Luxman, marka należąca do firmy Luxman Corporation (Japan), jak feniks z popiołów podniósł się stosunkowo niedawno. Zarządzany początkowo z Hongkongu, gdzie mieścił się jej zarząd, jest w tej chwili firmą całkowicie japońską. Pewne afiliacje z potężnymi Chinami zapewne zachodzą, chociażby w dziedzinie produkcji obudów (to są tylko moje podejrzenia, niepoparte żadnymi dowodami) lub ich elementów, jednak projektowanie urządzeń i ich produkcja odbywają się w Kraju Kwitnącej Wiśni. Ponieważ testowaliśmy już kilka produktów Luxa, a sam od ponad roku w swoim systemie odniesienia używam końcówki mocy M-800A, mam jakie-takie rozeznanie w tym, co firma oferuje, w jakim zmierza kierunku i jakie ideały jej przyświecają. Jak wspomniałem, L-550A II to wzmacniacz zintegrowany. W przypadku Luxmana (Accuphase’a i McIntosha zresztą też, a i Leben z CS300 „łapie” się na to porównanie) jest to równoznaczne z „centrum” systemu. Jest to więc podejście, które stało za działaniami chyba wszystkich firm w latach 70. i 80., działaniami, które w obecnych czasach zostały przez większość z nich zarzucone. Popatrzmy chociażby na testowany w zeszłym roku model No.1.a Aarona, a może jeszcze lepiej na testowany w tym samym numerze wzmacniacz Belles IA-01 i wiadomo będzie, o co mi chodzi: obecnie na topie są urządzenia z możliwie najmniejszą ilością funkcji, z maksymalnie krótką ścieżką sygnału itp. I muszę powiedzieć, że absolutnie rozumiem ten trend i przy najwyższym hi-endzie po prostu nie da się inaczej. Przy poziomie, o którym mowa rzecz ma się jednak inaczej. Jak wskazuje wielu ludzi związanych z branżą audio, owo pozbywanie się regulatorów (np. barwy dźwięku, balansu, przełączników mono, selektora do nagrywania) nie było początkowo związane z jakością dźwięku jako taką, a z minimalizacją kosztów. Bo dobrze wykonana regulacja barwy dźwięku jest droga, co można zobaczyć we wzmacniaczach Accuphase’a czy McIntosha, a i w przedwzmacniaczu Cambridge Audio Azur 840E i rezygnacja z niech pozwoliła zaoszczędzić nieco pieniędzy. Znacznie łatwiej więc po prostu się tej sekcji pozbyć i mówić jedynie o dźwięku. W większości przypadków skutkowało to polepszeniem dźwięku. Kiedy jednak ktoś jest w stanie zaproponować urządzenie za dane pieniądze, wyposażone bogato i z naddatkiem, a przy tym jego osiągi soniczne są na zbliżonym poziomie, jak odchudzonego ze wszystkiego, co się da, ułomnego pod względem funkcjonalnym wzmacniacza konkurencji, to wybór będzie dyktowany raczej przez gust i wyznawane zasady, a nie całkiem, nie do końca dźwiękiem.
I dobrze – i bardzo dobrze! Pluralizm jest wartością nie do przecenienia i trzeba się pogodzić z tym, że nie jedna, a kilka dróg prowadzi do tego, o czym marzymy – do dźwiękowej nirwany… ODSŁUCH
Muzyka słuchana podczas testów: Jeśli przyjmiemy, że wyznacznikiem jakości urządzeń audio jest ich umiejętność RÓŻNICOWANIA sygnału (nagrań, kabli, źródła itp.), Luxman L-550A II będzie na szczycie wzmacniaczy do jakiś 20 000 zł, sąsiadując tam z Aaronem No.1.a. Co to znaczy „różnicowanie”? To dość proste: im większe różnice są przez dane urządzenie manifestowane, tym mniejszą przeszkodę stanowi ono na drodze sygnału. Innymi słowy, jest bardziej przezroczyste, mniej ingeruje w sygnał. To chyba jedna z lepszych – choć powiedzmy, że nie jedyna – metodologia badań przez odsłuch. Znakomity artykuł na ten temat, wykładający jednocześnie sposób myślenia ludzi tworzących amerykański magazyn internetowy „EnjoyTheMusic” znajdą Państwo pod tytułem Are You On The Road To... Audio Hell? Jego autorzy, Leonard Norwitz („EnjoyTheMusic”) oraz Peter Qvortrup (Audio Note UK) wykazują w nim, że jest to jedyna „ścisła” metoda porównań. Testy porównawcze, przyjmujące jako punkt odniesienia czy to urządzenia z danej półki cenowej, czy też znacznie droższą referencję są z gruntu rzeczy wadliwe, ponieważ owe punkty odniesienia są same w sobie niedoskonałe, a metoda ta i tak nie mówi nic o tym, jak dane urządzenie ma się do wydarzenia na żywo. To ostatnie też jest tylko częściowo pomocne, ponieważ możemy bazować jedynie na wspomnieniu tego, co słyszeliśmy, mającym się raczej nijak do konkretnych nagrań (kreacji). I jest w tym sporo prawdy. Dane uzyskane przez ocenę różnicowania są rzeczywiście „mocne” i w dodatku łatwo dostępne. Nie jest to, moim zdaniem, cała prawda, ponieważ nie mówi nic o wielu innych aspektach dźwięku, chociażby o balansie tonalnym, jest jednak jedną z ważniejszych przesłanek także i moich testów. Na czwórkę, według której staram się postępować składają się bowiem: W każdym razie niezależnie od tego, jaką metodologię przyjmiemy, umiejętność różnicowania w najlepszych systemach, jakie znam jest na pierwszym miejscu. Nie dlatego są najlepsze, że najlepiej różnicują, jednak element ten zawsze w ich przypadku gra główną rolę. Dlatego, kiedy słyszę urządzenie pokroju testowanego Luxmana, potrafiącego coś TAKIEGO, robię się czujny, jak wracający do domu żonaty robotnik po wypłacie. Japoński wzmacniacz jest pod tym względem znakomity. Nie znaczy to, że jest bez wad, że można go w ciemno polecać – co to, to nie, zaraz powiem o kilku innych urządzeniach z – przede wszystkim – wyższego przedziału cenowego, które są równie ciekawe, choć inne (w czasie testu Luxman dostępny był w cenie 10 900 zł, wynikających z wcześniejszych przeliczników jena. Cena ta ma być przez jakiś czas utrzymana, a potem ma wzrosnąć do 14 900 zł. Dlatego też traktuję ten model i oceniam go od razu tak, jakby cena już teraz wynosiła te 15 000 zł). Mówię po prostu tyle, że rozdzielczość Luxmana jest wyjątkowa. Ponieważ chwilę wcześniej testowałem, również ciekawy, dwukrotnie droższy, wzmacniacz Belles IA-01, a do porównania miałem wspomnianego Aarona, mogłem dokładnie określić istotę tego zjawiska. Zestawiłem ze sobą, na przykład, różne tłoczenia kilku płyt, spośród których chciałbym przewołać dwie, dobrze sumujące to doświadczenie: Herbie Mann & The Bill Evans Trio Nirvana oraz Peter Gabriel IV (lub Security). O pierwszej już kiedyś pisałem, ale warto do niej powrócić. „Regularna” wersja firmy Rhino, wydana w Niemczech, jest bardzo ładna, z tym, że instrumenty podane są tak, jakby to była płyta monofoniczna. Dla kontrastu, najnowsze, japońskie tłoczenie SHM-CD jest stereofoniczne, z instrumentami porozrzucanymi do ich kanałów. I jest znacząco gorsze. Belles pokazał to bardzo wyraźnie, bez cienia wątpliwości wybierałem europejską wersję, jednak nawet z nim nie było wiadomo dokładnie, bez cienia wątpliwości, dlaczego tak jest. To znaczy coś tam było wiadomo, już bez przesady, jednak dopiero puszczenie tych samych nagrań na Luxmanie pozwoliło usiąść spokojnie i to przeanalizować. Japoński wzmacniacz nie tyle bowiem pokazuje CO się dzieje, ale także, w tym samym momencie, informuje o tym DLACZEGO tak jest, a także CO Z TEGO WYNIKA. A to spora różnica. Trochę, jak w dekonstruktywizmie, dźwięk najpierw jest rozłożony, potem „obejrzany”, a na koniec na nowo złożony. Niby jest to to samo nagranie, te same dźwięki, jednak nasz odbiór jest skrajnie różny, odbieramy wszystko głębiej, nie tak powierzchownie. Dlatego Luxman jest tak wyjątkowym urządzeniem. A przecież nie chodzi o szczególarstwo czy detaliczność, bo te są w takich urządzeniach, jak INT-150 Passa czy A-550 i E-450 Accuphase’a równie dobre, a nawet lepsze. Mam na myśli takie granie, które będąc rozdzielczym, dokładnym itp., nie degraduje nagrań ze względu na jakość realizacji. Było dla mnie absolutnym zaskoczeniem, jak dobrze zabrzmiała np. płyta …Calling All Stations… Genesis. Głos Raya Wilsona wciąż był żenująco źle nagrany, ale nie stanowił problemu. Dzięki bardzo dobrze wybudowanej górze oraz koherencji harmonicznych, wady realizacji, choć obecne, nie wychodziły przed muzykę. To tak, jak z dobrym gramofonem – trzaski, szum przesuwu itp. są w nim pokazywane „obok” muzyki, należą do innego planu wydarzeń, przez co nie są tak natarczywe, jak by być mogły. Mózg nie męczy się z nimi, próbując wyłowić muzykę, a „wie”, że to coś osobnego. Podobnie było z Luxmanem. A jednak nie jest to wzmacniacz doskonały i ma swój własny, wyraźnie zaznaczony charakter, który trzeba będzie mieć na uwadze kompletując wokół niego system. Jego barwa jest raczej lekka niż nasycona. To może się wydać zaskakujące tym, którzy wychowali się na legendzie wzmacniacza A1 Musicala Fidelity, z jego ciepłym, jak Kreta w lecie, dźwiękiem o zawiesistej konsystencji i raczej słabej dynamice – to nie jest klasa A. A raczej jest to jedna z możliwości tej klasy, w żadnej mierze nie pokazująca tego, co jest w niej najważniejsze: rozdzielczość, przejrzystość, brak podbarwień, dynamika. Podobnie do Musicala gra np. końcówka mocy A-30 Accuphase’a, jednak już jego modele A-45 i A-60 są kompletnie inne, zbliżone pod względem barwy do tego, co pokazuje Luxman. Grając L-550A II w przezroczystym systemie, czasem brakuje w nim wypełnienia średnicy, przez co wyższa jej część jest lekko podkreślana. Nie jest to rozjaśnienie per sé, a po prostu w tym zakresie energia dźwięków jest większa niż zaraz poniżej. Dlatego też trzeba poszukać czegoś, co by oddało znakomitą dynamikę i (niemal) bezkonkurencyjną rozdzielczość tego wzmacniacza, a jednocześnie dodało nieco „ciała”. Można pójść np. taką drogą: dodajemy mu przejrzyste kolumny w rodzaju Marcusów Harpii Acoustics, albo coś z serii Gold Monitor Audio, a do tego dokładamy raczej ciepły odtwarzacz, który jednak niczego nie zamuli. Może to być np. Recall Trigona (od niedawna dostępna jest wersja Mk II) lub Prologue Eight Prima Luny, albo – to fenomenalne połączenie – maleńki „cedek” Luxmana D-N100. Ten ostatni, choć wyglądający jak zabawka, zaskoczy niejednego melomana. Dobrym wyborem będzie też japoński TRV-4SE TRI. Do tego kable w rodzaju Supry i gotowe. Można też inaczej – dodajemy źródło z mniejszą ilością „ciepła” w brzmieniu i dopasowujemy cieplejsze kolumny. Z podłogowych np. ART Loudspeakers Stiletto 6 lub coś z oferty Dynaudio i Harbetha. Zawsze będziemy mieli bardzo dokładny, dynamiczny dźwięk, ze świetną rytmiką i koherencją. Najniższy bas nie będzie szczególnie mocny, a scena dźwiękowa specjalnie głęboka. W ramach tego, co Luxman pokazuje, lokalizacja instrumentów, ich „opis” w relacji z innymi elementami na scenie, jest jednak fantastyczny. Czy to klasyka z płyty Kathleen Battle Grace, czy np. jazz z płyty Solveig Slettahjell Silver, zawsze instrumenty miały ładne „otoczenie” akustyczne, z pogłosami, wybrzmieniami itp. Jak wspomniałem, głębia sceny była u mnie mniejsza niż np. z Bellesem i wzmacniaczami Accuphase’a. Plastyka tych ostatnich, jak też INT-150 Passa także były lepsze, jednak w ich przypadku wynikały ze złagodzenia, „dosłodzenia” góry. Takie działanie promuje elementy ze średnicy, które wydają się przez to bardziej trójwymiarowe. Luxman niczego nie łagodzi, nie zaokrągla, przez co unika tez pułapki, z którą należy się zmierzyć przy E-450 i A-550 Accu, a mianowicie z lekko podniesionym wyższym basem. Ten daje duży dźwięk, jednak trzeba uważać, żeby nie przesadzić z jego ilością, ponieważ wtedy dość łatwo się wzbudza. Z Luxmanem jest dokładnie odwrotnie – trzeba mu owego „mięsa” trochę dodać. Mamy jednak pewność, że nigdy nie zabuczy, nic się nie wzbudzi itp. A dynamika i tak będzie lepsza. I tyle. Jak widać, ocena wzmacniacza, a generalnie każdego komponentu audio, opiera się na wielu elementach i nigdy nie będzie do końca jednoznaczna. To, co testujący powinien więc zrobić w pierwszej kolejności, to postarać się je w maksymalnie wierny sposób opisać i nadać wartościowanie, ale w odniesieniu do konkretnych urządzeń. Nikt nie jest doskonały i Luxman nie jest żadnym wyjątkiem. Accuphase i Pass oferują dźwięk znacznie łatwiejszy do akceptacji, taki z jakim można być do końca życia w szczęściu i pogodzie ducha. Luxman prowokuje jednak do poszukiwań – a to lepszego źródła, a to kolumn, a to wreszcie lepszych nagrań. Z tymi ostatnimi jest tak, że nie zawsze to, co nowsze jest automatycznie lepsze, co starałem się pokazać na przykładzie płyty Nirvana, jednak z drugiej strony równie często tak właśnie jest, co pokazała, również już przywołana, płyta IV Gabriela, bez cienia wątpliwości lepsza w nowym remasterze, w wersji japońskiej. Przy Accu i Passie te różnice są wyraźne, jednak nie stanowią centralnego punktu, są raczej łagodzone. Luxman każdy rodzaj płyty odegra tak, jaka ona jest, może bez ich niszczenia na siłę, ale też bez ukrywania czegokolwiek. Trzeba się więc określić, zdecydować, czego chcemy od życia: jeśli świętego spokoju i stabilizacji, wówczas Lux raczej nam w tym nie pomoże. Jest bowiem dla tych, którzy szukają i nie boją się ryzyka. BUDOWA Luxman L-550A II to wzmacniacz zintegrowany. Jak to w zwyczaju tego producenta, mamy do czynienia z bardzo bogato wyposażonym urządzeniem. Najpierw widać jednak nie liczne gałki, a duże, zielone, o fluorescencyjnym odcieniu, wyświetlacze, wskazujące moc wyjściową. Między nimi, pod przykrywającą całość grubą, akrylową płytą, jest jeszcze czerwona dioda standby. Wspomniałem o gałkach – jest ich naprawdę sporo. Dużymi – z lewej i prawej strony – wybieramy jedno z ośmiu (!) wejść liniowych i wejście dla gramofonu MM oraz regulujemy siłę głosu. Obok tej pierwszej są jeszcze dwa przyciski – włączające drugie wejście, zbalansowane i pozwalające na użycie wkładki MC. Poniżej akrylowej płyty umieszczono rząd małych gałek. Pierwszą z nich wybieramy wejście, którego sygnał przekierowujemy do jednego z dwóch wyjść do nagrywania (można je wyłączyć, co rekomendujemy podczas większości odsłuchów), drugą aktywujemy jedno z dwóch wyjść głośnikowych, obydwa równocześnie lub je wyłączamy. Jest też gałka, którą wybieramy tryb, w jakim chcemy słuchać – stereo, mono, prawy kanał lub lewy kanał. Obok jest jeszcze regulacja niskich i wysokich tonów (tutaj specjalne układy kompensujące, opracowane przez Luxmana) oraz balans. Trzy ostatnie regulatory można wyłączyć przyciskiem ‘line straight’. Obok tego ostatniego mamy jeszcze przycisk ‘subsonic’ (przy korzystaniu z gramofonów słabej jakości) oraz ‘loudness’ (kontur). Z lewej strony jest jeszcze gniazdo słuchawkowe typu duży-jack (6,35 mm). Tył jest równie bogaty. Mamy tam rząd gniazd RCA – gramofonowe ze złoconym zaciskiem masy, sześć wejść liniowych, a pod spodem gniazda XLR z dwoma dodatkowymi wejściami. Te ostatnie są połączone z „gorącym” pinem 3. Wyposażono je jednak w przełączniki, którymi można zmienić na „gorący” pin 2. Łatwe i przydatne – z moim Lektorem Prime lepiej grało, kiedy piny były przełączone na europejski standard (hot=2). Dwa wejścia liniowe połączone są z pętlami do nagrywania. Obok jest jeszcze wyjście z przedwzmacniacza i wejście na końcówkę. Starą metodą są one połączone zworami. Szkoda, ponieważ lepiej byłoby to „załatwić” wewnątrz urządzenia, za pomocą przekaźników. Obok mamy dwie pary całkiem solidnych gniazd głośnikowych i jeszcze gniazdo sieciowe IEC. Niestety, nie wiem dlaczego, w tym modelu nie ma wskaźnika fazy napięcia zasilającego. Być może dlatego, że w gnieździe sieciowym są tylko dwa piny, bez pinu przewodu ochronnego. Wnętrze podzielono sztywnymi, metalowymi płytami na wiele komór. Pośrodku mamy sekcję zasilacza – duży, wykonywany na zamówienie transformator typu EI o mocy 540 W, z osobnymi uzwojeniami wtórnymi dla lewego i prawego kanału końcówek, a także dla obydwu kanałów przedwzmacniacza. Osobną linię otrzymały także układy zabezpieczające i wskaźniki mocy. Są tu też cztery, spore kondensatory z logo Luxmana, wykonywane najprawdopodobniej przez Nichicona lub Rubycona oraz dwa duże mostki prostownicze końcówek (na aluminiowym płaskowniku), w których znalazły się ultra-szybkie diody Shotky’ego. Całość przykręcono nie do podłogi, a do swego rodzaju „skorupy”, która działa jak dodatkowy ekran i tłumi drgania. Z obydwu stron tej sekcji wstawiono końcówki mocy – duże płytki przykręcone wprost do masywnych radiatorów. W każdej końcówce pracują dwie pary tranzystorów w push-pullu, w klasie A. Niestety nie udało mi się podejrzeć, o jakie elementy chodzi. W budowie tego typu urządzeń Luxman ma spore doświadczenie, ponieważ – tak przynajmniej deklaruje w swoich materiałach prasowych – zaprezentował tego typu wzmacniacz tranzystorowy jako pierwszy na świecie, w roku 1981. Płytki przedwzmacniacza i końcówki mocy wytrawiono inaczej niż zwykle, tj. bez stosowania zielonej „maski”, która – zdaniem Luxmana – wpływa niekorzystnie na miedź. Wszystkie ścieżki pozłocono. Preamp, oparty o tranzystory, zmontowano na dwóch płytkach, przykręconych pionowo przy tylnej ściance. To tutaj, na drugiej z płytek zmontowano układ regulacji poziomu siły głosu LECUA, oparty o scalone układy JRC, które kluczują oporniki – w torze mamy tylko po dwa rezystory. Sterowaniem tej sekcji zajmuje się, umieszczony przy przedniej ściance, czarny potencjometr Alpsa. Nie znajduje się on w torze sygnału, a działa jak en-koder (napięcie odniesienia). Układ jest niezbalansowany, a sygnał zaraz za gniazdami XLR jest desymetryzowany. Dlatego preferowałem wejścia RCA, nawet z odtwarzaczami, które miały wyjścia XLR. W układzie zastosowano opatentowany układ sprzężenia zwrotnego o nazwie Only Distortion Negative Feedback (ODNF) ver 2.2A, podający na wejście jedynie zniekształcenia, a nie cały sygnał. Wskaźniki siły głosu mają własną płytkę przy przedniej ściance, a same wskaźniki zostały zaekranowane. Ich podświetlenie można wyłączyć. Dodajmy jeszcze, że oporniki w końcówkach są metalizowane, precyzyjne, a kondensatory w całym urządzeniu polipropylenowe. Pilot jest metalowy, jednak guziczki są niewielkie, przez co nie jest zbyt wygodny. Obudowę wykonano z różnych materiałów – firma twierdzi, że w ten sposób „łamie” się rezonanse. I tak, górna ścianka wykonana została ze stali, sloty to plastikowa wytłoczka (to jedyna rzecz, która mi się niespecjalnie podoba), zaś boki są z grubego aluminium. Wszystko jest tłumione wielu miejscach gumą. Górna ścianka skręcona jest z bocznymi, a te do reszty chassis tylko czterema śrubami. Te ostatnie dokręcane są nie na siłę, a tylko do pewnego momentu – tak firma „stroi” obudowę, nie dopuszczając do powstania wysokoczęstotliwościowych rezonansów. Śruby te wkręcane są za pomocą kluczy dynamometrycznych – ciekawe, czy polski serwis takowe posiada…
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2009, Created by B |