NAGLFAR
„HARVEST” Spis utworów: 1.Into the Black 2.Breathe Through Me 3.The Mirrors of My Soul 4.Odium Generis Humani 5.The Darkest Road 6.Way of the Rope 7.Plutonium Reveries 8.Feeding Moloch 9.Harvest Wytwórnia: Century Media Records Data wydania: 26.02.2007 Typ nośnika: promo CD Naglfar to młody zespół…och, wybaczcie to karygodne faux pas…Nagflar oczywiście był, młodym zespołem, gdy w 1995 roku z okładki słodkawo-mdłej, debiutanckiej płyty Vittra, spozierała na nas blondwłosa leśna nimfa zagubiona pośród ostępów jałowca. Dziś, po dwunastu latach Naglfar nadal jest tym samym młodym zespołem, choć teraz w okładkowym zagajniku straszy sierpem całkiem fajna sepiowa śmierć w akrylu, może nie od razu do Sotheby’s, ani na talerz VPI, ale i tak całkiem niezłym. Nie jest to chyba zbyt fortunne dictum na początek recenzji Harvest – już szóstej z kolei (sic!) płyty tego średnio popularnego szwedzkiego zespołu. Na domiar złego, jej tytuł sugeruje jakieś - niechybnie od lat przez zespół wyczekiwane - żniwo. Niemniej jednak, paralela ta ukazuje skąd dokąd nasz zespół-okręt płynie: z nikąd do nikąd. Problem w tym, że takich grup są setki – powstałych w połowie lat 90-tych na obrzeżach skandynawskiego blackmetalowego tygla, w którym coraz chętniej - chociaż z nieporównywalnie większym wyczuciem – sięgano wówczas po gitarowe lukry, retro-klasycyzujące klawisze i inne aerozole muzycznej świeżości. Zespoły pokroju Naglfar - zawieszone pomiędzy quasi heavymetalową harmoniką gitar spod znaku Dissection, a klawiszowymi pajęczynami tkanymi przez epigonów Norweskiego Black Metalu - zawsze borykały się z problemem niezidentyfikowanego adresata i niewyważonych ciążeń stylistycznych balansując rozpaczliwie miedzy melodyjnym death - a późnym cukierkowym blackmetalem. Jak nietrudno się zorientować płodem tych ciąż(eń) były - i jak widać, wciąż są - nierówne, słodkie płyty w stylu Harvest, czy każdej poprzedniej w dyskografii Naglfar. Jednak żeby nie było z mojej strony całkiem obstrukcyjnie, powiem, że choć sam posłucham tej płyty tylko ten jedyny raz, to jestem przekonany, że najnowszy album Naglfar zrobi wrażenie na niejednym neoficie. Dla fanów o miękkim sercu jest tu więc pełno słodziutkich gitarowych melodii. Dla bardziej temperamentnych – są porywające (sic!) bardzo energetyczne i szybkie post-blackmetalowe pasaże, budowane na fajnie mielących średnicowych gitarach, tu i ówdzie nawet podlane nienajgorszą dysonansową solówką. Mówię to bez deka przekąsu – bo wszystko to zagrane i nagrane jest tak jak lubię - z żywymi bębnami i galopującym, cykającym hi-hatem w samej – jak bóg da - „górze” pasma. Tu i tam, w znanych doskonale figurach podryguje sporadycznie eksponowany, rzężący bas. Czasem pojawiają się jakieś strzępy akustyczno-klawiszowych introdukcji i pauz, które - podobnie jak zresztą riffy - po cichutku wyszabrowane zostały z ogólnodostępnego mauzoleum cudzego talentu . Słychać tu po trosze wszystkich - dużych i mniejszych tuzów gatunku – od Gotheborga, po Florydę. Podsumowując walory instrumentalne materiału - generalnie - im jest szybciej, tym lepiej i bardziej spójnie. Cóż jednak z tego, jeśli w wolniejszych rejestrach eklektyzm staje się absolutnie nieznośny, a werteryczny, rozhisteryzowany śpiewak sam kręci sobie bat powodując, że ręka odruchowo zaczyna szukać jakiejś fotografii na rewersie promówki… Drodzy kawalerowie, metal to nie tablo samorządu szkolnego…Mając w posiadaniu eliksir wiecznej młodości nie wolno się zdradzać, bo to artefakt z wszech miar pożądany –czy zasługujecie na niego bardziej niż taki Lemmy? Najwyższa pora poddać się wyniszczającej cerę energii rock and rolla! I na sam koniec, dwanaście lat metalowej odysei a zespół wciąż używa tego samego koszmarnie nieforemnego logo – szkoda , bo okładka naprawdę mi się podoba. Może nawet najbardziej z całej płyty. Nawet jeśli to nowy photoshop, jakie to ma znaczenie? Nieźle zagrany metal dla dzieci. Zbyszek Bielak JAKOŚĆ DŹWIĘKU: 6/10 Strona zespołu: NAGLFAR VITAL REMAINS
„ICONS OF EVIL” Spis utworów: 1. Where Is Your God Now (Intro) 2. Icons Of Evil 3. Scorned 4. Born To Rape The World 5. Reborn...The Upheaval Of Nihility 6. Hammer Down The Nails 7. Shrapnel Embedded Flesh 8. 'Till Death 9. In Infamy 10. Disciples Of Hell Wytwórnia: Century Media Records Data wydania: 03.04.2007 Typ nośnika: promo CD Z deathmetalowym kwartetem z Rhode Island - Vital Remains rzecz ma się podobnie jak z nowojorskim Incantation. Mimo ich coraz lepszego rzemiosła i wzorowej undergroundowej postawy albo się te zespoły lubi albo nie. Zero ambiwalencji. Problem tego zespołu polega na wykształconej gdzieś na wysokości trzeciej płyty, specyficznej predylekcji do pisania przydługich jak na metalowe standardy, powiedziałbym nawet – poważnych - utworów. Rodzi to określone problemy, bo przy potwornym tempie większości materiału i beznamiętnej manierze wyrzucających setki linijek wokalistów, każdorazowo otrzymujemy podobne do siebie męczące intensywnością i trudno poddające się studyjnej obróbce produkty. Co gorsza intensywność ta nijak nie daje się przekuć w apelującą do ciała metalową agresję i tak tu potrzebną wybuchową energię. Inaczej mówiąc, mniej więcej od dziesięciu lat Vital Remains trochę przynudza. Na „Icons of evil” najnowszej, szóstej już płycie zespołu, mamy więc do czynienia z nieco surowszą wariacją na temat buńczucznie obwołanej autorskim opus magnum - poprzedniej płyty „Dechristianize”. W warstwie aranżacyjnej dalej panuje status quo - obok bardziej niż ostatnio szorstkiej i przybrudzonej produkcji – przywodzącej na myśl brzmienie trzeciej – przełomowej dla kształtowania się obecnego stylu grupy, płyty „Forever Underground” (1996) - mamy tu pełny garnitur wypaczeń i kontrowersji immanentnych dla tego zespołu. Miało być szybko i ekstremalnie i można do pewnego stopnia przyznać wytwórnianej agitce rację – jest. Jak dla mnie nawet za bardzo…a wynika to stąd, że mimo ugruntowanego statusu, Vital Remains to zespół, który gdzie może, tam zawsze troszkę oszukuje… I tak - zgodnie z przypuszczeniami, na płycie dominuje nieprzytomna kanonada kartonowego werbla. Tym razem jednak tak absurdalnie szybka i naszpikowana komputerowymi triggerami, że będąca w założeniu motorem tej rzezi perkusja jest zawieszona w oderwaniu od reszty instrumentów, przez co traci impet i dynamikę sprowadzając parametr kinetyki niemal do zera. Jednymi słowy - w najszybszych partiach wszystko paradoksalnie stoi w miejscu. Jest nieodzowna deathmetalowa arytmetyka gitar, które mało ambitnie i z mozołem próbują nadążyć za opętaną sekcją rytmiczną, grając - mimo widocznych w solówkach, wirtuozerskich inklinacji - zawsze jakby o kilka nut na frazę za mało. W tym miejscu może właściwiej byłoby powstrzymać się od nazywania tego zmasowanego ataku sekcją rytmiczną, a po prostu perkusją, gdyż basu w jakiejkolwiek postaci na „Icons Of Evil” nie uświadczymy. Szkoda, że rozpędzeni muzykanci z taką determinacją trzymają sztucznie podbite tempo, bo to co na płycie jest jako tako spójne i motoryczne, zaczyna dziać się dopiero wtedy, gdy machina zwalnia. Przygaszone gitary wyrównują tempo w uspokojonych i mocniej zrytmizowanych fragmentach, które jak zwykle okraszone zostały ornamentami melodyjnych solówek. Te stricte formalistyczne popisy to oczywiście kolejna powtórka z „Dechristianize” chociaż tym razem może nieco mniej w nich słodyczy - tak ostatnim razem irytującej, albo po prostu pojawiają się rzadziej. O ile na poprzedniej płycie stanowiły one leitmotiv węzłów kompozycyjnych w większości utworów, przez co nadawały całości przesadnie egzaltowanego, monumentalnego szlifu, tym razem pełnią raczej rolę klasycznie użytej rockowej solówki, przydając materiałowi odrobinę bardziej agresywnego i zwartego charakteru – wciąż jednak grubo poniżej oczekiwań. Na deser został nam wypożyczony z nieco dziś podupadłego, legendarnego Deicide, odkurzony deathmetalowy gwiazdor - Glen Benton - mający swoimi gościnnymi występami w studio i na scenie, ostatecznie zdjąć ciążące na Vital Remains odium personalnych roszad na etacie wokalisty. Cóż…tym, którzy pamiętają Bentona z prekursorskich płyt Deicide (1990) czy Legion (1992), nie trzeba przypominać, że całe przedsięwzięcie ma raczej wymiar autoparodystycznego żenującego fiaska. Przykro słuchać jak ta niegdyś najprawdziwsza „ikona zła” – bo mowa o człowieku odpowiedzialnym za wykreowanie deathmetalowego wizerunku wokalisty-szaleńca, którego gardło zamieszkują demony – beznamiętnie udziela tu swojego głosu, zarzynając jednostajnym gulgotem i tak słaniający się pod własnym ciężarem gatunkowym drugoligowy zespół… Zero emocji i ten sam problem co na poprzedniej płycie – kompletnie nietrafiony dobór linii wokalnej do poważnej objętości tekstów i zahaczającego o epikę formatu utworów. Oj, niedobrze…już kalumnia wisi na kalumni a to dopiero pierwsza na łamach magazynu recenzja płyty ze współczesnym ekstremalnym metalem …Toteż, na przykładzie będącego akurat na wokandzie Vital Remains pozwolę sobie na kilka zdań refleksji nad kondycją tego rzadko goszczącego na audiofilskich łamach spektrum gatunkowego. Chciałbym uniknąć nieporozumień…przecież ja naprawdę lubię stare albumy Vital Remains sprzed kilkunastu lat… Uwielbiam nieokiełznaną energię i ponure rytualne zawodzenia z debiutanckiej płyty „Let Us Pray” (1992). Dzwony otwierające „Into Cold Darkness” (1994) od lat puszczam głośno w Wielki Piątek wprowadzając w błąd sąsiadów. Dlaczego więc nie mogę niczego dobrego napisać o „Dawn Of Apocalypse” (1999) czy tak przez wszystkich młodych fanów lubianym, a dla mnie do cna pustym „Dechristianize” (2003)? W czym tkwi problem? Otóż, diagnoza należy raczej do tych gorzkich… Od dawna nie mogę oprzeć się wrażeniu, że po 1995 roku praktycznie niczego nowego i ciekawego tak zagrać jak i nagrać w metalu niepodobna. Do połowy lat dziewięćdziesiątych, prawie każdy trafiający do mainstreamu zespół brzmiał inaczej. Dzisiaj inżynierska alchemia studiów pokroju Morissound czy Sunlight ustąpiła miejsca komputerowo dopieszczanej produkcyjnej sztampie, która w następstwie cywilizacyjnego postępu, stała się dostępna dla praktycznie każdej kapeli, byle dysponującej odpowiednią ilością gotówki. I podobnie jak od pewnego czasu Vital Remains, tak niestety, coraz większa ilość grup sięga w studio po zastępujące własną wizję i oryginalność - nie cieszące się niegdyś w kodeksie metalowej etyki inżynierskiej aktualną estymą technologiczne beneficja. Wydaje mi się też, że najwartościowsze, wnoszące jakiś walor oryginalności, wczesne hybrydy deathmetalowych brzmień wynikały z eksperymentów produkcyjnych, będących udziałem przerażonych dźwiękowców-profesjonalistów mających oto nagrać i zmiksować nieznane im dotychczas herezje. Niestety, mimo doświadczenia niespełna dwóch dekad, współcześni metalowi inżynierowie często mylnie dysponują produkcyjnym potencjałem. Skupiają się na niepotrzebnym kompresowaniu trudnego materiału i efekciarskich fajerwerkach komputerowej perkusji, zamiast kłaść nacisk na ekspozycję walorów właściwych naszemu – bardziej kameralnemu odbiorowi muzyki. Tymczasem, celowo powyżej przywołane, dwie pierwsze płyty Vital Remains pochodzą jeszcze z czasów gdy ekstremalny metal produkowano w studio niemal po omacku, pozwalając naturalnie wybrzmiewać temu co między nutami. To właśnie takie, stare deathmetalowe płyty - akustycznie niesforne i oddychające nieuchwytną toksyną w powietrzu pomiędzy instrumentami - prezentują się dla mnie o wiele bardziej przekonywująco niż nowoczesne i rozdęte digitalnymi sterydami produkcje w stylu omawianego „Icons Of Evil”. Reasumując – brak klarownej inżynierskiej wizji w połączeniu z żelazną konsekwencją aranżacyjną daje nam w całej rozciągłości pasma mało selektywny produkcyjny monochrom, tu i tam sporadycznie wzbogacony jakąś lepiej nagraną akustyczną solówką czy filmowym samplem (zwyczajowo z Pasji Mela Gibsona) – generalnie – dla mało wymagających. Zawartość merytoryczna też raczej dla młodych, którzy nie mają prawa pamiętać jak death metal brzmiał ponad dekadę temu, jak też ciągle jeszcze nie wiedzą, że oprócz Slayera, w tej konkurencji każdy duży zespół trafia z czasem do niższej ligi. Zbyszek Bielak JAKOŚĆ DŹWIĘKU: 5/10 FEAR MY THOUGHTS
„VULCANUS”
Spis utworów: 1. Accompanied by Death 2. Blankness 3. Culture of Fear 4. Accelerate or Die 5. Stamp of Credence 6. Survival Scars 7. Vulcanus 8. Soul Consumer 9. Both Blood 10. Gates to Nowhere 11. Lost in Black 12. Wasteland Wytwórnia: Century Media Records Data wydania: 23.01.2007 Typ nośnika: promo CD Promówki Naglfar i Vital Remains przyszły z Century Media z okładkami. Fear My Thoughts ma tylko czarny wytwórniany kartonik. Czyżby ukrywano przed nami jakąś niespodziankę na miarę legendarnego promo z pytajnikiem, które w 1993 roku wywróciło całą scenę do góry nogami okazując się dwójką Type O Negative? A może z jakichś powodów to zespół się ukrywa? Niestety nie... krótkie googlowanie i już wiemy, że „Vulcanus” to – o zgrozo – już piąty album świetnego zespołu, o którym jakoś nikt nie słyszał. Tak czy siak, wygląda na to, że zupełnym przypadkiem zdemaskowaliśmy będącą udziałem Century Media wyraźnie zalatującą kryminałem konspirę – bo to co słychać na płycie „Vulcanus” słychać też było gdzieś indziej, co gorsza, praktycznie jota w jotę. Czyżby nabijając kabzę wytwórnia dawała podopiecznym dyspensę na aż tak ohydne plagiaryzmy? Wnosząc na podstawie z miejsca słyszalnych poszlak – Fear My Thoughts - doszli do wniosku, że przy wynoszącej kilkanaście wiosen średniej wieku, cezura dwunastu lat to wystarczająco długo by każdy na świecie zdążył zapomnieć, że był kiedyś zespół At The Gates i taka płyta jak „Slaughter Of The Soul”. Mamy tu więc do czynienia z idealnym wręcz plagiatem wydanej w 1995 roku świetnej płyty. Brzmieniowo, produkcyjnie i aranżacyjnie tak absurdalnie tożsamym z oryginałem, że nie można tego już nazwać epigonizmem szkoły gotheborskiej tylko niestety, przywłaszczeniem dóbr niematerialnych. Wolałbym nie przyznawać się do słabości, ale ze względu na specyfikę tego magazynu muszę – owszem przez chwilę dałem się złapać – słucha się tego świetnie. Jest tu perfekcyjnie odwzorowane brzmienie gitar ze studia Fredman zgrabnie wycinających w miarę inteligentne, dobrze znane riffy. Jest ten sam charakterystyczny strój perkusyjnej stopy i werbla. Nawet wokalista ze sporym powodzeniem udaje rozpaczliwe wrzaski Tomasa Lindberga. Znakiem czasów są pojawiające się tu i tam, mnie osobiście nieco irytujące elektroniczne podbudowy. Wszystko to dosyć przyzwoicie i - jak na metalowe warunki - selektywnie nagrane, ujmę to więc kurtuazyjnie - produkcja nie przynosi ujmy oryginałowi. To chyba tyle, bo więcej o tym - sądząc po nijakiej trójczłonowej nazwie i jeszcze bardziej pretensjonalnym tytule płyty- młodym (acz przyznam, że instrumentalnie całkiem sprawnym) zespole pisać mi niestety nie wypada. Na koniec odrobina refleksyjnej statystyki: Metal-Archives, największa, uaktualniana na bieżąco internetowa baza danych o metalowych zespołach wymienia prawie pięćdziesiąt tysięcy wykonawców. Ja po kilkunastu latach entuzjastycznego i uważnego śledzenia tego rynku mam na półce raptem kilkaset i tak dosyć zróżnicowanych gatunkowo płyt. Jest wśród nich pięć albumów At The Gates, czyli dokładnie tyle ile potrzeba...no, chyba ze trafi się jakiś naprawdę mintowy egzemplarz. Zbyszek Bielak JAKOŚĆ DŹWIĘKU: 8/10 POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ |
|||
© Copyright HIGH Fidelity 2007, Created by B |