IN THIS MOMENT
BEAUTIFUL TRAGEDY


Spis utworów:

1. Whispers Of October
2. Prayers
3. Beautiful Tragedy
4. Ashes
5. Daddy's Falling Angel
6. The Legacy Of Odio
7. This Moment
8. Next Life
9. He Said Eternity
10. Circles
11. When The Storm Subsides

Wytwórnia: Century Media Records
Data wydania: 18.06.2007
Typ nośnika: promo CD

Polityka wydawnicza niegdyś głęboko undergroundowej wytwórni Century Media to signum temporis kondycji metalowego showbiznesu pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. O tym że talent i oryginalność ustąpiły miejsca sztampie skłaniając się niewybrednym gustom gawiedzi można było się przekonać już nie raz, jednak nachalny marketing Century Media w promocji kolejnego objawienia znikąd – tym razem kalifornijskiego In This Moment i ich debiutu Beautiful Tragedy daje asumpt do większej niż zwykle przekory. Otóż paradoksalnie, naprawdę istnieją powody aby wyróżnić ten kwintet, niestety biegunowo różne od postulowanych – przy tym też niepomiernie mocniej inspirujące do refleksji niż kliniczny talent zespołu.

In This Moment uosabia pełne spektrum bolączek mainstreamowego metalu naszych smutnych czasów. Nie dość że ten wszystkim dobrze znany z MTV gatunek - dyżurnie ochrzczony emo-corem, metalcorem, czy też etymologicznie już arcyodlegle hardcorem - przegęszczony jest do granic absurdu bliźniaczymi grupami, oto pojawia się raczej wystrzelona niż wschodząca gwiazda - In This Moment. Skazana na sukces wzorcowym wykorzystaniem najnowszych narzędzi promocji i manipulacji z portalem Myspace na czele. Dosyć wspomnieć promocyjną moc Myspace u podstaw sukcesu rozlicznych teen-bandów by wiedzieć, że jest to dzisiaj narzędzie z którym należy się z wszech miar liczyć. Interaktywny charakter portalu czyni go wirtualnym barometrem popkulturowego gustu, co niestety znacznie częściej daje powody do niepokoju niż zadowolenia. Skorzystali z niego również In This Moment – nie wiadomo czy i z jak daleko idącą premedytacją - ale jako zespół bez kontraktu z przeszło milionem wejść na stronę nie mogli nie wpaść w oko polującej ostatnio już wyłącznie na bezpieczne i łatwe kąski Century Media. Odstręczająca z recenzenckiego punktu widzenia, specyficzna chemia pomiędzy zespołem i wytwórnią polega na tym, że obie strony obrały sobie jasny cel – In This Moment ma niezależnie od wszystkiego stać się kolejnym dużym bandem – i właśnie to założenie, jawne już w pierwszym zdaniu notki biograficznej, stanowi o całej perwersji układu. Century Media dawno utraciła swoją scenową wiarygodność, ale to przecież żadne novum – ważne, że zespół jest żaden i poza wykorzystaniem średnio utalentowanej damy na etacie wokalistki nie różni się niczym od swoich współczesnych z podwórka. Mowa tu o grupach pokrewnych In This Moment zarówno w sferze przywodzących na myśl bezmyślną zadumę progrockowego undergroundu lat 70-tych, sztampowo patetycznych nazw ale i do bólu ogranej stylistyki tzw. metalcorowych zespołach pokroju All That Remains, Killswitch Engage czy Bullet For My Valentine.

I tak oto, zgodnie z oczekiwaniami otrzymujemy pełny garnitur wypróbowanych „nowoczesno”- komercyjnych patentów, od przeplatanych wrzaskami czystych – oczywiście tym razem damskich - wokali, poprzez melodyjne niby-deathmetalowe riffy, akustyczno-klimatyczne interludia i balladki, aż po charakterystyczne rockowo-core’owe przełamania i zmiany tempa. Jakiś walor oryginalności niesie w sobie lekki hardrockowy charakter części materiału – pisanego wyraźnie pod umiarkowanie udaną ekspozycję wokalistki, lecz i tak niczym nikogo on nie zaskoczy.

W kategoriach realizacyjnych mamy do czynienia z dopieszczonym w studio komercyjnym tworem który nie urąga zbytnio aktualnym standardom produkcji podobnych płyt. Z konieczności jest dosyć selektywnie a dyspozycja instrumentarium, powierzona producentowi nagrań wiodącego metal-corowego Dillinger Escape Plan, zgrabnie uwydatnia średnicowe gitary i sekcję rytmiczną- dając konieczną przeciwwagę dla męczącego ego dziewczyny za mikrofonem.

Przy wspomnianej produkcji i znośnym poziomie aranżacyjnym, utwory takie jak Daddy's Falling Angel czy Circles stają się mimowolnie zaraźliwe. Tutaj na szczęście w sukurs uśpionej czujności przychodzi niewyrobiona śpiewaczka Maria Brink, która niestety Sabiną Claasen nie jest i nigdy nie będzie; zespołowi – mimo marketingowej ofensywy – też daleko do poziomu starego Holy Moses czy Arch Enemy. Wygląda zresztą na to, że adresatem muzyki In This Moment jest publika zbyt młoda by mogła wiedzieć, że tradycja żeńskiej wokalistyki w muzyce metalowej tak naprawdę nigdy nie zgubiła komercyjno-seksistowskiego stygmatu spod znaku Lity Ford czy Doro Pesch. Przez ponad dwie dekady z absurdalną konsekwencją omijała ona najwłaściwsze w tej dziedzinie inspiracje z autentyzmem kobiet starej punkrockowej sceny na czele, a szkoda bo może niniejsze skrutynium nie musiało by być aż tak surowe. Mam tym samym nadzieje, że dmuchany sukces In This Moment pisze temu nurtowi od dawna wyczekiwane, żałosne epitafium – tu naprawdę trudno o odpowiedniejszego kandydata - pozostaje tylko wierzyć że nie będzie trzeba na to czekać i nastąpi to już in-this-moment.

Zbyszek Bielak


JAKOŚĆ DŹWIĘKU: 7/10



ION DISSONANCE
MINUS THE HERD


Spis utworów:

1.Surge
2.Through Evidence
3.Kneel
4.Shunned Redeemer
5.You Shouldn't Be Alive
6.Scorn Haven
7.Of Me... Nobody Is Safe
8.Untitled
9.Void Of Conscience
10.Tarnished Trepidation

Wytwórnia:Century Media Records
Data wydania: 05.07.2007
Format: CCD

No proszę, zaczyna się zwodniczo – narastającym riffem żywcem wyrwanym z radosnego Thunderstruck AC/DC, ale to tylko kilkanaście sekund – w mgnieniu oka Ion Dissonance ukazują swoje wykute w uwielbieniu takich tuzów jak Dysrhythmia, Cephalic Carnage czy Meshuggah log-arytmiczno-matematyczno-postdeathmetalowe oblicze i wszystko staje się znajomo nieprzewidywalnie przewidywalne. Ci którym przytoczone inspiracje nic nie mówią niech spojrzą na mapę a wszystko stanie się jasne – Kanada ergo Voivod ergo awangarda aranżacyjnego chaosu – czyli narodowy metalowy trademark established 1984. Rzecz jednak w tym, że od czasów gdy muzycy Voivod - jak zresztą na absolutną forpocztę nowoczesności przystało – byli niezrozumianymi banitami minęło dobre dwie dekady a ich trudna neurotyczno-psychotyczna spuścizna zdążyła kilkakrotnie odnaleźć odpowiednio odważnych spadkobierców w postaci wspomnianych Meshuggah czy innych awangardystów z peryferii deathmetalu i grindcore lat 90. Ion Dissonance czerpie z tych wzorców garściami a ich trzecia płyta butnie zatytułowana Minus The Herd jest niestety dowodem na to, że muzyka metalowa wkracza w kolejny ślepy zaułek zbliżając się niebezpiecznie do odkrycia skondensowanego serum dźwiękowej arytmetyki. W większym stopniu refleksja ta tyczy się oczywiście kondycji sceny po szczytowych osiągnięciach Dysrhythmii czy Cephallic Carnage, aniżeli mocno odtwórczego Ion Dissonance, ale faktem jest, że ciążenia metalowej awangardy przenoszą się obecnie na inne pola, eksplorowane dziś przez grupy pokroju fenomenalnej Deathspell Omega, odhibernowanego po latach Dodheimsgard, czy też, dla odmiany, stojącyego po jaśniejszej stronie mainstreamowej barykady - norweskiego Ulver. W pewnym sensie metal znów staje się świadomie bardziej postmodernistyczny niż dotychczas – tym razem jednak naprawdę w wielkim i adekwatnym do naszych frenetycznych czasów stylu.

Ion Dissonance to w gruncie rzeczy dosyć typowy produkt linii rozwojowej nowoczesnego post-deathmetalu czy szeroko pojętego brutalnego core’a. Mamy tu szereg znanych i lubianych patentowych zapożyczeń - od niby-hardcorowej rytmiki Pantery z połowy lat 90-tych - po połamaną undergroundową szkołę death-grind marki amerykańskiej wytwórni Relapse. Generalnie poziom odegrania skomplikowanego i połamanego materiału nie budzi zastrzeżeń, jednak w porównaniu z innymi ambitnymi płytami opisywanymi w naszym recenzenckim bloku, problem paradoksalnie tkwi tym razem w niekwestionowanej spójności materiału. Log-arytmiczne palpitacje w naprzemiennych spazmach superszybkich partii i zapętlonych dekonstruktywistycznych pochodów nie pozostawiają żadnego miejsca jakiejkolwiek autonomii poszczególnych utworów. Najbezpieczniej chyba mówić o gordyjskiej sekwencji gwałtownych zmian tempa zbitej w trzydziestominutowy album, a to nie całkiem dobrze gdy nie ma się otwarcie improwizatorskich ciągot i klarownej wizji brzmienia, które odróżniają wspomniane w buńczucznym tytule stado od najznamienitszych pasterzy gatunku. Na dobitek, przy zdecydowanie ofensywnym charakterze wokalnej narracji i arytmicznej konsekwencji samej muzyki nie ma tu mowy o penetrowaniu stricte awangardowych obszarów w jakie z powodzeniem zagłębiała się w swoich instrumentalnych flirtach np. Dysrhythmia. Można więc powiedzieć, że z tytułem płyty zespół się nieco przeliczył.

Produkcja również nie pozwala wybrzmieć aranżacyjnym ambicjom grupy, przez co otrzymujemy szarobure wysypisko ściernych riffów i dominujących wokali, ściągniętych do brudnej średnicy pasma, co dodatkowo utrudnia odbiór i tak zbyt skomplikowanej muzyki. W wielu momentach czuć potencjał kompozytorski zespołu ale bezbarwna produkcja przy pewnym wycofaniu perkusji – szalenie ważnej w przypadku podobnych kako-rytmicznych aranżacji – pozostawia wiele do życzenia.

Niektórych ta żelazna konsekwencja na pewno zaintryguje, w końcu na etapie trzeciej płyty zespół na pewno pozostaje w optyce pewnej grupy fanów i ta pozycja po Minus The Herd może się jedynie umocnić. Dla tych którzy z zespołem i podobną muzyką spotykają się po raz pierwszy, Ion Dissonance powinien stać się biletem do świata o wiele większych, naprawdę ambitnych zespołów, z których kilka wymieniono z nazwy powyżej.

Zbyszek Bielak



JAKOŚĆ DŹWIĘKU: 6/10



TURISAS
THE VARANGIAN WAY


Spis utworów:

1. To Holmgard And Beyond
2. A Portage To The Unknown
3. Cursed Be Iron
4. Fields Of Gold
5. In The Court Of Jarisleif
6. Five Hundred And One
7. The Dnieper Rapids
8. Miklagard Overture

Wytwórnia:Century Media Records
Data wydania: 18.06.2007
Typ nośnika: promo CD

Z przyjemnością stwierdzam, że w zalewie podobnych metalowych produkcji, nieznany mi dotąd fiński Turisas okazał się być prawdziwym wulkanem radosnych folklorystycznych wibracji (sic!). Może to na początek zbytnia emfaza, ale naprawdę cieszy mnie przeczucie, które podpowiada mi że - obok ikonicznego dla folk-metalu Skyclad - Turisas mają szanse zaliczać się kiedyś do grona bardzo niewielu zespołów, które mogą wygrywać swoje chaczaturiańskie przytupy nie bacząc na odciśnięty w metalu atawistyczny stygmat ludycznej przaśności. W końcu nie bez powodu złośliwi piętnują widoczne w całej masie metalowych riffów ciągoty do ostro ciętej weselnej motoryki - znajdziemy je niemal wszędzie - od thrashowego Coronera po deathmetalowe Cannibal Corpse. I o ile w niektórych przypadkach takie skojarzenie wywołuje konsternację i zażenowanie – Turisas celowo wykorzystują ludową mądrość przekuwając ją w nowoczesny i spójny materiał.

Muzyka Turisas oryginalnie obwołana mianem symfonicznego battle metalu, to tak naprawdę przybrudzony, zalatujący filmową epiką ostry heavy metal. Jednak obecny w niej arsenał wielogatunkowych tropów i cytatów pozwala na szczęście zgrabnie wybrzmieć aranżacyjnym ambicjom zespołu. A te, ku mojej uciesze wydają się być mocno rozrywkowe! Muszę przyznać, że to naprawdę dobrze, bo o ile większość „epickich” grup serwuje nam jakieś mediewistyczno-nordyckie chórki w najlepszym wypadku pokrewne stylowi Manowar i późnego Bathory, Turisas ślizga się po dosyć szerokim spektrum muzycznych archetypów folkloru i klasyki ze starego świata – na moment nie tracąc żywiołowego metalowego przekazu. Mamy tu więc prawdziwie eklektyczne ensemble zapożyczeń: od korespondujących z nordycko-marynistyczną okładką szantowych przyśpiewek, przez jakkolwiek niezwiązane z metalową topiką – przywodzące raczej na myśl Mike’a Pattona i Mr. Bungle’owskie „Ars Moriendi” – dziwne klezmerskie wiry, aż po podniosłe męskie i damskie chórki – niosące w swojej polifonicznej interpretacji grzmiący podmuch Placu Czerwonego naprzemiennie wywiewany energetyzującą bryzą Piccolo d’Oro! Słowem z wesołego tygla aż kipi – raz Laibach i Mussorgski, to znów John Williams i Cantina Band na gościnnych występach w lasach Sherwood czy będącej ostatnio na topie Tortudze. Przy tych absurdalnie niespójnych ciążeniach, zespół jakoś zachowuje przekonywującą homogeniczność brzmienia – grając miejscami po prostu szalenie rozrywkowy metal do tańca (sic!).

Tak jak izraelski Melechesh, który na znakomitej nowej płycie „Emissaries” potrafi operując klasycznie metalowym instrumentarium wejść w - stanowiącą ich specialite de la Maison – specyficzną orientalno-transową pulsację, podobnie i muzyka Turisas - choć zdecydowanie mniej koherentna i utrzymana w zgoła innej estetyce - wyzwala jakąś podskórną fizyczną aktywność, którą wedle uznania można ochrzcić tanecznym groove lub innym parkietowym eufemizmem. Spora w tym zasługa wokalisty, który nie zanudza, i jak potrafi – a robi to całkiem przyzwoicie – brnie poprzez różnorodną gamę mniej lub bardziej wyraźnie historyzujących kostiumów - od zgrabnych rockowych wokaliz po thrashowe brudy – przy tym jakoś szczęśliwie omija przyprawiające mnie o mdłości heavymetalowe soprany, tym samym otrzymując duży recenzencki plus!

Nie pomyślcie, że Turisas w kółko młócą na ludową modłę, bynajmniej – „The Varangian Way” to mimo wszechobecnych śpiewów, klawiszy i tradycyjnych przeszkadzajek bardzo metalowa płyta. Pod płaszczem opisanych powyżej cudów kryje się sprawny thrashowo-heavymetalowy mechanizm klarownie i potężnie nagranych gitar. Współgrająca z nimi dosyć gęsta i zwarta sekcja rytmiczna nadaje brzmieniu pewnej orzeźwiającej motoryki. Pozwala to zachować odpowiedni balans pomiędzy klawiszami, chórkami i delikatnymi narracyjnymi przerywnikami a właściwym - metalowym pulsem zespołu. Na deser pozostaje oczywiście nieodzownie audiofilska kwestia realizacyjnych mankamentów. Prawdopodobnie jest to wina produkcji, ale poprzez przegęszczenie wspomnianych dobrodziejstw w średnicy pasma otrzymujemy trochę zbyt monochromatyczne, ciepłe i brudnawe brzmienie. Przy tym, sporadyczne ornamenty solówek nie dominują ściany dźwięku – zdradzając raczej kameralno-progresywne ciągoty w kilku uspokojonych akustyczno-marszowych fragmentach, co dodatkowo podnosi temperaturę brzmienia kosztem selektywności.

Tak czy siak pozostaje sama muzyka i tutaj jest na tyle kulturalnie, że mimo obecności wielu zapożyczeń – od nowoczesnych post-Toolowskich riffów a’la Katatonia, przez tradycyjny Manowar i Metallicę aż po melodyjny black metal – słucha się tej płyty bez szczególnie mocnych lustracyjnych ciągot. Myślę, że dla zespołu jest to wystarczający komplement, a dla mnie asumpt do polecenia wam „The Varangian Way” z czystym sumieniem.

Zbyszek Bielak



JAKOŚĆ DŹWIĘKU: 6/10



Dystrybucja:

EMI Music Poland




POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ


© Copyright HIGH Fidelity 2007, Created by B