. Ale potrzeba na to wielu lat. Jak powtarzam, Mojżesz chodził 40 lat po pustyni, zanim Naród Wybrany doszedł do Ziemi Obiecanej, a sam Mojżesz nawet do niej nie wszedł. Tak samo jest z nami – chodzimy od 1989 roku po jakiejś pustyni. Może się kiedyś to unormuje, kiedy nie będzie już ludzi, którzy pamiętają czasy piractwa.

Myślę zresztą, że w dużej mierze to problem bardziej ogólnej natury – szacunku dla prawa. Kiedyś to był zaborca, potem okupant i komuna i zawsze nieposłuszeństwo, obchodzenie prawa było czymś dobrym, godnym szacunku. I tak nam zostało, mimo że czasy są zupełnie inne.

Poza tym to co to znaczy ukraść utwór, przecież go właściwie nie ma! A to przecież tak samo, jakby ukraść samochód. Dźwięk, czy coś fizycznego – nie ma żadnej różnicy. Trudno jest dzisiaj po latach zaniedbań edukacyjnych zmienić przyzwyczajenia ludzi. Co, jak powtarzam, udało się środowisku hip-hopowemu.

Wróćmy proszę do twoich składanek. To tak ogromny przekrój, że normalny człowiek w życiu tylu rzeczy nie słyszał, nie mówiąc o poznaniu. Czy mimo to masz jakieś swoje ulubione płyty, utwory, style?
No pewnie! Najlepsza była składanka z utworów, na które z wytwórnią nie udało nam się zdobyć pozwoleń :) Albumy I Love… są wypadkową tego, co chciałbym i tego, na co można zdobyć licencję. Kiedyś sobie siedzę w kawiarni, podchodzi do mnie pan i mówi „Panie Marku, kupiłem sobie płytę I Love France i jest super, ale dlaczego nie ma na niej tego i tego?” Musiałem tłumaczyć jak to wszystko wygląda: że najpierw układam sobie listę, która jest następnie wysyłana do właścicieli praw, żeby zdobyć licencje. I pan nie mógł w to uwierzyć, bo myślał, że biorę sobie z półki czterdzieści płyt, przegrywam z nich utwory i tak powstaje składanka.

A to ogromna praca ludzi z wytwórni fonograficznej, gdzie odbywa się proces tzw. „clearowania”, czyli załatwiania licencji na utwory. Jeśli, dla przykładu, chcę mieć na składance 40 utworów, to muszę przygotować listę z osiemdziesięcioma. Regułą jest, że pozwolenia dostajemy na co drugą piosenkę. A do tego dochodzą różnego typu obostrzenia. Dla przykładu – piosenki Michaela Jacksona można w ciągu roku wykorzystać tylko trzy razy, czyli jest zgoda na trzy płyty – całe lub składanki. Whitney Houston na pięć płyt, Take My Breath Away z filmu Top Gun - tylko raz. Jeśliby więc gdzieś w danym roku się ukazała, to ja już bym nie mógł jej wykorzystać.

Rzeczy zachodzą na siebie i blokują?
Tak, mnóstwo rzeczy jest od siebie nawzajem zależnych. To trudne, ale i niesamowita edukacja. Pracuję w Sony z młodymi ludźmi, którzy tej muzyki nie znają. Praca nad składankami pozwala im ją poznać. Fajnie się z nimi pracuje. Wykonaliśmy razem ogromną robotę. Początkowo wypisałem 1800 utworów, a dostaliśmy zgody na 1200. Przy obecnej „superedycji” I Love… w trzy miesiące przygotowaliśmy materiał, na który wcześniej poświęciliśmy sześć lat. A do tego dochodzi praca u Jacka – ranki i wieczory, kiedy jeździłem do niego do studia, bywało tak, że w tygodniu widzieliśmy się dziesięć razy. Ale udało się, dzięki temu, że było pełne zagażowanie każdej ze stron, począwszy od firmy Sony, poprzez Jacka i mnie, no i grafika, który musiał przerobić okładki.

No właśnie – miałem o to zapytać. Przygotowanie okładki do płyty składankowej to karkołomne zadanie, a tu dostajemy jasny, ładny przekaz.
Autorem grafiki do składanek jest Tomek, z którym się nigdy w życiu nie widziałem. Pracuje w Poznaniu, jest grafikiem i rozmawiamy z sobą często przez telefon. Pomysły na te okładki powstawały właśnie w rozmowach telefonicznych. Jeżeli to były płyty dotyczące dekad, to mówiłem po prostu, żeby Tomek przedstawił kasetę magnetofonową, bo to lata 70., lata 80. to już płyta CD i Walkman, czyli atrybuty tamtych lat. Te okładki odnoszą się kolorystyką i symbolami do utworów. A nie jest łatwo zrobić 26 okładek tak, aby były spójne, a jednocześnie wyróżniały się z płyty na płytę. Ogromny wkład w sukces tych składanek ma więc i strona graficzna, to że tak właśnie wyglądają. I tego sukcesu nie byłoby, gdyby w jednym momencie nie zebrało się tak wiele osób, którym na tym zależało.

Jednym słowem - jesteś zadowolony z efektów?
Bardzo. Myślę też, że i Jacek jest zadowolony.

JG: No, ba…

Nad czym teraz pracujecie?
MS: Skończyliśmy właśnie kolejną część serii, którą sobie wymyśliłem jako taką serię z „wyższej półki”, tj. Marek Sierocki przedstawia: I Love Swingin' Again. W 2015 roku wyszła pierwsza część, w tym druga, zaraz będzie trzecia. To niesamowita muzyka, przy której się z Jackiem w jego studio świetnie bawiliśmy. Kolejny raz Jacek jest zresztą odpowiedzialny repertuarowo za to, co się na niej znalazło.

JG: Muszę powiedzieć, że albumy z serii swingowej są moimi ulubionymi, są na nich takie rzeczy, że podczas masteringu tańczyłem, co raczej mi się nie zdarza…

Dziękuję bardzo, mam nadzieję, że już wkrótce zobaczymy się przy okazji kolejnego waszego projektu :)
MS: Na 100%!
JG: To chyba jasne :)

I Love… Marek Sierocki jest pierwszym z trzech wywiadów, jakie przeprowadziłem w studiu JG Master Lab. Planujemy ukazanie się kolejnych na październik – Emade (Tworzywo) oraz listopad - Muniek Staszczyk i Maciek „Majcher” Majchrzak (T. Love). Zapytamy w nich o ich nowe płyty, o to, jak powstawały i jaką rolę w tym kontekście pełni Jacek Gawłowski. Dowiemy się, jaki jest związek między święcącym triumfy na Liście Przebojów Trójki utworem Telefony zespołu Tworzywo i wzmacniaczami Accuphase’a oraz kablami Siltecha, a także porozmawiamy o pierwszym w polskiej fonografii albumie rockowym, który dostępny będzie w plikach wysokiej rozdzielczości 24/88,2. Zapraszamy!