Ponad 80-letnia historia Luxmana obfitowała w nowatorskie opracowania, ciekawe rozwiązania i patenty. Wystarczy wspomnieć o sprzężeniu zwrotnym, które zostało do wzmacniaczy audio wprowadzone właśnie przez tego producenta. Tak się jednak składa, że w dziedzinie odtwarzaczy Compact Disc ta japońska firma ma chyba najmniejsze doświadczenie. Kiedy bowiem ów, jak się potem okazało, przełomowy (na dobre i na złe) format zdobywał szturmem rynek audio, Luxman przeszedł we władanie koncernu Alpine Corporation (w roku 1984) i dość szybko z pozycji wyroczni hi-endu stoczył się do pozycji kolejnego producenta produktów masowych, producenta pozbawionego jednak innowacyjnych ambicji Sony i Pioneera. Napęd CD czy DVD? Muzyka słuchana podczas testów: Dotychczas testowaliśmy następujące produkty firmy Luxman: ODSŁUCH Chciałbym zacząć nie od dźwięku, a od elementów „pozamuzycznych”, które wpływają jednak na ocenę urządzenia. Po pierwsze, szuflada w odtwarzaczu Luxmana wysuwa się i chowa w niezwykle cichy sposób – tak, jak w hi-endowych napędach. To rzadkość. Nie ma mowy o klikaniu, trzaskaniu, chybotaniu, czyli elementach znanych z nawet bardzo drogich odtwarzaczy. Najwyraźniej software sterujący napędem został szczególnie dopracowany. Potwierdziła to próba na korekcję błędów. Od dwóch lat wszystkie, testowane przeze mnie, „plejery” sprawdzam przy pomocy płyty testowej CD-Check, wydanej przez Digital Recordings. Luxman zagrał wszystkie ścieżki bez cienia zawahania, co udaje się jedynie napędom CD-Pro2 Philipsa, VRDS Teaca i nowym transportom Accuphase’a. Większość konstrukcji, nawet czystych CD, poddaje się przy przedostatniej ścieżce. I właśnie takie granie promuje Luxman – zawsze, przy każdego typu muzyce. Jazz brzmi znakomicie, pokazywane są i smaczki, i wybory realizatora, nawet w ramach danej płyty. Docenimy więc rewelacyjne realizacje, takie jak np. z płyty Feel Like Making Love młodej koreańskiej wokalistki Woong San. Największe wrażenie tego typu granie wywiera jednak przy płytach, które zazwyczaj brzmią kiepsko, albo drażnią wyostrzeniami. Tak było np. z singlem Matyr grupy Depeche Mode i najnowszą, fatalnie nagraną płytą Death Magnetic Metalliki. Ta ostatnia jest nieprawdopodobnie skompresowana, zastanawiam się, czy w ogóle występuje na niej jakaś dynamika. Z kolei singiel Depeche Mode, przeznaczony dla klubów, ma dość jasny balans tonalny. Luxman wprawdzie pokazał te błędy, jednak wydobył z tego to, co najważniejsze – muzykę. Dawno nie słyszałem tak angażującego emocjonalnie wykonania Never Let Me Down Again. Digitalism Mix! Niezależnie jednak od tego, jak bardzo by mi się taka prezentacja podobała, nie jest to dźwięk idealny. Najbardziej przypomina to, co oferował czterokrotnie droższy odtwarzacz SACD Accuphase DP-78, który też był w „High Fidelity” testowany (TUTAJ). O ile jednak potężny pobratymiec z Wysp Japońskich oferował przy tym naprawdę dobrą rozdzielczość, o tyle Luxman, stawiając wszystko na jedną kartę (barwy), nie do końca różnicuje instrumentów, pogłosów i konkretnych otoczeń akustycznych. Pod tym względem czempionem aż do 10 000 zł jest dwukrotnie tańszy „plejer” Cambridge Audio Azur 840C. Oznacza to, że temperatura emocjonalna nagrań, ich charakter własny jest nieco homogenizowany. Wszystkie płyty grają bardzo przyjemnie – lepsze lepiej, gorsze trochę gorzej, ale nie ma mowy o absolutnej jasności co do tego, co i jak zostało schrzanione; informacje o tym są podawane jako coś dodatkowego. Także przestrzeń jest traktowana w dość podobny sposób. Scena nie jest specjalnie głęboka, jednak rozciąga się szeroko, jeśli potrzeba, to również poza zewnętrzne ścianki kolumn. Ustawienie instrumentów jest ładne, są one plastyczne i gładkie, jednak nie mamy pewnej i niepodważalnej informacji o tym, co się dzieje wokół instrumentów. Luxman ma bowiem tendencję do holistycznego grania, z naciskiem na „całość”, nie na „detal”. Tych ostatnich jakoś specjalnie nie brakuje, jednak da się to zrobić znacznie lepiej. Góra, jak wspomniałem, jest raczej zaokrąglona, „złota”, że tak powiem i nie mamy wybrzmienia blach czy np. fortepianu. Nawet przy otwartych, bardzo dobrych realizacjach, jak z płyty Amnesiac Radiohead uwaga skupia się na środku pasma. To dlatego, a nie przez podbarwienie tego zakresu odtwarzacz gra, jakby miał na wyjściu zaaplikowane lampy. Dynamika jest niezła, ale nie mamy do czynienia z królem rytmu. Ponieważ atak, uderzenie itp. są raczej na drugim planie, aspekt rytmiczny utworów jest jedynie służebny wobec barwy, nie ma się wrażenia, że muzyka rwie się na wolność, a raczej, że jest odgrywana w rękawiczkach. BUDOWA Luxman zaskakuje w D-N100 kilkakrotnie. Pierwszy „zaskok” to jego niewielkie rozmiary. Choć przyzwyczailiśmy się do takich ekstrawagancji w przypadku Cyrusa (dla porównania proszę spojrzeć TUTAJ) , to jednak mając w pamięci potężne bryły wzmacniaczy japońskiego producenta, można nie od razu zrozumieć, co się widzi. Odtwarzacz płyt formatu Compact Disc (CD, CD-R/RW) D-N100, należący wraz ze wzmacniaczem lampowym SQ-N100 do serii Classico, został zaprojektowany przez najlepszego inżyniera firmy, pana Kazuyuki Doi, którego celem było przygotowanie urządzeń spełniających założenia techniczne i dźwiękowe w połączeniu z nieco bardziej „przyjaznym” niż zazwyczaj projektem plastycznym. Jak wspomniałem, japoński odtwarzacz jest niewielki i gabarytami przypomina urządzenia Cyrusa, z tym że tym razem front znalazł się na dłuższej ściance. Obudowa to niezwykle sztywne, grube i ciężkie chassis – zaleta niewielkich struktur. Boki i spód wykonano z 1,5 mm blachy ze stali, zaś front i górę z 2 mm, giętego elementu z aluminium. Taka aranżacja nie jest przypadkowa. Na górnej ściance zobaczymy bowiem dodatkowo kolejną, grubą – tym razem stalową – płytę. Nie, nie jest to urządzenie typu top-loader, mamy do czynienia z klasyczną szufladą, a to odstępstwo od standardów wyjaśnia naniesiony na niej napis: „Disc Drive Mechanism & Stabilizer”. Jak za chwilę się okaże, napęd został zamocowany nie, jak najczęściej, do dolnej ścianki, a jest „podwieszony” pod wspomnianą płytką. Wróćmy jednak do frontu. Na niewielkiej płaszczyźnie znalazła się dość wąska szuflada, przyciski sterujące napędem, a pod nimi wyświetlacz. Maskownica szuflady, choć metalowa, jest wykończona w inny sposób niż obudowa, co nie wygląda – moim zdaniem – najlepiej, przywołując na moment Chińczyków z ich pomysłami na design. Rodzące się podejrzenia rozwiewa jednak dumny napis na tylnej ściance, obwieszczający, że D-N100 „Made in Japan”. Obok mamy cztery niewielkie, metalowe guziczki sterujące i piąty, którym włączamy zasilanie. Wyświetlacz jest niewielki, bursztynowego koloru i ukryto go za lustrzaną szybką – dokładnie taką sama, jak w testowanym niedawno odtwarzaczu CD-1 Ayona (która, trzeba dodać, niespecjalnie mi się podobała). Z tyłu widać parę ładnych, zakręcanych, złoconych od A do Z (zwykle stosuje się w tym miejscu gniazda zwodniczo pozłocone tylko na zewnątrz, z badziewnym, niklowanym pinem „gorącym”. Są tam także wyjścia cyfrowe w standardzie S/PDIF – jedno elektryczne, na kiepskim, niezłoconym gnieździe RCA oraz optyczne, na łączu TOSLINK. Obok umieszczono mechaniczny wyłącznik sieciowy oraz gniazdo IEC. Całość stoi na ładnych, aluminiowych nóżkach z absorberami z gumy i jest zaskakująco ciężka. Jak można się było spodziewać, aby się dostać do wnętrza trzeba odkręcić dolną ściankę, nie górną – dokładnie tak samo, jak w Cyrusie i w testowanej także w tym numerze PrimaLunie. Tam jednak jest ona plastikowa, malowana tylko metalizowana farbą, ponieważ inżynierowie tej brytyjskiej firmy starają się zminimalizować ilość metalu w pobliżu układów audio. Niezależnie od tego, czy uważamy, że to ma sens, czy nie, w Luxmanie dolna ścianka jest klasyczna, metalowa, a wnętrze jest mocno napakowane elektroniką. Jego połowę zajmuje, dostarczony przez Sony, napęd Compact Disc z klasyczną głowicą optyki KSS-213. Plastikowy mechanizm szuflady został przykręcony na „sztywno”, poprzez grube, mosiężne „pilary” do górnej ścianki. Do tej „skorupy” z kolei, za pośrednictwem czterech sprężyn i gumowych podkładek, został podwieszony metalowy element z wózkiem optyki i silnikami. Elektronikę zmieszczono na dwóch płytkach drukowanych – jednej, przykręconej pionowo przy przedniej ściance, ze sterowaniem wyświetlacza i drugiej, zajmującej resztę wnętrza, przykręconej do górnej ścianki, z pozostałymi układami. W rogu, za grubym ekranem, umieszczono dość mały transformator o klasycznej budowie z blachami EI. Wychodzi z niego zaskakująco wiele uzwojeń wtórnych. I tak, osobne zasilanie otrzymały: wyświetlacz, napęd, część cyfrowa i część analogowa. Te dwie ostatnie potraktowano szczególnie uważnie, ponieważ wszystkie diody prostowników odprzęgnięto kondensatorami polipropylenowymi, redukującymi wysokoczęstotliwościowy szum powstający przy przełączaniu się poszczególnych diod. Kondensatory filtrujące są z kolei niezbyt imponujące. Montaż jest w większości przewlekany, z niewielkimi elementami, ale naprawdę godziwymi: metalizowanymi, precyzyjnymi opornikami, polipropylenowymi kondensatorkami oraz elektrolitycznymi kondensatorami Nichicona. Jak się okazuje, sterowanie napędem zostało zapisane w kościach Philipsa – takie „hybrydowe” napędy (Philips+Sony) niegdyś były spotykane całkiem często, a w tym teście taka aranżacja została powtórzona przez PrimaLunę. Główny dekoder audio znalazł się bardzo blisko – raczej niepozornego – zegara, z którego drugiej strony umieszczono maleńką kość przetwornika cyfrowo-analogowego. To jest jedna z korzyści płynących z małych obudów: poszczególne elementy są naprawdę blisko siebie, dzięki czemu tor sygnału jest wyjątkowo krótki. Wspomniany DAC to układ Burr-Browna PCM1754, już nie najnowszy, delta-sigma, o dość przeciętnej dynamice na poziomie 106 dB, którego ważną właściwością jest obecność „na pokładzie” układu upsamplera, zwiększającego długość słowa do 24 bitów i częstotliwość próbkowania do 192 kHz.
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||
© Copyright HIGH Fidelity 2009, Created by B |