Rok 1973 zaznaczył się w topowym audio na kilka sposobów. To wówczas powstała firma Accuphase, to wówczas się urodziłem i to wtedy, podczas konferencji AES dr Matti Otala przedstawił dokument, w którym opisał zniekształcenia nazwane Transient Intermodulation (TIM). Mam nadzieję, że wprowadziłem wystarczająco dużo humoru :-) O ile moje urodziny można oczywiście pominąć (spróbujcie to powiedzieć mojej rodzinie!), o tyle informacja o firmie Accuphase jest ważna, ponieważ stała się synonimem sukcesu na styku małych, garażowych firm i większych producentów elektroniki. A i dokument okazał się jednak niezwykle poważnym wydarzeniem, ponieważ definiował coś, co jest do dzisiaj uważane za jedną z bardziej dokuczliwych zmian w sygnale wprowadzanych przez urządzenia reprodukujące dźwięk. Tak się złożyło, że wystąpienia dr, Otali wysłuchał Svein Erik Børja, norweski producent zaangażowany w nagrania oraz radio, a przy tym entuzjasta audio. Børja przywiózł materiały z konferencji do Electrocompanieta i spytał, czy firma mogłaby zaprojektować wzmacniacz bazując na teorii dr. Otali i dr. Jana Lohstroha. Wyzwanie zostało podjęte i przygotowano wzmacniacz, który jako pierwszy miał tak niskie zniekształcenia TIM, że materiały firmowe opisują go jako “TIM-free”. Następne trzy lata poświęcono na kolejne badania i próby, w rezultacie czego powstał pierwszy wzmacniacz o nazwie “The 2 Channel Audio Power Amplifier”, urządzenie o mocy 2 x 25 W. Potwierdzenie tego, że obrano słuszną drogę przyszło w tym samym roku (1976) wraz z testem w ówczesnej „biblii” amerykańskiego audio (teraz jest to albo „Stereophile”, albo „The Abso!ute Sound”), magazynie „The Audio Critic”, gdzie napisano, że jest to najlepszy wzmacniacz na świecie. Mocne słowa. Przez lata Electrocompaniet działał więc z tym „błogosławieństwem”. Nie uchroniło go to jednak przed problemami finansowymi. W roku 2005 został sprzedany nowym właścicielom i otrzymał nowe kierownictwo. Od razu ruszył proces „sanacji” i, jak widać po ofercie i nowych produktach, najwyraźniej to działa. Przesłany do testu odtwarzacz EMC 1UP to topowe źródło tego norweskiego producenta. Jest to odtwarzacz Compact Disc typu top-loader, w którym zastosowano wszystkie najważniejsze „patenty” firmy, wśród których na pierwszy plan wychodzi system tłumienia wibracji nazwany Mechanical Cancellation System. Ważną częścią tego projektu jest też układ upsamplingu sygnału z płyty CD (16/44,1) do postaci 24/192. Obydwie te techniki są zresztą z dumą podawane na złoconej blaszce na górnej części urządzenia. Odtwarzacz jest niesamowicie ciężki i świetnie zbudowany, co od razu dobrze do niego nastawia. Urządzenie ma całkowicie zbalansowany tor, z czterema niezależnymi źródłami zasilania, zasilające sekcję cyfrową, wyświetlacz, napęd oraz sekcję analogową, a transformator zaaplikowano w technice nazwanej Floating Transformer Technology (FTT). Urządzenie wyposażono również w wyjścia cyfrowe RCA (S/PDIF) i XLR (AES/EBU), można więc wypróbować je jako napęd. Zanim to jednak Państwo zrobią, zachęcam do przeczytania poniższego opisu, ponieważ okazuje się, że urządzenie traktowane jako całość przynosi naprawdę intrygujący dźwięk. ODSŁUCH Odpalenie pierwszej płyty w tym norweskim odtwarzaczu było tym samym, co zanurzenie się wraz z nurkami w wielki błękit w filmie pod tym samym tytułem. To jeden z tych obrazów, które mocno na mnie działają, chociaż jest przecież tak różny od późniejszych produkcji Luca Bessona. Po tym doświadczeniu odegrałem oczywiście płytę ze ścieżką dźwiękową, napisaną przez Erica Serra (Le Grand Bleu. 10ans Edition Speciale Anniversaire, Virgin, 8461112, CD), co tylko spotęgowało to odczucie. Bo to przejście w nieco inny wymiar niż ten, który zazwyczaj się z cyfrowymi odtwarzaczami poruszamy. To krok w stronę analogu – na dobre i na złe. Jeszcze nie z takim wyrafinowaniem, jak przy Lektorach Primie i przede wszystkim Grandzie SE (recenzje, odpowiednio, TUTAJ i TUTAJ), a także odtwarzaczach SACD CDSD SE + DCC 2 SE firmy EMM Labs i DP-700 Accuphase’a (relacja z odsłuchu TUTAJ), jednak zdecydowanie była to oferta, która oferowała coś, co wszystkie wspomniane, kosztowne urządzenia też starały się oddać (a za każdy z nich trzeba zapłacić dwa, trzy, cztery razy więcej). Chodzi mianowicie o pełny, niepodzielony, nieposzatkowany dźwięk. Tak, jak w gramofonie analogowym. Ponieważ równolegle z odsłuchami tego odtwarzacza przygotowywałem też test pięciu gramofonów do „Audio”, miałem to na świeżo w uszach. Najbardziej dźwięk Electrocompanieta przypominał to, co uzyskałem z gramofonu Acoustic Solid Classic Wood z wkładką Denona DL-103 i przedwzmacniaczem gramofonowym RCM Audio Sensor Prelude IC. To naprawdę coś, bo dźwięk tego zestawienia, choć przecież wkładeczka taniutka, był fantastyczny. Charakteryzował się bowiem zarówno integralnością tonalną, jak i składnym oddaniem relacji przestrzennych. Gdybym w pierwszej chwili nie pomyślał o „analogowym” dźwięku, to pewnie najważniejsza byłaby dla mnie „analogowa” przestrzeń. Może zresztą jest najważniejsza – muszą to Państwo sami sprawdzić. Odtwarzacz pokazuje bowiem składne wydarzenie. Głębia sceny dźwiękowej jest wybitna, porównywalna jedynie z Lektorem Grand SE. Dzieje się tak częściowo przez plastyczną prezentację średnicy, z lekkim obniżeniem okolic 1 kHz. Tej odchyłki nie odbiera się jednak jak błędu, ponieważ wszystko składa się tu w zgrabną całość. Można by oczywiście powiedzieć, że uprzywilejowane w ten sposób okolice 600 Hz i 2 kHz są odstępstwem od neutralności, niezależnie, jak ją rozumiemy, a jednak, po zanurzeniu się w dźwięku Electrocompanieta, przychodzi zrozumienie i akceptacja. Tak, mocniejsza część z niższej średnicy powoduje, że głosy są dość duże i mogą czasem zabrzmieć ciut nosowo. Tak było z wokalem Allana Taylora z płyty Old Friends-New Roads (Stockfisch, SFR 357.6047.2, CD; recenzja TUTAJ) i Carmen McRae z krążka Carmen McRae (Bethlehem/JVC, VICJ-61458, K2HD, CD). Ponieważ jednak energia głosów, zarówno żeńskich, jak i męskich, jest w tym urządzeniu bardzo dobra, to owo „zgrubienie” nie jest specjalnie słyszalne. Czasem wydaje się, że góra jest nieco zamknięta, ale to pochodna tego samego procesu. Ale źle zacząłem, bo to, o czym piszę teraz, słychać dopiero przy uważnym, krytycznym odsłuchu. Kiedy włączamy płytę po prostu dla przyjemności słychać coś innego – wielki spokój. Nie jest to spowolnienie dźwięku – to nie o to chodzi – mamy do czynienia z czymś w rodzaju uspokojenia nerwowości, zachodzi cośw rodzaju wyeliminowania objawów nerwicy. Objawów, nie źródła. Wiemy mianowicie, że to cyfra, pewnych rzeczy nie da się zmienić, jednak już pierwsza płyta, o której wspomniałem na początku, płyta Offramp Pat Metheny Group (ECM 1216, CD) zabrzmiała w bardzo wyrafinowany, wieloplanowy sposób. To starsze nagranie, z początków rejestracji cyfrowych, przez co potrafi czasem zabrzmieć nieco mechanicznie. Tutaj niczego takiego nie zauważyłem. Tak, oczywiście wielu rzeczy w dźwięku nie było, jak np. „tkanki” łączącej instrumenty w przestrzeni, ale tej nigdy tam nie było. A przecież nie chodzi o brak rozdzielczości. Rzeczywiście, DP-500 Accuphase’a (recenzja TUTAJ) potrafi lepiej wydobyć szczegóły, lepiej rysuje krawędzie, „powierzchnie” i pokazuje wewnętrzne zależności, jednak EMC 1 UP inaczej definiuje to, co w muzyce ważne. Odtwarzacz gra bowiem „łącznym” dźwiękiem, w którym jest mnóstwo informacji, w pewien sposób służebnych wobec większych planów. Nie wiem, jak to lepiej wytłumaczyć, ale chodzi właśnie o coś takiego, o krok w tył potrzebny po to, aby nadać wszystkiemu nieco oddechu, aby spojrzeć na wydarzenie z lepszej perspektywy, w której może i nie widać wszystkiego tak dokładnie, jak gdzie indziej, gdzie mamy jednak lepszy ogląd całości. Rozdzielczość nie jest raczej problemem (choć to też sprawa wyboru), bo np. świetnie ukazana została różnica między starym, ale poddanym niewielkiej kompresji materiałem cyfrowym z płyty Metheny’ego oraz stosunkowo nowym, mocno skompresowanym materiałem z płyty Geometry of Love Project by Jarre (AERO Prod, 60693, CD) – przejście między cichszą, ale swobodniejszą realizacją (Metheney) i głośniejszą, ale też i bardziej napastliwą (Jarre) pokazane zostało z wyjątkowym smakiem. Instrumenty rysowane są, jak wspomniałem, w plastyczny, ładny sposób i są rozstawione na scenie w dokładny sposób. Nie jest to wycinanie z tła, a raczej wytłaczanie z niego, wyraźne pokazanie brył, bez tracenia kontaktu z tym, co wokół i za muzykami. I to nie tylko z wysmakowanymi płytami jazzowymi, ale i z takimi krążkami, jak ...calling all stations... Genesis (Virgin Charisma/EMI Music Japan, TOGP-15019, SACD/CD+DVD-A) i Nevermind Nirvany (Geffen/USM Japan, UICY-93358, CD). Przy tej pierwszej po raz pierwszy usłyszałem tak ładne instrumenty, tak mięsiste gitary. Mój Prime, ale i wszystkie inne odtwarzacze grają je w nieco bardziej spłaszczony sposób. Kiedy z kolei wszedł wokal Raya Wilsona, zrobiło się bardzo źle – jego głos zarejestrowany jest w wyjątkowo chrapliwy, rozjaśniony sposób i mam wrażenie, że norweski odtwarzacz nieco te elementy wyeksponował. Być może jest to pochodna wspomnianego, lekkiego uprzywilejowania okolic 2 kHz. Już jednak przy Nirvanie, a potem – i to jak! – przy Waiting For The Sun Doorsów (Elektra/Warner Music Japan, WPCR-12718, CD) było świetnie, ponieważ nie dość, że rozjaśnienia tak nie dokuczały, to zostały wydobyte plastyczne aspekty dźwięku, pokazane odległości, głębia itp., jakieś wewnętrzne ciepło Myślę, że właśnie sprawy związane z pokazaniem charakteru dźwięku jako całości są w tym przypadku najważniejsze. Nie mamy tak nasyconego i mięsistego środka jak np. z Ayona CD-3 czy Accustic Arts CD-Player 1 Mk3 (test w tym samym numerze HFOL), a jednak dźwięk wydaje się bardziej plastyczny. Zupełnie niespodziewanie, poważną różnicę w dźwięku wprowadziła zmiana standardowego krążka na krążek o nazwie Spider. Albo nie, nie będę udawał, że się tego nie spodziewałem. Po doświadczeniach z krążkiem dociskowym odtwarzacza Nagra CDC oraz już przywołanego Accustic Arts CD-Player 1 Mk3 wiedziałem, że jest coś na rzeczy. Spider zmienia dźwięk w dość wyraźny sposób i co najważniejsze – w dobrym kierunku. Ponieważ wypróbowałem go także z moim odtwarzaczem i z odtwarzaczem Artsa wiem, że to jest coś, co trzeba brać pod uwagę przy określaniu dźwięku każdego odtwarzacza top-loader. Po założeniu Spidera w miejsce normalnego krążka, dostarczanego standardowo z odtwarzaczem, momentalnie wzrasta energia dźwięku – wszystko jest bardziej „naładowane” wewnętrznie, a przez to lepiej wydobywa się z tła. Normalny krążek powoduje, że EMC gra ciut wolniej niż powinien, a także w trochę mniej rozdzielczy sposób. Jak mówię, to nie są duże różnice, jednak jeśli je raz usłyszymy, to nie będziemy się chcieli pozbywać zalet, jakie dostajemy z „pająkiem”. Nieco mocniej niż normalnie słychać też wyższą średnicę. Przez jakiś czas musiałem się zastanowić czy to dobrze, czy źle i nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony rzeczywiście trzeba uważać na resztę systemu, ponieważ może się zdarzyć, jak u mnie, że nałoży się to na charakter kolumn. Z drugiej strony wyraźnie wzrasta umiejętność definiowania przez odtwarzacz temperatury tonalnej utworu, słychać wszystko w nieco bardziej naturalny, tj. „żywy” sposób. EMC 1UP to pierwszy od bardzo długiego czasu produkt Electrocompanieta, który testowałem. Nie miałem więc żadnych uprzednich założeń, ani oczekiwań. Te zostały ustawione bardzo wysoko, kiedy wyjąłem odtwarzacz z pudełka. Jest bowiem niebywale dobrze wykonany, ciężki, jego klapka sunie gładko i solidnie. Od razu rzuciły mi się też w oczy zaawansowane, specjalnie przygotowane (opatentowane) nóżki antywibracyjne – a na to jestem szczególnie wyczulony po próbach z podstawkami Finite Elemente, jakie wykonaliśmy w ramach Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego (sprawozdanie TUTAJ), w wyniku których kupiłem sobie model CeraPuc pod odtwarzacz oraz dwa komplety CeraBalli pod przedwzmacniacz (pod główny unit i pod zasilacz). Dlatego zawsze, kiedy widzę, że ktoś na to zwrócił uwagę (jak wcześniej np. Yamaha w odtwarzaczu CD-S2000), to wiem, że i inne elementy budowy zostały należycie „obsłużone”. To samo z dociskiem płyty – od dłuższego czasu zwracam na to uwagę, ponieważ w moim systemie zmiana krążka dociskowego jest zawsze słyszalna. Najwyraźniej nie jestem w tym osamotniony, ponieważ Electrocompaniet oferuje fantastyczny docisk Spider. Jedyną rzeczą, jaką bym zmienił, to dodałbym do odtwarzacza wypasiony pilot – który dostępny jest za dodatkową opłatą – w standardzie. W każdym razie, w tym przypadku wszystkie te drobne detale przekładają się na wyjątkowo „analogowy”, cokolwiek mogłoby to znaczyć, dźwięk – z jego pełnią, brakiem cyfrowej nerwowości i poszatkowania, a także fantastyczną sceną. Znajdziemy na rynku bardziej rozdzielcze odtwarzacze, z lepiej kontrolowanym basem i ładniej definiowaną fakturą dźwięków. EMC 1UP oferuje jednak coś, co słyszałem tylko kilka razy: nieprawdopodobną umiejętność przejścia ZA medium, jakim jest Compact Disc. Nie jest to jeszcze szczyt (tutaj Ancient Audio Lektor Grand SE, Jadis JD 1 MkII/JS1 MkIII oraz Accuphase DP-700 rządzą, moim zdaniem i wedle mojej wiedzy na dzień dzisiejszy, niepodzielnie), ale za wielokrotnie niższą cenę otrzymujemy coś, czego nigdzie indziej nie dostaniemy. BUDOWA EMC 1 UP norweskiej firmy Electrocompaniet to jednopudełkowy odtwarzacz Compact Disc typu top-loader. Jest to najdroższe źródło tej firmy, co widać i czuć już przy wyciąganiu go z opakowania. Odtwarzacz waży bowiem 20 kg, a to dzięki bardzo solidnej budowie. Jednym z celów, jakie przyświecały przy jego projektowaniu było bowiem maksymalnie efektywne wygaszanie drgań. Zastosowano w nim więc firmowy koncept Mechanical Cancellation System, odsprzęgający napęd od obudowy. Front urządzenia, jak to tradycyjnie u Electrocompanieta (nowością są dopiero urządzenia z serii DP Line, gdzie mamy klasyczne, metalowe fronty), wykonano z grubego płata akrylu z czarnym tyłem i złotymi opisami. Pośrodku umieszczono suwaną klapę zabezpieczającą płytę. Po lewej stronie widać niewielki, niebieski wyświetlacz, którego wygląd momentalnie podpowiada, z jakim napędem mamy do czynienia. Jest to oczywiście model CD-Pro 2 Philipsa w „najnowszej” wersji, jak podaje producent. Jest to więc albo wersja ‘M’, albo jej najnowsza odmiana LF, spełniająca wymogi RoHS. I rzeczywiście – po odsunięciu klapki ukazuje się charakterystyczny element z wózkiem i optyką. Kiedy naciśniemy wnętrze pod klapką okaże się, że cała ta metalowa część jest zawieszona na czymś sprężystym. Manipulatory ograniczono do pięciu złoconych guziczków – umieszczonym centralnie włączamy (mechanicznie) odtwarzacz do sieci, zaś czterema po prawej stronie sterujemy napędem. Możemy skorzystać oczywiście z pilota – dostaniemy tam także klawiaturę bezpośredniego dostępu, klawisze do odczytu czasu (niestety, jak to w CD-Pro 2 nie da się odczytać czasu do końca danej ścieżki – taki urok tych napędów) gaszenia wyświetlacza itp. Pilot jest paskudny i niewygodny. Firma posiada oczywiście pilot pasujący stylistycznie do odtwarzacza, ale trzeba za niego zapłacić ekstra. Patrząc od góry wyraźnie widać, że wnętrze podzielono na trzy sekcje – lewą, zapewne z zasilaniem, środkową z napędem oraz prawą z sekcją audio – przetwornikiem D/A oraz układami analogowymi. Zdaje się to potwierdzać rozkład gniazd na tylnej ściance. Idąc od lewej mamy gniazda wyjściowe analogowe – RCA oraz XLR (hot=2), a z drugiej strony gniazdo sieciowe IEC oraz cyfrowe RCA i XLR. Złocone są wyjścia cyfrowe i – o ile mnie pamięć nie myli – są to gniazda Neutrika. Urządzenie stoi na trzech, znakomitych nóżkach, przygotowanych przez norweską firmę Soundcare. Z oględzin wynika, że jest to metalowy korpus, w którym na kołnierzu trzyma się mniejsza część, właściwa stopa, oparta na metalowej kulce. Pod stopą naklejono krążek filcowy – słyszałem Lektora Granda SE z podkładkami z takim filcem i bez i muszę powiedzieć, że dało się zauważyć poprawę dźwięku po naklejeniu takiego krążka. Dziwne, ale prawdziwe. Po odkręceniu dwóch bocznych elementów obudowy okazuje się, że większa część wagi przypada właśnie na obudowę – urządzenie jest podzielone mechanicznie i elektrycznie na bloki tak, jak to opisałem, z jednym wyjątkiem – przetwornik D/A oraz upsampler znalazł się w cyfrowej części, razem z układami sterującymi napędem. Sekcja przetwornika otrzymała zresztą własną płytkę, przez co będzie ją można w przyszłości wymienić na inną. Sygnał z płyty CD jest wstępnie upsamplowany do postaci 24/192 w kości Cirrus Logic CS8420 i zaraz dekodowany w przetworniku tej samej firmy CS4397. To układ 24/192 o dobrej dynamice 120 dB, z kilkubitowym modulatorem delta-sigma. Sygnał stąd, w formie zbalansowanej, biegnie dość długimi, nieekranowanymi przewodami na drugą stronę urządzenia do płytki z sekcją analogową. A tutaj zaskoczenie: wszystkie stopnie zrealizowano na tranzystorach (bipolarnych), rezygnując z wszechobecnych układów scalonych. Jest to szczególnie godne podkreślenia w sekcji konwersji I/U, którą łatwiej zrealizować na scalaku. Elementy bierne to precyzyjne, metalizowane oporniki i kondensatory polipropylenowe. Tuż przy tylnej ściance widać dwa układy zasilające – dla każdego kanału osobny. Zasilacz dla reszty układów znalazł się po stronie cyfrowej. Jest tam zaskakująco mały transformator zasilający (właściwie to ma podobną moc, jak ten w Lektorze Prime, jednak patrząc na rozmiary i wagę Electrocompanieta myślałem, że trafo jest większe) i cztery osobne zasilacze, w których diody prostownika są odprzęgane kondensatorami. Wszystko, poza wspomnianymi przewodami z sygnałem analogowym oraz przewodami dla wyjść cyfrowych, spiętych z przewodami zasilającymi, wygląda bardzo solidnie. Wszystko to nic przy napędzie. Jak wspomniałem, mechanizm to model CD-Pro 2 Philipsa, jednak tutaj zawieszony na skomplikowanym układzie mechanicznym. Napęd schowano bowiem w bardzo ciężkim, złożonym z kilku, połączonych ze sobą, płyt stalowych elemencie, który jest położony na dużych, gumowych podkładkach. Wygląda to świetnie. To ciekawe, ponieważ Philips sprzedaje kit napędu z płytką z oprogramowaniem oraz specyficznym zawieszeniem głównej, górnej płyty. Norwedzy wyrzucili płytkę, zmontowali sterowanie na własnej – tej samej, na której jest zasilanie – a także wyrzucili sprężyny, na których oryginalnie napęd jest zawieszony. To ciekawe, ponieważ to samo robi pan Waszczyszyn (Ancent Audio) w swoich Lektorach i montuje napędy na „sztywno”, jedynie w Grandzie SE stosując platformę antywibracyjną Base. Nawet ona jest jednak zamocowana na „sztywno”. Tutaj napęd jest bez odsprzęgania przykręcony do bardzo ciężkiego bloku, o którym mówiłem i dopiero całość jest odparta na gumowych podkładkach. A to jest zupełnie inny układ mechaniczny niż osprzęgnięcie samego napędu.
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B |