Kiedy wiosną roku 1982 Anthony Michaelson rozsyłał swoje CV do wszystkich możliwych firm pośrednictwa pracy, żeby nie zwariować, zajął się budową przedwzmacniacza. Jego poprzednia firma zajmująca się budową wzmacniaczy lampowych od dawna była jedynie wspomnieniem, jednak w swoim systemie wciąż miał jeden z dość przeciętnych – jak sam mówi – preampów z tamtych czasów i po prostu chciał czegoś lepszego. I tak na kuchennym stole powstało urządzenie w nieopisanym, aluminiowym pudełku, które absolutnie nie miało być niczym innym niż było – przedwzmacniaczem DIY. A stało się zaczątkiem błyskotliwej, wielkiej (jak na nasze standardy ilościowe) kariery. Tak narodził się Musical Fidelity. Urządzenie nazwane bezpretensjonalnie The Preamp było pierwszym produktem Musicala. Było jednak jednocześnie pierwszym z wielu archetypowych i jedynych w swoim rodzaju produktów, które „wyskoczyły” z głowy Michaelsona, zupełnie jak Atena z głowy Zeusa. Jednym z kolejnych produktów tego typu, które zmieniło spojrzenie na wiele rzeczy audiofili był wprowadzony do sprzedaży zaledwie dwa lata później wzmacniacz zintegrowany A1. Wychodzący wtedy brytyjski magazyn „Hi-Fi Answers” tak pisał o A1: „A1 jest najważniejszym, jak do tej pory, opracowaniem na brytyjskiej scenie hi-fi...” („Hi-Fi Answers”, December 1985) Cóż takiego było w tym niepozornym, a wręcz brzydkim urządzeniu, że momentalnie na jego punkcie oszaleli zarówno redaktorzy pism specjalistycznych, jak i kupujący? Na pewno nie wygląd... A na poważnie – urządzenie po prostu bardzo ładnie grało. To było tylko 20 W na kanał, ale każdy z watów podawany był w czystej klasie A. Wzmacniacz grzał się, jak diabli i do dziś, pewnie jako klisza, ale zawsze, mówi się, że na jego górnej, karbowanej ściance dało się usmażyć jajko. Od tamtej pory minęły dwadzieścia cztery lata, jednak A1, przy 100 000 sprzedanych egzemplarzy, wciąż pozostaje na szczycie listy przebojów Musicala. Być może dlatego, pewnie z powodów sentymentalnych, ale także z genialnego wyczucia rynku (myślę, że jednym z powodów jest wykreowanie zapotrzebowania na „superchargerami”, wzmacniacze wysokiej mocy Musicala, mając w współpracować ze wzmacniaczami o małej mocy, zachowując charakter dźwięku tych ostatnich, dodając jednak do nich czystą, nieskrępowaną moc, w którą Anthony wierzy ponad wszystko), kilka miesięcy temu firma ogłosiła powrót do tego projektu i jego unowocześnienie. Ale niewielkie. To wciąż bowiem ten sam „projekt” plastyczny i wciąż klasa A. W roku 1984 Misical był producentem tylko wzmacniaczy. Od tej pory wiele się jednak zmieniło, dlatego wraz z A1 dostajemy obecnie dopasowany „stylistycznie” odtwarzacz CD A1 CD PRO oraz komplet składający się z przedwzmacniacza i końcówki mocy. ODSŁUCH Odtwarzacz Musicala łączy w sobie wiele przeciwstawnych dążeń, wyborów itp., które tworzą nową jakość. Choć gdzie indziej wydawałyby się rozłączne, wykluczające się nawzajem. Najważniejsza informacja jednak jest taka, że to najrówniejszy, najbardziej „prawdziwy” odtwarzacz do 10 000 zł, chyba obok Majika firmy LINN. Czy to znaczy, że najlepszy? No, właściwie niekoniecznie – po prostu najbardziej rzetelny. To oznacza, że trudno mi wskazać w tym przedziale cenowym cyfrowe źródło, które prezentowałoby muzykę w równie uporządkowany i równy sposób. Jest w tym oczywiście pewien haczyk, przez który dla wielu słuchaczy bardziej atrakcyjny będzie np. odtwarzacz Yamahy CD-S2000, albo CD-1 Ayona. To jeszcze nie koniec – jak każde urządzenie, szczególnie z podstawowych przedziałów cenowych, Musical CD PRO odciska na muzyce swoje własne piętno. A mimo to ma się wrażenie braku jakichkolwiek zabiegów „upiększających”. Mam nadzieję, że nie brzmi to zbyt głupio, ale tak sprawa wygląda, w tym samym momencie wszystkie te rzeczy są prawdziwe. A to ważne, ponieważ ta część pasma jest w Musicalu prowadzona dość mocno. A to zapewne ze względu na to, że A1 CD PRO będzie najczęściej współpracował ze wzmacniaczem A1, który ma dość ciepłe brzmienie. Słyszałem to połączenie i rzeczywiście, w systemie Musicala odtwarzacz daje sporo energii bez rozjaśniania dźwięku. Ale nie znaczy to przecież, że w innym systemie jego dźwięk jest jasny. To jeden z paradoksów, o których wspomniałem na początku. Grany tuż po Primie wcale nie zmienił balansu mojego systemu. Różnice zasadzały się na pogorszeniu się wszystkich aspektów (to ostatecznie pięć razy tańsze źródło), ale na równym pogorszeniu się, tj. zmianie systemowej, znacznie lepszej w końcowym rozrachunku niż przy nierównym przejściu. Bo Musical gra nasyconym, ale nie na modłę Ayona, dźwiękiem. Nie jest dynamiczny tak jak Yamaha, bo ma bardziej ułożony, można powiedzieć, że spokojniejszy przekaz, ale kiedy uderza w klawisze Kaith Jarrett, i to zarówno na swojej najlepiej zarejestrowanej płycie, jak The Carnegie Hall Concert (ECM, 1989/90, 2 x CD), jak i na najsławniejszej, choć często pod względem jakości dźwięku krytykowanej - The Köln Concert (ECM, UCCE-9011, gold-CD). Ta ostatnia, w japońskiej wersji na złocie, którą zresztą mam, jest cieplejsza niż aluminiowy oryginał i ma – moim zdaniem – znacznie lepiej pokazaną lewą rękę. Pomimo to Musical pokazał specyficzną technikę gry Jarretta, dobrze definiował uderzenie i barwę. Nie przechodził owej cieniutkiej warstwy między dźwiękiem i nami, jaka jest charakterystyczna dla większości źródeł cyfrowych, nie robił też jednak z tego problemu, ani nie starał się tego maskować agresywnością, podkręconą średnicą itp. Słuchając angielskiego odtwarzacza przez jakiś czas miałem wrażenie, że faworyzuje on w dźwięku średnicę. Bo kiedy śpiewał Allan Taylor z referencyjnie zarejestrowanej płyty Old Friends-New Roads (Stockfisch, SFR357.6047.2, CD; recenzja TUTAJ), miał naprawdę mocny, pełny głos. To samo było przy przepięknej płycie iMogen Heap Speak For Yourself (Sony Music Japan, SICP 1387, CD) – którą zresztą gorąco polecam, dostępna jest w wersji japońskiej z CD Japan – gdzie numer Hide and Seek to jedynie przetworzony głos wokalistki, coś na modłę eksperymentów Laurie Anderson z Big Science. Chyba jednak nie miałem racji – nic w dźwięku nie jest podkreślane. Przekaz był mocny, całkiem pełny i choć całość miała wyraźnie mniejszy wolumen niż z Lektora czy Ayona, to jednak nie podkreślono ani ataku, ani chrapliowości itp. – niczego, co by „podkręcało” dźwięk, a co byłoby w efekcie odstępstwem od neutralności. Musical nie jest na szczęście neutralny na modłę wielu urządzeń, które niczego od siebie nie dodając (stąd „neutralność”), coś też z muzyki zabierają, generując dość cienki i jasny dźwięk bez „zaplecza” w postaci dobrego nasycenia. Musical inaczej – to prawdziwa neutralność, tyle, że na tym poziomie cenowym. Potwierdziło się to przy trudniejszym materiale z płyt jazzowych. Zarówno gitara Wesa Montgomery’ego z płyty Groove Yard The Montgomery Brothers (Riverside/JVC, JVCXR-0018-2, XRCD), jak i saksofon Arta Peppera z płyty ...the way it was! (Contemporary Records/Mobile Fidelity, UDSACD 2034, CD; recenzja TUTAJ) miały wiarygodną barwę i były dobrze rysowane. Ich rozdzielczość i faktury nie były specjalnie rozwinięte i pod tym kątem można poszukać za te pieniądze czegoś innego. Konsystencja dźwięku, jego ogólna wierność były jednak ponadprzeciętne. Tak zresztą grana jest każda muzyka. Musical Fidelity jest pod względem „stabilności” w prezentacji różnych płyt wyjątkowy – czy to jazz, rock, czy elektronika, jak np. z płyty Geometry of Love Project by Jarre (Aero Prod, 60693-2, CD), odtwarzacz gra w równy sposób. Prawdę mówiąc, jeślibym projektował urządzenia i potrzebowałbym jakiegoś rzetelnego odtwarzacza, mającego reprezentować urządzenia z tego przedziału cenowego, to bez cienia wahania wskazałbym na A1 CD PRO. Nie dlatego, że jest najlepszy – i tu wracam do tego, co napisałem na początku – ale dlatego, że ma najmniej słabych punktów. To nie to samo, bo dla jednego w muzyce jest ważne jedno, dla kogoś innego drugie, a w każdym przedziale cenowym trzeba podejmować decyzje, na czym nam bardziej zależy. Testowany odtwarzacz gwarantuje nam zawsze te same wyniki, jeśli wiedzą Państwo, co chciałbym powiedzieć, jest pewny, jak frank szwajcarski – może nie najlepsza waluta, jeśli chcemy szybko zarobić na zmianach kursu, ale znakomita, jeśli potrzebujemy jakiegoś stałego punktu odniesienia. I tylko na dwie rzeczy zwróciłbym uwagę. Jedna wiąże się z rozdzielczością – to jest średni poziom z tego przedziału cenowego, ani nic wybitnego, ani też nic złego. Po prostu matematyczna średnia. A drugie to sprawa pogłosów – są one tutaj wyraźnie krótsze niż np. w odtwarzaczu Yamahy i nie kreują przez to szerokiej i głębokiej sceny dźwiękowej. Ta wcale nie jest wypychana, ładnie rozkłada się za kolumnami, ale też nie pokazuje wiele za samymi instrumentami. Poza tym A1 CD PRO jest jednak jak wzorzec odtwarzacza CD poniżej 10 000 zł – podobnie jak wzorzec długości nie wzbudza specjalnych emocji, ale też nie da się mówić o niczym innym bez odniesienia się do niego. To naprawdę coś wyjątkowego. BUDOWA Odtwarzacz Compact Disc A1 CD PRO to niewielkie urządzenie o wyjątkowo, że tak powiem, dyskusyjnej aparycji. Tak jednak ma być. To powtórzenie bowiem wyglądu wzmacniacza A1 z roku 1984 – największego hitu firmy. Całość może i wygląda ‘inaczej”, ale jest wyjątkowo dobrze wykonana. Chassis wykonano z grubych aluminiowych blach, przy czym górna ścianka to bardzo gruby, sztywny (także dzięki karbowaniu) płat aluminium. W jego środkowej części wycięto jednak podłużny otwór CD PRO jest bowiem odtwarzaczem typu top-loader, z ręcznie podnoszoną, wykonaną z czernionego akrylu płytką. To nie jest pierwsze urządzenie tego typu w ofercie Musicala, ponieważ pierwszeństwo przypada odtwarzaczowi A1008 z wyższej linii. Płytę do osi silnika dociska się dość lekkim, plastikowym krążkiem z magnesem. Podobnie robi to Naim. W Nagrze i Ancient Audio krążki są cięższe i metalowe. Klapka jest dość długa i nie ma żadnego mechanizmu spowalniającego upadek, należy ją więc ostrożnie opuszczać, bo inaczej mocno stuknie o obudowę. Z przodu umieszczono mlecznobiały wyświetlacz, zaś pod nim cztery przyciski sterujące napędem. Z boku jest jeszcze jeden przycisk mechanicznego wyłącznika sieciowego. Opisy urządzenia są niebieskie. To samo mamy i z tyłu, gdzie, oprócz gniazda sieciowego IEC ulokowano również stereofoniczne wyjście analogowe na gniazdach RCA oraz dwa wyjścia cyfrowe – pracujące w reżimie S/PDIF wyjścia elektryczne oraz optyczne TOSLINK. Po odkręceniu górnej ścianki ukazuje się ładny widok. Właściwie jest on dostępny już po otworzeniu klapy – oto w CD PRO użyto, i to stąd wcięła się nazwa odtwarzacza, fenomenalny napęd CD PRO-2LE Philipsa („Lead Free” – najnowsza wersja, właściwie napęd CD PRO-2M, tyle, że bez dodatku ołowiu w lutach), stosowany zazwyczaj w dwukrotnie droższych urządzeniach, a obecny także w topowych produktach, jak np. w Grandzie SE Ancient Audio. Został on przykręcony do sztywnej ramy, a ta z kolei do spodu i do przedniej przegrody, usztywniającej wnętrze. Z tyłu ulokowano mechanizm, do którego przykręca się klapę top-loadera. Z boku widać niewielki transformator toroidalny, z którego wypuszczono cztery uzwojenia wtórne, a tym towarzyszą cztery osobne zasilacze – dla każdej sekcji osobno. Napęd Philipsa dostarczany jest jako „kit” wraz z kompletną płytką ze sterowaniem oraz wyświetlaczem. Musical z tych elementów z zrezygnował i samodzielnie zaprogramował kość sterującą. Stąd brak charakterystycznej płytki z tymi układami pod napędem – w Musicalu sygnał ze wzmacniacza za soczewką przesyłany jest na bardzo porządną, główną płytkę, gdzie jest mikroprocesor odpowiedzialny za dekodowanie sygnału i sterowanie napędem.
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B |