Słowo “Disk” w pełnej nazwie CD-77 momentalnie skupiło na sobie moją uwagę. Skrzywienie zawodowe oczywiście, nie ma co do tego wątpliwości, jednak też i skojarzenie z nomenklaturą, której używa szkocki Linn. Tam ‘disk’ to normalka, Unidisk, Akurate, Majik, Classik itd. to kolejne przykłady ostentacyjnego oddzielania tego, co „nasze” (w tym przypadku Linna) od reszty świata, przede wszystkim od kontekstu angielskiego. Abbingdon Music Research, firma z Wielkiej Brytanii, a konkretnie z Londynu, najwyraźniej również chce się od czegoś oddzielić. Jak się później przekonamy, najprawdopodobniej od stereotypu dotyczącego formatu Compact Disc i przekonania o tym, że to technologia bez duszy, mechaniczna i bez przyszłości. Urządzenia tej firmy widziałem w tym roku w czasie wystawy High End 2008 w Monachium. Już wcześniej zetknąłem się jednak z szeptaną informacją, wedle której na rynku pojawił się nowy, poważny gracz, którego odtwarzacz goni do budy inne urządzenia. Ponieważ jednak jeśli coś brzmi zbyt dobrze, to nie może być prawdziwe, przyjmowałem te „rewelacje” z zainteresowaniem, acz bez specjalnej euforii. Jedną z ważniejszych informacji była jednak ta, która określała użyty w tym urządzeniu układ do dekodowania sygnału cyfrowego i zamiany go na analogowy. W tej roli zastosowano jeden z pierwszych DAC-ów, pochodzący z początku lat 80., model TDA1541A. Wyprodukowała go firma Philips do jednego, jedynego celu – do konwersji cyfrowo-analogowej sygnału z płyt Compact Disc. Jest to układ 16-bitowy (wielobitowy), zbudowany inaczej niż stosowane obecnie przetworniki delta-sigma. W tych ostatnich źródła prądowe, potrzebne do wygenerowania poszczególnych poziomów oparte są o korygowane laserowo oporniki. Oznacza to, że można je wykonać wyjątkowo dokładnie, a w związku z tym liniowość, opartych na tej technologii DAC-ów, jest na najniższych poziomach fenomenalna. Problemem są jednak m.in. wysokie szumy. Produkcję układów wielobitowych zarzucono jednak nie z powodów merytorycznych, a tylko i wyłącznie ze względu na wysokie koszty wytworzenia – coraz wyższe rozdzielczości okazały się w wielobitowej technologii trudne to opanowania na poziomie produkcji, podczas kiedy układu sigma-delta osiągały teoretyczną rozdzielczość 24 bitów bez żadnego problemu. A jednak… Po ponad dwudziestu latach od ich wprowadzenia do sprzedaży TDA1541 to jeden z najpopularniejszych przetworników w świecie DIY, a także wśród hard-corowych firm audio. Obecność tej „antycznej” technologii na pokładzie CD-77 była więc elementem motywującym i zachęcającym do odsłuchów. Wygląd urządzenia już jednak mniej. Nie chcę nikomu zrobić krzywdy, ani narzucać swojego punktu widzenia, chciałbym jednak wyrazić swoją opinię: odtwarzacz AMR, choć zbudowany jest pierwszorzędnie, bez słabych stron, to jednak jego aparycja, elementy wykończenia – design po prostu – do mnie nie przemawiają. Niby wszystko jest w porządku – to bardzo duża bryła z aluminium, wykończona w szampańskim kolorze, z niebieskimi akcentami świetlnymi w postaci podświetlanej komory na płytę, niebieskich diod na płytkach wewnątrz urządzenia, których poblask emanuje przez otwory na górnej ściance itp. Do mnie to nie przemawia. I na tym skończmy. Jak bowiem wspominałem, budowa, pomysł itp. są w tym urządzeniu topowe. O DAC-u Philipsa wspominałem. Dodajmy do tego jeszcze lampy w układach analogowych, zasilane z lampowego prostownika, znakomite zegary taktujące, niezwykle rozbudowane zasilanie, dopieszczony napęd, a zobaczymy, że to nie jest kolejny produkt z cyklu „jak chcę, to też potrafię”. Dużo bowiem na stronie firmowej mówi się o filozofii produktów, w tym prymarnej roli odsłuchów nad pomiarami. I nieprzypadkowo. Kolejnym elementem identyfikacji tej firmy jest mianowicie rezygnacja z wszelkiego filtrowania sygnału po przetworniku. Standardowo, po sczytaniu sygnau z płyty CD i jego zamianie na PCM (na płycie zapisywane są pliki WAV), jest on poddawany oversamplingowi (i ewentualnie upsamplingowi), a następnie filtrowany. Teoria sygnałów mówi bowiem, że przy konkretnej częstotliwości próbkowania sygnału cyfrowego, powyżej połowy tej wartości (to tzw. częstotliwość Nyquista) do sygnału użytecznego dodawane są zniekształcenia w postaci lustrzanych odbić (tzw. aliasing). Stąd potrzeba odfiltrowania sygnału - pry 44,1 kHz oznacza to wycięcie wszystkiego powyżej 22,05 kHz, przy 96 kHz powyżej 48 kHz itd. W przypadku płyty CD, przy próbkowaniu 44,1 kHz musimy się zmieścić w zakresie 20 kHz (górna granica częstotliwości tego medium jest określona właśnie na ten punkt) i 22,05 kHz (częstotliwość Nyquista). Ta pierwsza wartość jest ważna z punktu widzenia psychoakustyki, gdyż ta mówi, że pasmo słyszalne (dla młodych ludzi) wynosi właśnie 20 kHz, a co za tym idzie, CD musi się w nim zmieścić. I tu pojawiają się problemy. Trzeba bowiem uciąć sygnał w bardzo wąskim paśmie. Oznacza to użycie niezwykle stromych filtrów antyaliasingowych (cyfrowych), tzw. „brickwall”. A tego typu filtry wprowadzają do sygnału znaczące zniekształcenia, polegające na dodaniu do sygnału falowania przed i po impulsie (tzw. „ringing”). Aby jakoś sobie z tym poradzić, wprowadzono technikę o nazwie oversampling. Polega ona na tym, że częstotliwość sygnału jest zwiększana – w przypadku TDA1541 o faktor 4 lub 8. Można dzięki temu zastosować znacznie łagodniejsze filtry analogowe, charakteryzujące się mniejszymi zniekształceniami fazowymi. Wciąż jednak owo falowanie występuje. AMR, jak i np. 47 Laboratory, poszedł więc na całość i w ogóle zrezygnował z oversamplingu. Oznacza to niezwykle liniowe przetwarzanie, znacząco mniejsze szumy cyfrowe (oversampling to po prostu cyfrowy filtr). Ceną, jaką za to trzeba płacić są jednak wspomniane zniekształcenia aliasingowe. Wybór, jak zwykle, należy do konstruktora, a w dalszej kolejności do kupującego. Jeśli to jednak kogoś nie przekonuje, może jednak uruchomić wszystkie kolejne „magiczne” filtry – z oversamplingiem (x2 lub x4), upsamplingiem (96 kHz lub 192 kHz). To się nazywa wolny wybór… ODSŁUCH Czegoś takiego, jak przypadek nie ma. Po zakończeniu testu otrzymałem od polskiego dystrybutora AMR-a list od jednego z właścicieli firmy, w którym, oprócz innych detali, pisze także o tym, jakich urządzeń odniesienia użyto przy „strojeniu” tej konstrukcji: „(When) we developed the CD-77, our benchmark was the turntable and phono-source. We used several exotic turntables including Garrard 301 to define the CD-77's performance. This is why vinyl lovers will love the CD-77 as it is the only digital source they can get enjoyment from. This is the most important fact. ” Tak się złożyło, że i ja, po przesłuchaniu AMR-a w towarzystwie kilku źródeł cyfrowych (np. DP-700 Accuphase, 581 SE Wadii, Mikado Gryphona. Lektora Prime’a Ancient Audio), a mając doskonale w pamięci dźwięk Lektora Grand SE Ancient Audio i Jadis JD1 Mk II + JS1 Mk III, w tej chwili, jak dla mnie cyfrowych źródeł nr 1, musiałem przejść na jeszcze wyższy poziom, żeby badanie, jakim jest test miał sens. Nie, żeby CD-77 był lepszy niż wszystkie opisane urządzenia, to nie o to chodzi. Po prostu niektóre elementy jego brzmienia były tak wyśrubowane, że przebijały je tylko najlepsze konstrukcje, jakie słyszałem. A to co innego. W innych zaś fragmentach AMR był gorszy od każdego z wymienionych przeze mnie produktów. Jak w audio bywa, nie liczy się jednak CO mieszamy (jakie elementy), ale JAK to zrobimy. A warzenie dania w przypadku AMR poskutkowało produktem, który pod kątem czystej przyjemności słuchania może być porównywany w moim przypadku tylko z Lektorem Grand SE lub systemem Jadis. Albo z analogiem. No właśnie – analog. Nie chcę nikomu na nic nastąpić, ani nikomu się narazić, ale nie mogę udawać, że czegoś nie słyszę. Tylko bowiem takie porównanie pokazało, co AMR robi dobrze, a co gorzej. Wszystkie inne porównania były niekompletne, ponieważ zestawiając ze sobą np. Prime’a i CD-77 mogłem jedynie powiedzieć, że barwa tego ostatniego jest znacznie lepsza niż w polskiej produkcji. Ale już co i jak – z tym było gorzej. Pomógł w tym nieco fenomenalny DP-700 Accu, który pod względem barwy również jest lepszy niż mój odtwarzacz, jednak też nie do końca. Odpowiedzią na te poszukiwania był dźwięk, jaki uzyskałem z systemu analogowego, opartego o testowany równolegle gramofon SME 10A. Powtarzam – nie twierdzę, że CD-77 jest równie dobry, ani że cyfra może przebić analog – absolutnie nie! Chodzi po prostu o to, że musiałem mieć coś możliwie zbliżonego tonalnie, lepszego (też nie za bardzo), żeby można było takie porównanie opisać i żeby to jeszcze miało sens. Odsłuch tego niezwykłego urządzenia rozpocząłem więc od porównania jego brzmienia z tym, co uzyskałem z gramofonem SME 10A (test w tym numerze HF), wkładką Dynavector 23R Ruby oraz przedwzmacniaczem RCM Audio Sensor Prelude IC. To ważne, jaki to był system, ponieważ powiedzenie, że porównywaliśmy coś do gramofonu jest zdaniem niepełnym i w związku z tym ułomnym. Na skład systemu analogowego, konstytuującego jego dźwięk oraz wartość (a i cenę) składają się bowiem takie elementy, jak: podstawa (turntable), ramię (arm) z przewodem sygnałowym, wkładka (cardridge) oraz przedwzmacniacz gramofonowy (phono preamplifier). Dopiero taki system można uznać za ‘źródło’. W tym przypadku system odniesienia kosztował 30 000 zł. Na pierwszy ogień poszła płyta Love The Beatles (Apple/EMI, 379 808 1, 2 x 180 g LP; 379 810 2, DVD-A+CCD; recenzja wersji cyfrowej TUTAJ). Przez chwilę dałem się nabrać. Że CD-77 gra dokładnie tak, jak ten wypasiony analog. Nie to, że chciałem się dać zwieść, bo podszedłem do tego badania (eksperymentu), jak do każdego innego. Szybkie przejście z LP na CCD pokazało jednak, że w dziedzinie barwy i kultury brzmienia odtwarzacz AMR może się równać jedynie ze wspomnianymi Lektorem Grand SE Ancient Audio, albo systemem Jadis JD1 MkII + JS1 Mk III, mojego Lektora Prime’a pozostawiając dość znacząco z tyłu. I choć nie jest to ten sam poziom rozdzielczości, co w żadnym z wymienionych odtwarzaczy (o czym potem, bo to element, w którym płaci się za to, co właśnie opisuję – natura dąży do balansu), to jednak barwa jest oszałamiająca, a przejście z LP na CD nie powoduje takiego szoku, jak w przypadku 99% odtwarzaczy cyfrowych. Co ciekawe, płyta CCD (to niestety nie jest Compact Disc) z AMR-a zabrzmiała lepiej niż wersja DVD-A 24/96 grana z tańszego, ale przecież jednak, odtwarzacza uniwersalnego Arcam FMJ DV139. Informacji w tym ostatnim przypadku było nieco więcej, klarowność też była lepsza, jednak musiałbym mocno się nagimnastykować, żeby nie skłamać mówiąc, że dźwięk jako całość był lepszy, albo że muzyka bardziej podobała mi się bardziej z „gęstego” nagrania niż z wadliwej z założenia płyty CCD granej z CD-77. Było dokładnie odwrotnie – to kompakt brzmiał w bardziej wiarygodny, naturalny sposób. Przejście z powrotem na czarną płytę, z naturalnością tego medium, pewnym „luzem”, ale nie „luzackością” w podejściu do dźwięku, skutkującym absolutnie wiarygodnym wydarzeniem rozgrywającym się tuż przed naszym nosem, pokazało winyl jako to zdecydowanie lepsze źródło. Już jednak sam goły fakt, że zamiana analogu na cyfrę nie była zmianą rodzaju, tylko klasy, mówi wiele. Dodajmy jeszcze, że mój Prime, dążąc do tego, co pokazuje Grand SE, nie będąc jednak aż tak wyrafinowanym źródłem, pokazuje płyty CCD z ich gorszej strony – Beatlesi brzmią na nim nieco jasno i zgrzytliwie, dlatego jeśli mam ochotę posłuchać tych nagrań sięgam po wersję DVD-A. To samo było zresztą niegdyś z płytą Thunderbird Cassandry Willson (Blue Note/EMI 58 762, Copy Controlled Disc; recenzja TUTAJ), której z powodu wad realizacyjnych nie słuchałem w ogóle. Do złudzenia podobna sytuacja powtórzyła się przy samplerach Stockfischa Stockfisch Records. Vinyl Collection (SFR 357.8006.1, 180 g LP) i Closer To The Music. Vol. 2 (SFR 357.4006.2, SACD/CD; recenzja TUTAJ). Głos Sary K. z drugiego na winylu utworu Stars był z odtwarzacza AMR-a większy, cieplejszy, pokazany bliżej. Chropowata część głosu z wyższej średnicy, którą cyfrowe wersje płyt artystki nieco eksponują (nawet w wersji XRCD²4 – patrz recenzja Hell Or High Water), w wersji winylowej drażniła jednak znacząco mniej. Można oczywiście zgonić to na sposób, w jaki ta płyta (chodzi o winyl), ale zresztą i Love, zostały przygotowane. Materiałem wyjściowym były cyfrowe taśmy-matki PCM wysokiej rozdzielczości (w Love chodzi o nowy master). W przypadku Stockfischa maksymalnie wykorzystano dzięki temu technologię Direct Metal Master, jednak operacja ta pozostawiła pewien niedosyt i chęć dowiedzenia się, jak by to mogło brzmieć, gdyby cały materiał był od początku do końca analogowy. Dość mieszane uczucia pozostawił po sobie odsłuch utworu Caruso Christiana Willisohna, który znam niemal na pamięć. Otóż wersja analogowa zabrzmiała w bardziej otwarty sposób, wokal był bardziej naturalny, już jednak rożek angielski był lepiej ukazany, miał lepszą barwę i – co zaskakujące – znacznie lepszą lokalizację, na szerszej scenie, z kompaktu (CD-77). Prawdę mówiąc, w tym przypadku prezentacja cyfrowa była bliższa temu, co zazwyczaj słyszę z wersji SACD płyty Hold On Willisohna, z której ten utwór pochodzi (Stockfisch SFR 357.4038.2, SACD/CD; recenzja TUTAJ). A wersja ta została zarejestrowana prosto na rejestrator DSD i nie była później obrabiana. Przeniesienie jej na PCM na potrzeby CD, jak również winylu (bo to tę wersję znajdziemy na LP), nieco rozseparowało głos i fortepian. Jednak to z dobrego odtwarzacza SACD, jakim bez wątpienia jest testowany równolegle dla „Audio” odtwarzacz DP-700 Accuphase’a, nagranie to zabrzmiało w niezwykle zbliżony sposób do tego, jak z warstwy CD na CD-77. Niezwykłe! Żeby jakoś tę sprawę wyjaśnić sięgnąłem po płytę Time Electric Light Orchestra – oryginalne tłoczenie winylowe z roku 1981 (Jet Records, JET LP 236, LP) oraz po najlepszy, moim zdaniem, jej cyfrowy remaster wykonany przez Sony Music Direct (Japan) (Jet Records/Epic/Sony Music Direct (Japan), MHCP 1161, CD). I tutaj wreszcie gramofon wyraźnie pokazał, że cyfra cyfrą, ale pewne rzeczy są na razie (i pewnie już na zawsze) przed technologią Compact Disc zamknięte. Chodzi przede wszystkim o różnicowanie dynamiki i barwy. Kiedy rozpoczyna się Twilight, mamy szybkie przejście na perkusji. Na winylu wyraźnie słychać je w nieco skompresowany sposób, z przyciemnioną barwą – tak, jakby ten fragment został wklejony w miejsce innego (co, biorąc pod uwagę praktykę nagraniową, jest całkowicie realne). Zaraz wchodzi cały zespół i perkusja odzywa się w bardziej otwarty, nieco perlisty sposób. Na płycie CD nie było tego słychać w tak jednoznaczny sposób, najwyraźniej przez znaczące ujednolicenie dynamiki. Potwierdził to zresztą odsłuch płyty, w której zarówno wersja analogowa, jak i cyfrowa zostały nagrane w purystyczny, właściwy dla danego medium, sposób – The Bassface Trio Plays Gershwin (Stockfisch SFR 357.8045.1, Direct-To-Disc 180 g LP + SACD/CD; recenzja TUTAJ). Tutaj szczególnie dobrze słychać było, że AMR nie jest aż tak dynamiczny, jak winyl, ani też nie potrafi w tak dobry sposób różnicować dźwięków i barwy przy niskich poziomach sygnału. Tyle winyl. Jeśli porównamy AMR-a do mojego Prime’a, a nawet do Accuphase’a DP-700, o których wspominałem, okaże się, że barwa odtwarzacza ustawiona jest nieco niżej niż w obydwu urządzeniach i że jest bardziej soczysta niż w moim Lektorze, lokując się gdzieś w rejonach DP-700. Bo barwa to rzecz numer jeden w tym przypadku i element, za który można CD-77 pokochać na zawsze. Jest lepsza, jak wspomniałem, niż w moim odtwarzaczu, może nawet nieco lepiej nasycona w średnim basie i na dole średnicy niż w Lektorze Grandzie SE. CD-77 pięknie różnicuje nagrania i jeśli płyta jest nieco jaśniejsza (chodzi o głos), jak np. Songbird Evy Cassidy (Didgeridoo, G2-10045, CD), to zostanie pokazany wyżej. A jednak wciąż całość będzie nieco cieplejsza niż w innych odtwarzaczach. Daje to niezwykle, niebywale wiarygodny przekaz. Dlatego nieprzypadkowo porównywałem CD-77 do winylu, ponieważ to jest ten kierunek. I trzeba naprawdę wysokiej klasy źródła analogowego (w moim przypadku chodzi o dobrze wydaną kwotę 30 000 zł), żeby przewyższyć odtwarzacz AMR-a pod względem prezentacji barwy, naturalności brzmienia itp. Pamiętać jednak należy o jednym: wszystkie powyższe spostrzeżenia dotyczą odtwarzacza w trybie Digital Master II (ewentualnie Digital Master I). Jak wspominałem we wstępie, CD-77 to tak naprawdę kilka urządzeń w jednym. A jednak to dwa pierwsze tryby zapewniały najbardziej nasycony, trójwymiarowy, naprawdę naturalny dźwięk. Przejście na 2x oversampling momentalnie spłaszczało przekaz i jedynie tryb upsamplingu 96 kHz był jeszcze gorszy, wyznaczając najniższy punkt dla wszystkich innych trybów. Zamiana tego upsamplingu, z jego płaskim, całkowicie pozbawionym życia dźwiękiem na 4 x oversampling poprawiło pewne aspekty, a dopiero upsampling 192 kHz otworzył całość i uwolnił od wewnętrznego napięcia. Powrót na Digital Master II był na tym tle jak powrót do domu – wyczekiwany i wytęskniony. W trybie tym bas jest niezwykle dobrze rozciągnięty i nasycony. Pięknie pokazała to płyta Marii Peszek Miasto Mania (Kayax Production, 3 44678 2, CD; recenzja TUTAJ) z niesamowitymi barwami i pełnym, gęstym brzmieniem. Już wcześniej dało się to zauważyć, ale właśnie tutaj, przy tej niezwykle starannie wydanej płycie, z niesamowicie poukładanymi planami dźwiękowymi – a mianowicie to, że CD-77 nieco homogenizuje elementy o bardzo niskim poziomie, że nie wnika w dźwięk tak dobrze, jak mój Prime, o moich referencjach nie wspominając. Różnice między poszczególnymi, generowanymi elektronicznie dźwiękami na Miasto Manii nie były tak klarowne jak być powinny (takie było założenie przy nagrywaniu tej płyty: zderzyć ze sobą różne barwy na zasadzie kontrastu, a do tego wymagana jest rozdzielczość pierwszej klasy). AMR CD-77 nie jest po prostu tak rozdzielczy, jak odtwarzacze Ancient Audio, DP-700 Accuphase’a , systemy dCS-a czy Mikado Gryphona. Życie pokazuje jednak, że rozdzielczość to tylko jeden z elementów układanki i wcale nie najważniejszy. Genialna koherentność tego odtwarzacza stawia go jednak w zupełnie innym miejscu nawet niż mój Prime. A to oznacza, że – moim zdaniem – CD-77 w swoim przedziale cenowym nie ma absolutnie żadnej konkurencji, przynajmniej spośród urządzeń, które testowałem. Dopiero DP-700 i wyżej potrafią pokazać coś ekstra, ale też nie wszystko jest lepsze, a to co jest nie do końca odbieramy w taki sam sposób, jak z AMR-a. Jestem więc zmuszony powtórzyć to, co pisał Vince, choć to moje własne przemyślenia: jeśli ktoś kocha winyl, a chciałby mimo to posłuchać czasem muzyki z nośnika cyfrowego – CD-77 jest najlepszą propozycją, jaką znam, ponieważ oferuje brzmienie zbliżone do dobrego źródła analogowego. Potrzeba go jednak podpiąć do otwartego, szybkiego systemu. Żadnych ociepleń, rozjaśnień, spowolnień. Każda taka zmiana odbije się niekorzystnie na dźwięku. BUDOWA Odtwarzacz CD-77 Abbingdon Music Research, marki należącej do brytyjskiej firmy Abbingdon Global Group, to urządzenie niezwykłe pod każdym względem. Jego waga (28 kg) zapowiada, że na obudowę nie szczędzono pieniędzy. I rzeczywiście – wykonano ją z bardzo grubych płyt aluminiowych, wspartych jeszcze grubszą, nieco pochyloną ścianką przednią. Od przodu widać jedynie duży, niebieski wyświetlacz dot-matrix, na którym wyświetlany jest czas utworu i jego numer oraz, po naciśnięciu guzika na pilocie, wybrane wejście (możemy korzystać z CD-77 jak z odtwarzacza zintegrowanego lub jako DAC-a z wejściem USB) lub wybrany filtr cyfrowy. Wyświetlacz przykryto dużą, czernioną, plastikową płytką, znacznie większą niż – i tak przecież spory – wyświetlacz. Dlatego też element ten dominuje nad frontem. Pod wyświetlaczem umieszczono duże, podświetlane w momencie zadziałania danej funkcji na niebiesko, przyciski (sensory). Szuflady nie ma, ponieważ CD-77 jest odtwarzaczem typu top-loader, z odsuwaną ręcznie szufladą na górnej ściance. A znajdziemy na niej również, umieszczone po obydwu stronach urządzenia, wycięcia wentylacyjne z przesłaniającymi je w pewnej mierze małymi szybkami, pod którymi widać lampy elektronowe. Jak wspomniałem, CD-77 to niezwykły projekt. Podstawę napędu stanowi optyka Sony (taka sama jak w Ayonie CD-3, z tej w CD-77 zdjęto jednak plastikową osłonkę) oraz sterowanie (cyfrowe servo CD-18) Philipsa. Krążek na którym spoczywa płyta został wymieniony na znacznie szerszy, aluminiowy. Od góry płyta przytrzymywana jest średniej wielkości krążkiem dociskowym z miejscem na „szpindel” osi silnika, taki sam, jak w Ayonie. Dzięki niemu można idealnie ten element wycentrować, lepiej niż to jest w większości napędów Philipsa CD-Pro2. Element ze szczeliną, w której widać soczewkę wykonano z ciężkiego, mosiężnego elementu. Na osi jest jeszcze mała bańka poziomnicy (libelli). Przez szczeliny prześwieca niebieskie światło – to diody SMD wlutowane na płytce zasilacza. Z tyłu mamy jedynie gniazdo sieciowe IEC z mechanicznym wyłącznikiem, wejście cyfrowe USB oraz rozmieszczone skrajnie po bokach, wyjścia analogowe RCA oraz XLR. Obudowa ma szampański, bardzo jasny kolor. Całość stoi na solidnych nóżkach z aluminium oraz elementów gumowych. Po odkręceniu kilka rzeczy momentalnie aż krzyczy o uwagę. Jedna sprawa dotyczy napędu. Okazuje się, że wózek z optyką przykręcono do metalowej płytki, a tę, od spodu, do bardzo ciężkiego, solidnego odlewu, który widać po odsunięciu szuflady. Element ten posadowiono na długich sprężynach, a te na miękkich podkładkach. Podobnie, tj. wykorzystując dużą masę na elemencie sprężystym, postąpił też Electrocompaniet w odtwarzaczu EMC 1UP. Tam nie było jednak sprężyn, a owa spora masa leżała na podkładkach gumowych. Druga rzecz dotyczy obudowy – spód oraz tył to nie tylko aluminiowe elementy, ale także druga, wewnętrzna warstwa z grubej blachy miedzianej (dobre tłumienie zakłóceń RF), do której przykręcono wszystkie elementy wewnątrz. O napędzie już wspomniałem. Jego sterowanie, z napisanym przez ludzi z AMR oprogramowaniem umieszczono na płytce pod spodem. Tam też ulokowano układy CPLD (Complex Programmable Logic Device) oraz DSP (Digital Signal Processing), w których dokonywane są upsamplingi i oversamplingi. Do dyspozycji mamy sześć programów. Pierwsze dwa, Digital Master I i II, układy bez oversamplingu (oversampling = 1), bez cyfrowych i analogowych filtrów. W DM I zastosowano jedynie filtr antyaliasingowy, zaś w DM nie. Ponieważ nie mamy w nim filtrów antyaliasingowych, wraz z sygnałem użytecznym otrzymujemy dużą ilość zniekształceń w postaci tzw. lustrzanych odbić. Jednocześnie jednak sygnał impulsowy odtwarzany jest niemal perfekcyjnie, bez drgania przed, ani po sygnale. Koło ładnych zegarów taktujących z logo AMR-a widać serce tego urządzenia – dużą, 16-bitową kość z początków audio: Philipsa TDA1541A. Ten dawno już nie produkowany układ jest podstawą innego niezwykłego odtwarzacza, a mianowicie przetwornika D/A Model 5000 firmy Zanden i ceniony jest za niezwykłą muzykalność. Większość układów w nomenklaturze firmy AMR nazywana jest przez dodanie do słowa określającego daną rzecz przedrostka Opti-. Jest więc OptiDrive, OptiSignal, OptiSample i OptiClockLock. Nie będę wnikał w szczegóły – po opis odsyłam na stronę firmową. Układ audio ulokowano na dwóch osobnych płytkach po obydwu stronach urządzenia. Ich postawą są lampy – podwójne triody małej mocy NOS: w pierwszym stopniu Mullarda ECC81/12AT7, a w drugim 5687 / 6900 Philipsa z zapasów wojskowych JAN. Obydwie otrzymują napięcie z lampy prostowniczej EZ80/6V4 Mullarda. Na lampach zamontowano gumowe ringi, tłumiące drgania. Między stopniami zastosowano kondensatory polipropylenowe o dużej pojemności – między lampami element CAP-777 z logo AMR, zaś przed wyjściem kondensator Mullarda KP. Na wyjściu są dwa gniazda – RCA amerykańskiej firmy CMC oraz niezłocone gniazdo XLR. Do tego ostatniego prowadzi kabelek zbalansowany z wyjścia RCA, jednak pojedyncze kondensatory w torze sugerują, że mamy do czynienia z układem niezbalansowanym. Na płytce umieszczono również elementy zasilacza dla tej sekcji – kondensatory Nichicona oraz, obok, dławiki. Zasilanie dostarczają dwa duże, zaekranowane transformatory, z 12 uzwojeniami wtórnymi, m.in. dla zegarów taktujących. Osobny transformator, z własnym zasilaczem, otrzymał wyświetlacz, który można zresztą wyłączyć. Całość sterowana jest znakomitym, metalowym pilotem, gdzie część najważniejszych guzików ma klasyczny wygląd, zaś rzadziej używane to ikonki na dotykowym, podświetlanym wyświetlaczu. Z pilota steruje się także wzmacniaczem AMR. Fenomenalnie przygotowane urządzenie. A to jeszcze nie koniec: odtwarzacz przychodzi do nas w genialnym, metalowym pudle z miękkimi elementami na poszczególne rzeczy (ciekawy kabel sieciowy, interkonekty AMR-a, płytę CD od Telarca itp.) – obudowie, w jakiej wożone są urządzenia profesjonalne. Tak powinno być pakowane każde urządzenie hi-end, bez wyjątku. Brawo!
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B |