Audio ma swoje mity i szeptane prawdy. Jak każda grupa hobbystyczna. Jak każda grupa społeczna nawet. Przywoływane są za każdym razem takie rzeczy jak: walka tranzystora z lampą, winylu z cyfrą, pasywek z przedwzmacniaczami aktywnymi, zwrotnic wysokiego rzędu i 1. rzędu, zwolenników drogich kabli i ich prześmiewców. Tych rzeczy są dziesiątki. Są to prawdy, które mają swoich zwolenników i przeciwników. Jeśli jednak spojrzymy na nie szerzej, to okaże się, że należą do wszystkich, że trudno wskazać początek, praźródło danego poglądu. Istnieją wszakże prawdy, co do których mamy pewność, kto jest ich autorem. Jednym z takich niepisanych dogmatów jest przekonanie o tym, że najważniejszym elementem systemu jest źródło, którego autorem jest Ivor Tiefenbrun, właściciel firmy LINN. I miał ku temu powód – powoławszy bowiem w roku 1972 do istnienia swoją ukochaną firmę, zaczął produkować gramofony. Stworzył w ten sposób archetypiczny produkt: model LP12 Sondek. Wprawdzie od strony konstrukcyjnej zawdzięczał wiele wcześniejszym produktom Acoustic Research i Thorensa, jednak to jego udziałem stał się niewiarygodny sukces gramofonu z odsprzęganym subchassis. Można więc powiedzieć, że musiał tak mówić, bo oferował rozwiązanie tego problemu. Można jednak przyjąć to za dobrą monetę (jak ja) – ostatecznie Ivor to ikona świata audio i jedna ze „sprężyn”, która go popycha naprzód. Jak z każdą ideą, opinią, tak i z tą można się nie zgadzać. Słuchając przez lata najpierw analogowych magnetofonów szpulowych (Studer, Revox, Tascam) i gramofonów, a potem studyjnych rejestratorów cyfrowych, kiedy „przesiadłem” się wreszcie na odtwarzacz CD, sprawa wyższości źródła nabrała jednak dla mnie nowego wymiaru. Pierwsze odtwarzacze, jak i zresztą następne, aż do lata 90., grały raczej miernie. Mało wiedziano wówczas o jitterze, a jeśli wiedziano, to niewiele w tej mierze robiono, nie bardzo rozumiano też zależności między poszczególnymi parametrami mierzalnymi. Rola zasilania w odtwarzaczach była w ogóle czymś nieznanym. W połowie lat 90. coś się jednak zmieniło. Wciąż nie można było mówić o dźwięku równie wciągającym, co z dobrego gramofonu (o magnetofonie szpulowym nie wspominając), wyraźny był jednak postęp, jaki w tej dziedzinie nastąpił. Prace firm dCS czy EMM Labs, a potem innych specjalistów świata audio (jednym z nich jest dla mnie Jaromir Waszczyszyn z Ancient Audio) popychały wszystko naprzód. Wciąż jednak gdzieś na dnie słychać było, że to tylko cyfra. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda się to „naprawić”, jednak już teraz, wraz z najlepszymi źródłami można osiągnąć niebywałe wyniki, jeszcze jakiś czas temu nie do pomyślenia. I tak dochodzę do tego, co chciałem powiedzieć już na początku: jestem szczególnie wyczulony na zmiany w dźwięku wprowadzane przez Compact Disc. Nie podchodzę do tego z pozycji zatwardziałego zwolennika analogu czy winylu, bo choć doceniam zalety tego medium, to widzę w nim również wady. Jestem wieloletnim użytkownikiem cyfry i po prostu chciałbym wycisnąć z niej jak najwięcej. A jednak nie potrafię się powstrzymać od rzucania mięsem, jeśli słyszę we właśnie podłączonym odtwarzaczu rzeczy, których być nie powinno. Albo kiedy nie słyszę tego, co być powinno. Dlaczego tak jest? Właściwie to nie wiem. Przecież odtwarzacz CD to urządzenie, które w torze audio wnosi do wszystkiego najmniejsze zniekształcenia i ma najlepsze (teoretyczne) osiągi techniczne. Pod tym względem najgorzej spisuje się... gramofon (wraz z wkładką i przedwzmacniaczem gramofonowym). Potem kolumny i na końcu wzmacniacz. Przy kilku procentach zniekształceń na basie, jakie wnosi znacząca większość przetworników, fatalną liniowością, sporymi szumami wzmacniaczy lampowych (mój przedwzmacniacz Lebena RS-28CX wyraźnie szumi, co nie przeszkadza mu być jednym z najlepszych urządzeń tego typu, bez względu na rodzaj budowy, jakie znam) dewiacje, za jakie odpowiedzialny jest odtwarzacz CD powinny być kompletnie niesłyszalne. A przecież każdy, kto posłuchał kilku plejerów, ten wie, że różnią się między sobą okrutnie. I to właśnie jest dla mnie wiecznym powodem do „walki” o uzyskanie z tego medium jak najwięcej. To dlatego, kiedy zdarzają się urządzenia, które przynajmniej nie denerwują, pieszczę je i doceniam, bo na to zasługują. Najważniejszymi elementami w dźwięku cyfry, które irytują to martwota i brak głębi. Mógłbym przywołać jeszcze kliniczność i ostrość, ale to od dłuższego czasu nie jest takie jednoznaczne. Wraz z upowszechnieniem się układów upsamplujących sygnał (do postaci 24/192), te dwie rzeczy zostały znacząco zredukowane. Pamiętam odsłuchy odtwarzaczy firmy Cayin, w których można było upsampler wyłączyć – zmiany przezeń wprowadzane szły właśnie w kierunku uspokojenia dźwięku, nadania mu ciepła itp. W droższych rozwiązaniach, jak w DCS-sie, upsampling w domenie PCM nie wpływał na barwę, ale naprawdę robił coś dobrego, tj. polepszał wszystkie aspekty dźwięku. Od jakiegoś czasu firma stawia jednak na upsampling sygnału PCM do DSD i – moim zdaniem – jest to raczej krok w bok niż w przód. W każdym razie kliniczność i jaskrawość wcale nie są już jednoznacznie przypisane do źródeł cyfrowych. To co teraz może w nich irytować to np. wspomniana martwota. Jest to rzecz, którą słychać już od początku, a która wymyka się jednak precyzyjnemu zdefiniowaniu, ponieważ nie chodzi tu o dewiację jednego z elementów brzmienia, a o zmianę systemową, o „utrącenie” czegoś w dźwięku już na samym początku, u podstaw, tam, gdzie się rodzi. Dlatego urządzenia w rodzaju Ancient Audio, Ayona, CEC-a, Jadis, Acoustic Research itd., a więc takie, które grają pełnym, naturalnym dźwiękiem zasługują na szczególną uwagę. Wciąż nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Mam jednak przeczucie – myślę, że ma to coś wspólnego ze sposobem, w jaki nasz mózg percypuje rzeczywistość, w jaki obrabia informacje przekazane przez ucho. Wygląda na to, że odchyłki w paśmie przenoszenia, szumy, zniekształcenia harmoniczne są przez nas znacznie łatwiej akceptowalne niż zniekształcenia medium cyfrowego. Być może dlatego, że są w swojej naturze podobne do zjawisk naturalnie zachodzących w naturze? Może i tak. Najwyraźniej cyfra jest czymś obcym naszemu mózgowi. Stąd tak trudna interpretacja danych technicznych podawanych przy odtwarzaczach CD. Umiemy wprawdzie zmierzyć jitter, zniekształcenia intermodulacyjne, THD, pasmo przenoszenia, określić ilość „ghost images”, a więc sygnałów lustrzanych powyżej częstotliwości Nyquista (chodzi o to, że pasmo przenoszenia źródła cyfrowego musi być ścięte tuż przed połową częstotliwości próbkowania), dynamikę, poziom szumów itp. Potrafimy naprawdę wiele. Jak jednak skorelować te wszystkie rzeczy, którym pomiarom przyznać pierwszeństwo, a które pominąć – wciąż nie do końca wiadomo. Natura sygnału cyfrowego jest niezwykle skomplikowana. Być może nigdy nie uda się rozwiązać wszystkich problemów. Krokiem w dobrym kierunku wydaje się zwiększenie częstotliwości próbkowania i długości słowa. Potwierdzam – różnica pomiędzy CD i takim sygnałem, na etapie rejestratora, jest ogromna. Myślę jednak, że nawet kiedy już dostaniemy tego typu medium do ręki (na 100% będzie to internet i serwery), trzeba będzie się zmierzyć z nowymi problemami. Bo cyfra to cyfra, niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy, żeby było inaczej. PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||
© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B |