Test "zintegrowany" Copland CSA-28, Krell Kav-300il oraz McIntosh MA-6900
Wychodząc naprzeciw propozycji, w myśl której każdy czytelnik strony HIGH Fidelity mógłby stać się jej aktywnym współtwórcą, pozwoliłem sobie napisać swoją opinię na temat urządzeń, które miałem okazję posłuchać. Na wstępie pragnę zaznaczyć, że mój opis nie będzie dotyczył budowy konstrukcyjnej ani funkcjonalnych przymiotów opisywanych urządzeń. Poświęcony on będzie wyłącznie walorom brzmieniowym sprzętu.
SYSTEM
Głównymi "bohaterami" tej recenzji są trzy stereofoniczne wzmacniacze zintegrowane: Copland CSA-28, Krell Kav-300iL oraz McIntosh MA-6900. Wszystkie trzy urządzenia miałem przyjemność dość długo gościć w swoim domu, gdzie współpracowały w towarzystwie tego samego sprzętu dopełniającego system stereo. Jako źródło posłużył odtwarzacz Krell'a Kav-280CD. Kolumny to ucieleśnienie projektu Akustyka o symbolu 3A2. Są to dwóipółdrożne kolumny wolnostojące typu bass-reflex bazujące na dwóch "węglowych" głośnikach Scan Speaka i Rewelatorze wysokotonowym tej samej firmy. Tam gdzie mogłem użyłem okablowania firmy XLO (głośnikowy Signature 5.1; sygnałowy Signature 2.1; zasilające Reference 2). Z uwagi na fakt, że Copland nie posiada wejścia standardu XLR musiałem użyć do jego podłączenia będącego pod ręką kabla niezbalansowanego - Audioquest Python. Nie podnosząc kwestii trafności takiego a nie innego doboru sprzętu towarzyszącego przejdę do wrażeń z odsłuchów.
ODSŁUCH
Najpierw Copland CSA-28. Z tym urządzeniem miałem do czynienia przez dwa lata i w międzyczasie współpracował on z wieloma odtwarzaczami (Musical Fidelity A3, Rotel 991 AE, Ancient Audio Lektor I) w tym z firmowym jego partnerem - 266-ką. By być jednak konsekwentnym zasadnicza część mojego opisu dotyczyć będzie współpracy tej "integry" ze źródłem Krella. Łączenie komponentów różniących się tak zasadniczo ceną może wywołać u niektórych czytelników pomruk zdziwienia. Połączenie tych urządzeń zaowocowało jednak dźwiękiem tak dobrym, że z pełnym przekonaniem mogę bronić zasadności takiego połączenia. Niemniej jednak moje wcześniejsze obserwacje dotyczące Coplanda tworzą na tyle bogaty bagaż doświadczeń, że łatwiej niż w przypadku pozostałych dwóch wzmacniaczy jest mi sformułować wnioski, które teraz przedstawię.
"Dwudziestka ósemka" to prawdziwy kameleon. Jest on bowiem niezmiernie wrażliwy na zmianę kabli czy odtwarzacza o kolumnach nie wspominając. Niewątpliwie wynika to z jego lekko analizującego charakteru brzmienia i dużej roli jaką odgrywa górny skraj pasma w formowaniu przez wzmacniacz całościowego obrazu dźwiękowego. Co za tym idzie, dźwięk jest bardzo przestrzenny i bogaty w szczegóły oraz informacje dotyczące akustyki pomieszczenia nagraniowego. Różnica pomiędzy "brzmieniem" zadymionego klubu jazzowego, a przekazaniem akustyki kościoła jest imponująca. Góra pasma płynnie przechodzi w średnicę. By tak się stać mogło, biorąc pod uwagę obfitość góry, wyższy podzakres średnicy jest podany dobitnie. Lekkie uprzywilejowanie górnego środka względem niższej jego części pociąga za sobą wypchnięcie wydarzeń muzycznych pierwszego planu do przodu, przed linię głośników. Wokal staje się przez to niesłychanie komunikatywny z całym bogactwem artykulacyjnych smaczków. Słychać też lepiej obrys poszczególnych dźwięków, które zdają się czarować nie tyle barwą co fakturą. Każdy najdrobniejszy szczegół jest zauważony przez wzmacniacz próbując odwrócić momentami naszą uwagę od samej muzyki. W połączeniu z odtwarzaczem Krella jednak się mu tego zrobić nie udało. Muzyka wygrała, a misternie utkana siateczka mikro informacji stanowiła niezmiernie piękną dekorację.
Schodząc niżej trzeba odnotować, że przełom środka i dołu jest nieco wycofany. W konsekwencji tego całościowy obraz dźwiękowy jest lekko "niedoważony". Słychać to zwłaszcza w muzyce Rockowej gdzie ciężar gitar pozostawia niedosyt. Również duże składy orkiestry symfonicznej nie brzmią dostatecznie majestatycznie w swej potędze. W tym drugim jednak przypadku słychać doskonale każdą sekcję instrumentów z osobna, ba nawet każdego pojedynczego muzyka. Przez to wrażenie obecności muzyków w naszym pokoju potęguje się. Całość uzupełnia bas. Jest on biorąc pod uwagę cenę urządzenia dobry, a może nawet bardzo dobry. Nie ma co się jednak oszukiwać, że będzie on porównywalny do tego co prezentuje McIntosh czy Krell. W stosunku do znacznie droższej konkurencji jest on gorzej kontrolowany, zwłaszcza na samym swoim dolnym krańcu. Scena jest bardzo szeroka, a lokalizacja źródeł pozornych nie sprawia kłopotów. Gorzej natomiast jest z uzyskaniem głębi. O ile dźwięki z drugiego planu nie rozmazują się i są czytelne to w niektórych nagraniach zamiast pełnić im przypisaną rolę zdają się zbytnio wybijać do przodu przez co tracimy iluzję trójwymiarowości sceny. I to by było prawie wszystko na temat tego wzmacniacza. Na szczęście dla jego końcowej oceny tylko prawie wszystko! Nie miałem bowiem okazji napisać o doskonałej mikrodynamice i kapitalnej umiejętności oddania motoryki odtwarzanych utworów. W mojej ocenie te cechy reprodukcji dźwięku są wybitne w wykonaniu Coplanda, nawet na tle dwóch znacznie droższych konkurentów. Te cechy uczyniły spektakl muzyczny naelektryzowanym energią i bezpośredniością przekazu, nie pozwalając przejść obojętnie obok grającego urządzenia. Bardzo możliwe, że jest to pochodna lekkiego podkreślenia przełomu środka i góry (zwiększona emocjonalność przekazu) oraz wspomnianego odchudzenia przełomu dołu i środka pasma (większa zwrotność sekcji rytmicznej operującej w tym zakresie częstotliwości). Trudno więc powiedzieć, że wzmacniacz skrupulatnie próbuje realizować koncepcje audiofilskiego paradygmatu możliwie neutralnej reprodukcji dźwięku. Niektórym wydać się może - nie bez podstawnie - urządzeniem męczącym przy wielogodzinnych sesjach odsłuchowych. Mimo wszystko, odstępstwa od neutralności, przy dobrze dobranym sprzęcie towarzyszącym, są na tyle niewielkie, że autentyczna przyjemność ze słuchania muzyki pozwala nam o tym szybko zapomnieć.
McIntosh. O ile Coplanda mogłem poznawać przez dwa lata, o tyle McIntosh gościł u mnie w domu tylko dwa tygodnie. Zanim więc cokolwiek na jego temat napiszę muszę uczciwie przyznać, że dwa tygodnie to z pewnością za mało by móc z pełnym przekonaniem powiedzieć - wiem to na pewno! Na domiar złego, wzmacniacz ten jest tak odległy koncepcji brzmieniowej lansowanej przez Coplanda, że zanim zdążyłem się połapać o co chodzi musiałem już go przekazać w inne ręce.
O ile w przypadku opisu Coplanda z łatwością przyszło mi rozbić brzmienie na poszczególne jego zakresy i opisać słowami jego różne aspekty to z McIntoshem jest znacznie trudniejsza sprawa. I tak jak sam wzmacniacz interpretuje kolejne nagrania tak ja, będąc pod jego wpływem, nie mam w zasadzie ochoty na wnikliwe analizy. Główny bowiem urok tego urządzenia tkwi w tym, że słuchając muzyki zapominamy o wszystkim włącznie z audiofilską pasją, która każe nam się "doszukiwać". Uczciwość jednak nakazuje mi napisać kilka zdań na jego temat. Coplanda nazwałem "kameleonem", McIntosh to jego dokładne przeciwieństwo. Jest mało wrażliwy na zmiany okablowania, a swój sposób prezentacji podaje konsekwentnie nie bacząc z kim go połączymy. Górny skraj pasma jest bardzo wyważony. Nie ma mowy o jasno skrzących się pochodach iskier, ferii błyszczących refleksów dźwiękowych ani dosadnej przenikliwości trąbki znanej tym, którzy bywają na koncertach jazzowych. Pomimo tych niewątpliwych mankamentów góra jest bardzo... miła. Nigdy nie męczy, a wprawione ucho usłyszy wszystko to co potrzebne do stworzenia kompletnego obrazu muzycznego. Przechodząc niżej pasma docieramy do zjawiskowej średnicy. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że w dziedzinie barwy jest to absolutnie pierwsza liga hi-endu nie wyłączając poza nawias wzmacniaczy lampowych SE. Wokale są urzekająco naturalne, minimalnie ocieplone i bardzo czytelne za razem. Bas "Maka" jest dużo lepszy niż Coplanda. Po mimo przeczytania wielu dosyć wstrzemięźliwych opinii na jego temat w prasie fachowej nie boję się powiedzieć, że bas tego wzmacniacza jest świetny. Nikogo pewnie nie zaskoczy, że główne jego atuty leżą w umiejętnościach oddania barwy niskich dźwięków, a nie w dziedzinie rysowania jego konturów. Te jednak, są na tyle wyraźne by z łatwością przeciwdziałać efektowi sklejania się dźwięków w bezkształtną papkę. Na koniec powiem tylko tyle, że konfrontacja basu McIntosha z moimi wyobrażeniami na jego temat (powstałymi po przeczytaniu wielu recenzji takich jak ta, którą teraz piszę) zakończyła się bezapelacyjnym zwycięstwem "Maka". Copland tworzył scenę bardzo szeroką, Macintosh natomiast sporadycznie pozwala nam usłyszeć dźwięki dobiegające z poza bazy tworzonej przez rozstaw
głośników. Jeśli chodzi o głębokość sceny to tutaj amerykański wzmacniacz deklasuje skandynawskiego konkurenta. O dziwo precyzja dalszych planów nie jest jednak imponująca. Wynika to pewnie z faktu, że plan pierwszy jest na tyle uprzywilejowany, że nie pozwala odwrócić od siebie naszej/wzmacniacza uwagi. Tak więc wszystko to co dzieje się na pierwszym planie jest niezwykle namacalne i trójwymiarowe. Jeśli chodzi o zdolności makrodynamiczne to nie mam uwag. Jeśli jednak porównuję mikrodynamikę tego amerykańskiego wzmacniacza ze zdolnościami skandynawskiego rywala to muszę wyraźnie powiedzieć, że jest słabo. Wszędzie tam gdzie ekspresja przekazu muzycznego oparta na dużych kontrastach dynamicznych jest istotna McIntosh zawodzi. Słuchanie utworów gdzie rytm jest ważniejszy od współbrzmień czy melodii kończy się niedosytem, by nie powiedzieć zawodem. Niektóre utwory zamiast zgodnie z intencją twórców podrywać z krzeseł słuchaczy, kołyszą każąc im coraz głębiej zanurzać się w głębiny fotelowej błogości. Wiem jednak, że wielu słuchaczy to lubi i nie potraktują oni tego jako zarzut, ale dodadzą do długiej listy zalet.
Teraz Krell. Gdybym miał jednym słowem określić brzmienie tego wzmacniacza to powiedziałbym - neutralność. Kilka ładnych miesięcy obcowania z nim pozwoliło mi poznać wiele odcieni jego neutralności. Podczas "dobrych dni" byłem zachwycony jego obiektywizmem, podczas "dni gorszych" wydawał mi się trochę bezbarwny i powściągliwy w przekazywaniu emocji. Kilka akapitów wcześniej wspominałem, że Copland nie jest do końca wierny idei neutralności. Z całą pewnością podobnie wygląda sytuacja z McIntoshem, który tu i ówdzie doprawiał dźwięk szczyptą
romantyzmu. Krellowi już nie mogę zarzucić podobnych manipulacji. Czy oznacza to, że jest to wzmacniacz idealny? Dla mnie nie. Zanim jednak sformułuje jakiekolwiek zarzuty, zacznę od niewątpliwych zalet tego świetnego wzmacniacza.
To co mnie zaskoczyło przy pierwszym kontakcie z tym urządzeniem to umiejętność połączenia cech brzmieniowych, które wydawały mi się nie do pogodzenia. Mam na myśli zjawisko współistnienia wspaniałej rozdzielczości i towarzyszącej jej miękkości wydobywających się dźwięków. Dodając do tego jeszcze mniej prawdopodobne połączenie bogactwa harmonicznego z powściągliwością emocjonalną uzyskujemy coś co mnie samemu ciężko było wytłumaczyć. Przyzwyczajony do stereotypów myślałem, że bogactwo harmoniczne pociąga za sobą tzw. muzykalność silnie odwołującą się do emocji słuchacza. Przy okazji obcowania z Krellem musiałem zweryfikować ten pogląd. By sam siebie przekonać do tego odkrycia wielokrotnie skupiałem swoją uwagę na tym właśnie aspekcie brzmienia. Akordeon w rękach Guy Klucevseka zarejestrowany na płycie Dave Douglasa "Charme of the night sky" jest żywym dowodem na potwierdzenie moich spostrzeżeń. Tak wierne odtworzenie brzmienia tego instrumentu nie pozostawia cienia wątpliwości. To samo nagranie w wykonaniu McIntosha nie dawało tak kompletnego wglądu w bogactwo brzmienia akordeonu mimo, że wzmacniacz ten uchodzi w tym względzie za mistrza wśród wzmacniaczy tranzystorowych. Takich przykładów mógłbym podawać więcej, wszystkie jednak są ilustracją tego samego. Zawsze kojarzyłem bogactwo harmoniczne z umiejętnością wiernego oddania barwy brzmienia poszczególnych instrumentów. Okazuje się, że osiągnąć to można nie tylko poprzez mocne nasycenie "kolorów" składowych, ale również poprzez precyzyjne oddanie ich proporcji. Tak czy inaczej Krell posiada zdolność oddania całego bogactwa brzmienia poszczególnych instrumentów. Prawdą natomiast jest, że malując ich dźwiękowy obraz używa nieco bladych kolorów. I w tym właśnie miejscu tkwi cała tajemnica - sukcesu dla jednych, porażki wg innych - koncepcji dźwiękowej twórców urządzeń tej zasłużonej marki. Jeśli chodzi o proporcje między górą, średnicą i dołem to nie mam wątpliwości, że jest to absolutne mistrzostwo świata. Dodać do tego należy wspaniałe zdolności urządzenia w odwzorowaniu przestrzennych informacji zawartych na płycie. Scena jest ogromna. Nie dostrzegłem żadnych ograniczeń zarówno jeśli chodzi o jej szerokość jak i głębokość. Dla osób przyzwyczajonych do wyeksponowanego najbliższego planu pierwszy kontakt z takim sposobem rekonstrukcji przestrzeni może wywołać mały szok. Cała panorama stereofoniczna znajduje się daleko za linią głośników. Przez to utwory, gdzie bliski kontakt z wykonawcą jest ważniejszy niż wierne odwzorowanie całego tła dźwiękowego - tracą nieco na swojej intymności. Dotyczy to głównie małych składów jazzowych. W przypadku dużego aparatu muzycznego takiego jak orkiestra symfoniczna lub big-band wzmacniacz pokazuje już same zalety takiej prezentacji. Muzyka rockowa i popularna brzmią wspaniale. Jeśli ktoś mówi, że Krell gra chłodno to mogę się zgodzić. Jeśli ktoś jednak stwierdzi, że gra twardo, że ma przenikliwą bądź wyostrzoną górę, że nie umie odwzorować ogromnej trójwymiarowej sceny to muszę zaprotestować. Jeśli znajdzie się natomiast osoba która stwierdzi, że bas jest tylko dobry to zaprzeczyć nie muszę bo i tak wszyscy zorientowani w temacie wiedzą, że jest znacznie lepiej. Bas jest punktualny, nigdzie się nie snuje, a jak potrzeba potrafi przyłożyć - pierwsza klasa. Myślę, że zarzuty jakie obiecałem sformułować pod adresem tego wzmacniacza w drugiej części zostały wyartykułowane przy okazji opisu zalet tego urządzenia. Poza wspomnianą powściągliwością emocjonalną, nieco innym sposobem kreowania sceny muzycznej, który może niektórym nie przypaść do gustu tylko mikrodynamika pozostawia malutki niedosyt. Jest nieco gorsza niż u Coplanda, a biorąc pod uwagę cenę urządzenia i jego moc oczekiwałem, że będzie jeszcze lepiej. W przypadku Coplanda okupione to było jednak pewnymi odstępstwami od neutralności, które dla Krella są obce. Może więc moje przyzwyczajenie do nad/pobudliwości Coplanda jest sprawcą całego zamieszania w tej materii. Sprawdzę to już niedługo przy okazji odsłuchów Gryphona Callisto 2200, który w kwestiach dynamiki wyznacza ponoć punkt odniesienia dla wzmacniaczy zintegrowanych i nie tylko. Już ostrzę sobie apetyt na tą konfrontację, a swoimi odczuciami obiecuję podzielić się na stronach HIGH Fidelity. Jak łatwo się domyślić żaden z wyżej opisywanych wzmacniaczy nie zaspokoił mojego osobistego głodu poszukiwań wzmacniacza idealnego.
Przemysław Braniecki
|