pl | en

TEST | Cykl „First Step Audio”

Przetwornik cyfrowo-analogowy/wzmacniacz słuchawkowy

Chord
MOJO

Producent: CHORD ELECTRONICS Ltd.

Cena (w czasie testu): 2490 PLN

Kontakt: The Pumphouse | Farleigh Bridge
Farleigh Lane | East Farleigh
Kent | ME16 9NB

www.chordelectronics.co.uk

MADE IN ENGLAND

Do testu dostarczyła firma: VOICE


ydarzenie to odbyło się z pompą godną branży zbrojeniowej lub motoryzacyjnej, czyli sfer biznesu, w porównaniu do których (np. pod względem nakładów) high-endowe audio po prostu nie istnieje. O 14:00 czasu Greenwich w londyńskim wieżowcu The Shard, najwyższym budynku w Zjednoczonym Królestwie, blisko 310-metrowym przykładem znakomitej nowoczesnej architektury, Chord Electronics pokazał światu swoje nowe dziecko. I to nie byle jakie, bo mające przekazane od „rodziców” niezwykle ambitne cele.

Przenośny wzmacniacz słuchawkowy/DAC Mojo miał bowiem od samego początku przykazane, by w jak najlepszy sposób połączyć dwa, sprzeczne ze sobą, przynajmniej na pierwszy rzut oka, światy: wysokiej jakości audio i dużej mobilności, do której przyzwyczajeni są dzisiejsi 20 i 30-latkowie.

Rzecz to niełatwa, o czym zdążyło przekonać się już wielu producentów. W końcu sprzęt, który ma zachwycać swoimi możliwościami dźwiękowymi musi swoje mierzyć i ważyć, nie może być bezsensownym, cieniutkim patykiem, z dwoma drutami na krzyż.
Z drugiej strony trudno się jednak spodziewać, że ludzie dobrowolnie będą „popylać” po mieście z przesadnie ciężkim i nieergonomicznym (a często również potwornie brzydkim; w końcu branży high-endowej często obce są jakiekolwiek sensowne gusta wizualne) klocem.

Swego rodzaju próbę podboju serca „nienawróconych” Chord podjął już wcześniej, ze swoim wzmacniaczem słuchawkowym/ przetwornikiem cyfrowo-analogowym Hugo. Trudno jednak brać to zupełnie na serio; wydaje mi się raczej, że dopiero po ujrzeniu fantastycznych wyników sprzedaży szefostwo brytyjskiej firmy ujrzało potencjalne możliwości uderzenia we wspomnianą przeze mnie, niezagospodarowaną de facto przez nikogo, niszę.

Wystarczy jednak rzucić okiem na wygląd i rozmiary bestsellerowego produktu Chorda (do czego zachęca zresztą sam producent, wrzucając zdjęcia porównujące Hugo i Mojo), by stwierdzić, że próba ta była skazana na niepowodzenie. Hugo, chociaż imponujący fantastycznymi warunkami brzmieniowymi, zwyczajnie nie nadawał się na bycie przenośnym wzmacniaczem słuchawkowym/dakiem. Podróżnym – być może (do tej drobnej, lecz ważnej różnicy jeszcze wrócę), ale na pewno nie takim, z którego korzystałoby pokolenie wychowane na posiadąjących-i-robiących-wszystko smartfonach.

Postarano się jednak, aby Mojo od początku został zaprojektowany pod kątem pożądanej przez wszystkich mobilności i ergonomii. Jest on nie tylko znacznie mniejszy i lżejszy od Hugo, lecz również lepiej przemyślany pod względem funkcjonalności i komfortu obsługi. Czy to jednak coś w ogóle „mówi”, skoro poprzednik Mojo w tych sferach sprawdzał się zaledwie przeciętnie?

DESIGN

Jako wielkiemu wielbicielowi niewątpliwych talentów inżynierów brytyjskiego producenta dziwnie było z początku patrzeć na Mojo. Z jednej strony wykazywał on kilka cech, dzięki którym bez problemu mogłem rozpoznać DNA Chorda, z drugiej zaś wyraźnie odróżniał się on od praktycznie wszystkich propozycji w ofercie „brytyjczyków”.

Z rzeczy charakterystycznych warto wskazać wysokiej jakości aluminiową obudowę i charakterystyczne kuliste przyciski znane m.in. ze starszego brata Hugo – Hugo TT, które służą też – dzięki iluminacjom – przesyłaniu użytkownikowi konkretnych informacji. Z rzeczy, których brakuje, na pierwszym miejscu wskazać należy znak rozpoznawczy firmy – szklane szkiełko umożliwiające podglądnięcie wnętrza urządzenia. Zostało ono zastąpione przez ładne, stylowe logo, zupełnie inne od średnio ładnego „żłobionego” napisu na Hugo.

Jak wspomniałem na początku tego akapitu, jestem fanem Chorda, „łykam” więc bez problemu nietypowy design w praktycznie wszystkich jego odmianach. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że nie jest to rzecz dla każdego. Tym bardziej, że na tle innych urządzeń mobilnych, np. odtwarzacza AK Junior firmy Astell&Kern (czytaj TUTAJ) prezentuje się on dosyć topornie. Mnie jego wygląd jednak nie przeszkadzał i nie czułem potrzeby chowania Mojo do szafy ilekroć odwiedzali mnie znajomi. Nieco gorzej miały się sprawy, który próbowałem korzystać z niego w tramwaju – ukradkowe spojrzenia mówiły, że większość ludzi nie jest gotowych na przyjęcie – najwyraźniej ich zdaniem sporego – urządzenia. Jakby nie było – testujemy to urządzenie jako pierwsi na świecie.

OBSŁUGA I FUNKCJONALNOŚĆ

Jedną z najważniejszych rzeczy dla urządzeń mobilnych powinna być łatwość obsługi. Nikt nie ma przecież ochoty męczyć się w tłoku miejskim z czymś niepraktycznym i niefunkcjonalnym. Jeżeli chodzi o Mojo, to korzystanie z niego jest dosyć proste. Został on wyposażony w zaledwie trzy przyciski – do włączania i wyłączania (nr 1) oraz zwiększania (nr 2) i zmniejszania (nr 3) poziomu głośności. Jak już wspomniano przyciski (na czele z ON/OFF) przyjęły także rolę interfejsu. Jeżeli, dajmy na to, widzimy, że dwa przyciski od głośności mają kolor zielony, to możemy spokojnie wpiąć w Mojo swoje słuchawki, bez obawy, że dźwięk rozsadzi nam uszy.

Spróbujmy jednak zrobić to samo z guzikami podświetlonymi na czerwono, a może czekać nas przykra niespodzianka. Rozwiązanie to bez wątpienia jest bardzo pomysłowe i pozwala zaoszczędzić miejsce (i zapewne koszty produkcji), trzeba się jednak nauczyć korzystać z niego. Po dłuższym czasie, w którym katowałem Hugo TT w moim systemie biurkowym było to dla mnie proste, pamiętam jednak, że sam miałem na początku problemy ze zrozumieniem tego, co urządzenie Chorda próbowało mi zakomunikować.

Z innych rzeczy wymagających naświetlenia warto wspomnieć o zapamiętywaniu przez Mojo ustawionego wcześniej poziomu głośności. Możemy więc spokojnie wybrać sobie tę najbardziej optymalną dla nas i zapomnieć o konieczności ciągłego powracania (jak np. w smartfonach) do satysfakcjonujących nas ustawień. Muszę również pochwalić czas ładowania jego akumulatorów – producent deklaruje, że wystarczą do tego niecałe cztery godziny i ma całkowitą rację. Co więcej, ładując Mojo wciąż możemy z niego korzystać, więc sytuacje, gdy zostajemy przez niego opuszczeni na kilka godzin są niezwykle rzadkie i najczęściej da się je przewidzieć.

Na sam koniec zostawiłem rzecz dla mnie najtrudniejszą, która od wielu dni spędza mi sen z powiek: czy Mojo rzeczywiście jest przenośnym wzmacniaczem słuchawkowym/przetwornikiem cyfrowo-analogowym, czy też zwyczajnie się do tego nie nadaje. Jest to dla mnie skomplikowane, ponieważ, moim zdaniem, nie ma na to jednoznacznej i poprawnej odpowiedzi. Bez wątpienia Mojo jest wybitnym (podkreślam, że słowo to – chociaż trochę wyświechtane – niesie ze sobą potężną ładunek pozytywnych emocji) produktem podróżnym. Idealnie nadaje się więc do wsadzenia go do torby z laptopem i użycia np. w samolocie, pociągu czy hotelu.

Zapewni nam on znakomite przeżycia muzyczne tam, gdzie wcześniej musieliśmy się (najczęściej) bez nich obyć. Co prawda będziemy musieli tłumaczyć się drugiej (w moim przypadku – lepszej) połówce czy dzieciom z tego, że zamiast rozmawiać czy bawić się z nimi non-stop czegoś słuchamy – takie problemy jestem jednak w stanie „znosić”.
Mojo jest również znakomitą propozycją biurkową – w skali stołu, na którym pracujemy rzeczywiście jest on śmiesznie mały i dyskretny, a dzięki wejściu USB możemy podłączyć go do komputera i zapomnieć o całym świecie. Jeszcze do tego wrócę, ale gdy Mojo bawił u mnie, to ani razu nie użyłem swojego nominalnego (i prawie trzy razy większego) wzmacniacza słuchawkowego/DAC-a iDSD Micro firmy iFi Audio, którego uważałem do tej pory za zdecydowanie jedną z najlepszych propozycji dla ludzi zainteresowanych tematyką komputerowego audio.

Ciekawie prezentuje się także możliwość obsługi dwóch par słuchawek jednocześnie. Zastosowany w Mojo wzmacniacz słuchawkowy jest bowiem na tyle mocny, że był w stanie pociągnąć (powtarzam raz jeszcze: NA RAZ) trudne do poprawnego wysterowania Sennheisery HD800 oraz piekielnie trudne nauszniki LCD-3 od Audeze. Złapał wtedy delikatną zadyszkę, jednak biorąc pod uwagę rozmiary i jego, i użytych słuchawek Mojo w ogóle powinien odmówić posłuszeństwa. Za ten wyczyn należą się więc ogromne, szczere brawa.

Jak jednak ma się sprawa z przenośnością rozumianą jako możliwość łatwego używania Mojo na co dzień, np. w środkach komunikacji miejskiej czy w centrum miasta? Prawdę powiedziawszy – nie wiem. Z jednej strony nowy DAC/wzmacniacz słuchawkowy od Chorda rzeczywiście jest – jak na warunki prawdziwego high-endu – malutki i prosty w obsłudze. Z drugiej strony trudno nazwać go niewielkim, gdy przyłożymy go do naszego smartfona (no, chyba że będzie to, dla przykładu, spory Samsung Galaxy Note). Jeszcze mniej „przenośny” będzie zestaw, w skład którego wejdzie Mojo i drogi i duży odtwarzacz plików pokroju tych od FiiO i HiFiMANa. Pełne politowania spojrzenia współpasażerów podróży czy klientów kawiarni będą najlepszym, co będzie na nas czekać.

Wzmacniacz słuchawkowy/DAC Mojo testowany sprawdzany był w kilku różnych sytuacjach. Służył mi on jako część mojego głównego systemu komputerowego, gdzie porównywany był ze wspomnianym iDSD firmy iFi Audio (kosztującym ok. 2500 zł, czyli tyle samo co Mojo), wykorzystałem go również jako część podróżnego systemu, gdzie (podpięty do laptopa od HP) mierzył się ze znacznie tańszym (lecz zbudowanym w podobnym celu) przetwornikiem Cambridge Audio DacMagic XS (za ok. 600 zł). Naturalnie wypróbowałem go również „na mieście”, podpinając - dzięki przejściówce USB – do telefonu (Samsung Galaxy A3) oraz korzystając z kabla koaksjalnego, by sparować go z odtwarzaczem plików HiFiMAN HM-901 (wartym ok. 4100 zł).

Kto raz usłyszał, oczywiście w dobrych i kontrolowanych warunkach, sprzęt Chorda, ten wie czego może się spodziewać od praktycznie wszystkich wyrobów tego producenta. Mojo zachowuje firmowy dźwięk, grając w bliźniaczo podobny sposób do kosztującego ponad 10 000 zł Hugo TT. Aż trudno mi wybrać jeden konkretny element, od którego miałbym rozpocząć wyliczankę tego, co najmniejszy DAC od Chord Electronics robi w swojej cenie perfekcyjnie.

A takich elementów jest kilka. Bez wątpienia uwagę zwraca niezwykłe bogactwo dźwięków, których wcześniej nie było. Szczególnie zyskuje tutaj bas, który poprowadzony został w arcymistrzowski sposób. Jego atak jest bardzo wyraźny i mocny, jednak nigdy nie dominuje i doskonale zna swoje miejsce i rolę, jaką musi spełnić. Na jego solidnych fundamentach zbudowany jest bardzo gęsty i jednocześnie szalenie dynamiczny środek, którego brzmienie zwyczajnie zniewala. Kilka osobnych akapitów trzeba poświęcić górze pasma; jest ona bogata w szczegóły, jednak nigdy nie męczy nadmiarem informacji czy jazgotem.

Z tym wiąże się zresztą kolejna cudowna cecha Mojo (i kilku ostatnich rzeczy Chorda) – nie ma dla niego limitu jeżeli chodzi o poziom głośności. Wielokrotnie łapałem się na tym, że bez opamiętania zwiększałem ją, przeszkadzając przez to domownikom w wypoczynku. Nawet gdy jest kosmicznie głośno, Mojo gra z klasą i elegancją jakich zazdrościć mogą praktycznie wszystkie urządzenia z tego (i nawet znacznie wyższego) pułapu cenowego.
Ważną rzeczą w opisywanym przeze mnie brzmieniu jest również jego niesamowita spójność. Wszystko wspaniale „klei się” tu do siebie, wspomaga, uzupełnia. Jednocześnie granie to jest bardzo rozdzielcze i szerokie, zaskakując tym samym skalą. Słuchając kolejnych albumów nigdy nie miałem problemu ze wskazaniem miejsc źródeł pozornych, które umieszczane były przez Mojo w konkretnym i najprawdopodobniej najlepszym dla siebie miejscu.

Najfajniejsza jest jednak inna właściwość testowanego przeze mnie wzmacniacza słuchawkowego i przetwornika w jednym: jest nią fenomenalna umiejętność wybitnego (powtórne użycie tego słowa jest całkowicie zamierzone) odtworzenia właściwie dowolnej płyty, z którą każemy mu się zmierzyć. Nie ma znaczenia ani gatunek, ani zespół, ani wydawca, ani jakość nagrania – Mojo wszystkie traktuje po królewsku, pomagając zaprezentować się wszystkim nagraniom z jak najlepszej strony.

Pamiętam jaki byłem zachwycony puszczając kolejne krążki Beatlesów, którym trudno „zarzucić” audiofilską jakość nagrania. Jednak z Mojo ich brzmienie szlachetniało i stawało się nie tylko akceptowalne (z punktu widzenia miłośnika wysokiej jakości dźwięku), ale po prostu dobre.
Podobnie rzecz wyglądała, gdy delektowałem się (chociaż nie jestem pewien czy w tym kontekście to dobre słowo) wybranymi płytami Slayera, na czele z kultowym Reign in Blood z 1986 roku i tegorocznym Repentless. Zmiany na plus były tak wyraźne, że nie musiałem się w żaden sposób wysilać, by je wskazać. One po prostu BYŁY, a ja mogłem je jedynie podziwiać.

Jednak najlepsze doznania dźwiękowe czekają na tych, których płytoteki uginają się od pozycji dobrze nagranych i/lub wydanych. Słuchanie ostatniej płyty Aquavoice Water Music & Other Early Works, nagrań ensemble Peregrina czy pierwszego w historii nagrania z Kaplicy Sykstyńskiej (Cantate Domino Chóru Kaplicy Sykstyńskiej) były przeżyciami nie tyle niesamowitymi, co magicznymi. Warto tutaj zaznaczyć, że Mojo narzucał wszystkim nagraniom swój styl; robił to jednak dla ich dobra, pomagając w prezentacji ich najpiękniejszego oblicza. Myślę, że za podsumowanie „Odsłuchu” najlepiej posłuży fakt, że z Mojo włączył mi się charakterystyczny przy tego typu spotkaniach mechanizm wracania do wszystkich swoich ulubionych płyt i sprawdzania jak zagrają z tak genialnym partnerem. Dodam, że wszystkie grały cudownie.

Podsumowanie

Cóż począć z tak nietypowym wzmacniaczem słuchawkowym jak Mojo? Z jednej strony jego zalety są niebywałe i pozwalają skasować mu swoją cenową konkurencję. Z drugiej strony najlepiej sprawdza się on nie tam, gdzie chciałby producent, ale w miejscach bardziej tradycyjnych dla high-endu (chociaż czy odsłuchy przez laptopa/tablet w hotelu można nazwać mianem „tradycyjnych”?). Jeżeli chodzi o mnie, to absolutnie nie mam z tym problemu – z Mojo mógłbym żyć naprawdę bardzo długo i szczęśliwie, zapewne czekając jedynie na następne cudo od Chorda.

Czy przekona on rzesze nastolatków, że warto podpiąć go do smartfona? Wątpię. Czy przekona ludzi zainteresowanych dobrym dźwiękiem i stawiających w świecie audio pierwsze kroki, że wcale nie trzeba wydawać fortuny na świetny sprzęt, by uzyskać przepiękny dźwięk, że wystarczy do tego komputer/laptop/tablet, przyzwoite słuchawki i testowany tu produkt? O tym jestem 100% przekonany.

Za „przenośność” być może i nie, ale za jakość dźwięku należy się RED Fingerprint. Bezdyskusyjnie.


Dane techniczne (wg producenta)

Wejścia: Micro USB (do 32 bitów/768 kHz), Coax – mini Jack (do 32 bitów/768 kHz), Toslink (do 24 bitów/192 kHz), Micro USB – gniazdo do ładowania
Moc wyjściowa: 35 mW/600 Ω, 720 mW/8 Ω/1 kHz
Impedancja wyjściowa: 0,075 Ω
Dynamika: 125 dB
THD (3 V): 0,00017%
Waga: 180 g
Wymiary (S x W x G): 60 x 22 x 82 mm

Dystrybucja w Polsce:

VOICE Spółka z o.o.

ul. Mostowa 4 | 43-400 Cieszyn

voice.com.pl