To nie było spotkanie, jak inne. Może zresztą źle mówię – żadne spotkanie w gronie pasjonatów, miłośników czegokolwiek, w naszym przypadku muzyki oraz urządzeń do jej reprodukcji, nie jest podobne do żadnego innego przed nim, ani też do żadnego po nim. Wyjazd do firmy RCM był jednak o tyle inny, że dotyczył odsłuchu kompletnego, skończonego systemu (przygotowanego i w dużej części – poprzez konkretne produkty – firmowanego przez firmę RCM Audio), a nie jakiegoś detalu, szczegółu czy nawet urządzenia. Poza tym, pojechaliśmy na odsłuch we dwóch. To odstępstwo od wielogłosowych spotkań KTS-u, ale wymuszone przez warunki lokalowe. To było spotkanie z czymś na tyle innym od wszystkiego, co znam, z czymś na tyle wyrafinowanym i – nie trzeba się tego bać – na tyle drogim, że musiałem postawić na indywidualne spotkanie „oko w oko”, bo tylko wtedy mogę się w 100% podpisać pod tym, co piszę. Że zbyt indywidualne to wszystko? Bądźmy poważni – audio to w głównej mierze indywidualizm producentów, kupujących i piszących. Jak pięknie w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” www.wyborcza.pl powiedział Berrnard Pivot, członek Akademii Goncourtów: „Moje wybory zawsze były niesprawiedliwe, bo opierały się na moim widzimisię. Ale dzięki temu były uczciwe. Zapraszając gości, nie kierowałem się ani snobizmem, ani pieniędzmi, ani modą. Wybierałem książki, które uważałem za interesujące”. (Ludwika Wodek-Biernat, Pivot: Książki mnie kręcą, „Gazeta Wyborcza”, poniedziałek 9 marca 2009, s. 12.) Też chciałbym móc kiedyś tak powiedzieć. Jak wspomniałem, wybory ze strony prasy są tylko jednym z elementów swego rodzaju „łańcucha decyzyjnego”. Pierwszym, wyjściowym jest jednak producent, którego weryfikacją zajmują się dystrybutorzy. Dlatego odsłuch systemu, który jest przedmiotem tej relacji, był szczególnie interesujący. Oto bowiem firma RCM, która odsłuch przygotowała, wystąpiła w tym przypadku zarówno jako producent, jak i dystrybutor. I do tego jeszcze „klub dobrej muzyki, granej w możliwie najlepszych warunkach”. Właściciel firmy jest miłośnikiem winylu. ‘Miłośnik’ to zresztą eufemizm, bo tak naprawdę chodzi o ‘fanatyka’. To ostatnie słowo jest jednak w obecnych czasach podejrzane i może na „High Fidelity” zwrócić czujne oko wyszukiwarek za Wielką Wodą, więc nie będę go powtarzał. A może zresztą warto? Przecież w agencjach rządowych (a nawet bardziej, jak pięknie tego dowodzi w swojej książce Doktryna szoku Naomi Klein {Warszawa 2008}, prywatnych z rządowymi kontraktami) też są audiofile. Ale do rzeczy. Winyl jest pierwszą i – obok rodziny i fotografii – jego jedyną miłością. Nic więc dziwnego, że płyt mieliśmy do wyboru bez liku (ok. pół tony), a głównym źródłem był gramofon – model 30, dystrybuowanej przez RCM firmy SME, z ramieniem Series V oraz wkładką Dynavector DRT XV-1S. Przedwzmacniacz był, w tym kontekście, śmiesznie tani. Sensor Prelude IC firmy RCM Audio (test TUTAJ), bo o nim mowa, nie raz udowodnił jednak, że jest warty wielokrotnie więcej niż wynika z jego ceny i – w mojej ocenie – wyprzedzają go dopiero takie urządzenia, jak Steelhead Manleya czy C-27 Accuphase’a (z przedwzmacniaczy, które znam ze swojego systemu). Od dwóch lat sam korzystam z tego urządzenia i za każdym razem testując gramofon, ramię czy wkładkę, mogę w dużej mierze zapomnieć o preampie RIAA, ponieważ wszystko przechodzi przez niego, jak przez „rurę”. Można lepiej, nie mam co do tego żadnych złudzeń, ale wcale nie będzie to wielki przeskok i trzeba za to zapłacić co najmniej dziesięć razy więcej.
Tak przygotowany sygnał biegnie do kolejnego niedrogiego – w kontekście ceny źródła: 100 000 zł – wzmacniacza Bonasus firmy... tak, tak - RCM Audio. Urządzenie zdobyło uznanie w wielu środowiskach na całym świecie, a i mnie się podobało nieprzytomnie. O ile jednak preamp jest absolutnie „bezosobowy”, tj. stara się schować za dźwiękiem, o tyle wzmacniacz, tak to pamiętam i to w systemie RCM-u usłyszałem, dodaje cos od siebie. To swego rodzaju miękkość i słodycz. Zmiany nie są duże, to drobne detale, ale jednak wpływają na efekt końcowy. Wzmacniacz nie jest specjalnie mocny, producent podaje, że to 2 x 16 W (przy 8 Ω), jednak akurat w tym przypadku więcej nie było trzeba. Moduł średnio-wysokotonowy: Regulacja wysokości, pochylenia i wysunięcia w stosunku do modułu niskotonowego. Dzięki temu możliwe jest optymalne dopasowanie charakterystyki przenoszenia całego zestawu do warunków akustycznych pomieszczenia. Moduł niskotonowy: Dodam do tego, że okablowanie systemu, to w całości produkty japońskiej Furukawy z miedzi PCOCC. W systemie zainstalowano też źródło cyfrowe. Ponieważ mówimy o RCM-ie, więc był to oczywiście odtwarzacz C.E.C.-a, z tym, że starsze wersje obecnego topu: transport TL0 i przetwornik DX71. Wszystko stało na przygotowanej specjalnie do tego systemu półce z drewnianych półek i skręcanych, metalowych wsporników. ODSŁUCH Na odsłuch jechałem z dużymi oczekiwaniami – system wydawał się bowiem niezwykle dobrze zestawiony, przemyślany i miał wszelkie warunki do tego, żeby zagrać co najmniej bardzo dobrze. Jedyną niewiadomą były kolumny. A to zawsze DUŻA niewiadoma. Tym większa, że te, które przygotował RCM są nietypowe. To tuby z Lowtherem na górze i potężnym, 30-cm głośnikiem na dole. Takie zestawienie to wielka niewiadoma. Choć bowiem zalety głośników szerokopasmowych są znane, to równie dużo wiadomo o ich wadach. A do tego zgranie tego z tubą, a potem z głośnikiem niskotonowym, to jak próba zrównoważenia deficytu budżetowego Polski. Ograniczeniem odsłuchiwanych kolumn jest zawężenie punktu odsłuchu do jednego miejsca. Nie trzeba siedzieć jak przykuty, ruchy głową specjalnie niczego nie zmieniają, jednak tylko w tym jednym miejscu. Będąc w nim siedziało się jednak, jak gdyby w słuchawkach. W dobrym tego słowa znaczeniu. Nie była to ‘kreacja’, czy nawet ‘rekreacja’, a przeniesienie słuchacza w przestrzeń danej płyty. Jej cząsteczki, szumy, delikatne trzaski z płyty były wokół nas, zaś wykonawcy przed nami. Szczególnie interesujące było to, jak zostały od siebie oddzielone te dwa elementy – trzaski na LP są zawsze. Były i tutaj, choć minimalne, jednak nie były one w żaden sposób skorelowane z muzyka, były „obok”, albo „za”. Przy CD zniekształcenia słychać inaczej, właśnie jako funkcję muzyki, nie da się ich specjalnie oddzielić. Przy winylu z SME to były dwie odrębne rzeczy – obydwie należały do tej samej przestrzeni, do tego samego uniwersum, ale żadna nie była od drugiej zależna. Pierwszy raz słyszałem to tak dokładnie. Dźwięk, jak mówię, był niezwykle intensywny. Nie przez to jednak, że instrumenty były wypychane przed scenę. W tym przypadku definicja ‘sceny’ jest bowiem niezwykle trudna do sformułowania. Jeśliby bowiem na ten przekaz popatrzeć z boku, to trzeba by powiedzieć, że scena dźwiękowa kreowana przez te tuby jest niemal płaska. To znaczy nie ma czegoś takiego, jak w wielu innych topowych systemach, że jest kreowana za kolumnami osobna przestrzeń, wydzielona z pomieszczenia i tam mamy hektary, lokalizację, dokładnie „widzimy”, gdzie co stoi. Tutaj mieliśmy zupełnie coś innego. Ponieważ byliśmy wewnątrz tej „bańki”, nie miało się wrażenia obcowania z hi-fi. Definiujące dźwięk określenia traciły sens, ponieważ mieliśmy do czynienia z innymi niż zazwyczaj fenomenami. Instrumenty, kiedy się słuchało bez emocji, analitycznie, nie były szczególnie wyraźnie wyodrębniane z tła. Kiedy jednak chcieliśmy posłuchać czegoś konkretnego, tak jakbyśmy chcieli na to „popatrzeć”, wówczas instrument ten, nagle nabierał trójwymiarowości i nieomal stawał w swoim miejscu. Miało się wrażenie, że siedzi się w hełmie pilota F-16 i tam, gdzie spojrzymy, tam jest ustawiana ostrość. Było to tak… realne. Przecież w rzeczywistości wcale nie lokalizujemy dźwięków jak leci, wszystkich tak samo. Pomaga nam w tym wzrok. Tutaj też „spoglądaliśmy” na coś i to nabierało ciała. Niesamowite przeżycie! Być może bardziej interesujący będzie dla Czytelników opis balansu tonalnego systemu. Cokolwiek by o Lowtherze nie powiedzieć, jakkolwiek go nie mierzyć, to – moim zdaniem – powyżej kilku kHz energia promieniowanych przezeń dźwięków słabnie. Dlatego system grał górę dość łagodnie. Szczególnie dobrze słychać to było z płytami, które ze sobą przyniosłem. To nie było selektywne uderzenie, jakie znam z mojego systemu czy systemów przyjaciół. Nie było dźwięcznego uderzenia i „wibracji”, które mu towarzyszą. Dźwięk wydawał się nieco ocieplony i zaokrąglony. Podobnie jednak, jak przy przestrzeni, część z tego, do czego się przyzwyczaiłem, była pochodną przyzwyczajenia do hi-fi, a nie do realnego wydarzenia. W domu kreacja jest po prostu potrzebna, ponieważ kompensuje brak obrazu – dźwięk musi mieć więc większą selektywność, dokładniejszy atak itp., aby był „wiarygodny”. System RCM-u poszedł jednak inną drogą, omijając hi-fi. Wszystko miało bowiem swoje miejsce i raz się w tej prezentacji zanurzywszy, nie potrzebowało się niczego więcej. Na pewno można wszystko jeszcze poprawić, ale już teraz było to absolutnie satysfakcjonujące doznanie. Kompletnie różne od tego, czym niemal zawsze są systemy audio, ale jednak niezwykle zbliżone do wydarzenia na żywo. Środek był wręcz hipnotyzujący. Głosy, niezależnie o jaką płytę chodziło, były przepiękne w swojej głębi i koherencji. Miód. Na szczególną uwagę zasługuje jednak bas. Tylko ze dwa razy w życiu słyszałem tak dobrą pracę tego zakresu, a nigdy z kolumn pasywnych. Potężne Janseny były niesłychanie szybkie. Były też nasycone i prezentowały szerokie spektrum barw. Kiedy usłyszałem. Graną z winylu, Metalikę, odpadłem, bo jeszcze jej tak zagranej nie znałem. Bas był niebywale dobrze definiowany i zgrany z resztą pasma, jakby grał jeden przetwornik. Czy da się lepiej? O tak! I to w tym samym systemie. Posłuchaliśmy bowiem również taśm-matek kilku wykonawców, granych z analogowego, szpulowego magnetofonu Studer A-807. Znam to urządzenie, ponieważ pracując w Teatrze im. J. Słowackiego miałem w reżyserce trzy takie. Dobrze by było, żeby każdy zwolennik takiego czy innego standardu posłuchał choć raz oryginału, najlepiej analogowego. To kompletnie inny dźwięk niż LP i CD. Żywy i prawdziwy, bez podbarwień (LP) i bez ubytków rozdzielczości i dynamiki (CD). Niebywałe, jak dużo traci się przechodząc na którykolwiek z komercyjnych formatów… Dynamika tego zestawienia była szokująca. Choć wcześniej, przy klasyce granej z CD i LP, orkiestra symfoniczna dosłownie stawała przed nami, co było przerażające, bo to nienaturalne, żeby w tak małym pomieszczeniu generować tak duże skoki dynamiki, to dopiero teraz można było docenić niuanse mikrodynamiki, niebywałą swobodę dźwięku, jego „flow”. Jak każda imitacja, bo tym ostatecznie jest mechaniczne odtworzenie muzyki, tak i ta ma wady i miejsca, gdzie się „odkleja” od rzeczywistości. Różni się od niej nieco słabszym poziomem góry i obecnością w dźwięku „fluidu”, spajającego wprawdzie wszystko, jednak w realu nieobecnego. Ograniczeniem jest też ograniczenie miejsca odsłuchu do jednej osoby. Do takiego sposobu przedstawiania „rzeczywistości” trzeba się przyzwyczaić, ponieważ różni się w znacznej mierze od tego, do czego przywykliśmy, obcując z naszymi systemami. Być może jednak, że to jest droga do przedarcia się na drugą stronę płótna, do realnej muzyki… Trzeba po prostu się na coś zdecydować. Jak zwykle. Urządzenia w systemie:
∙ gramofon – SME Model 30,
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||
© Copyright HIGH Fidelity 2009, Created by B |