Nie wiadomo, co najpierw zadziwia w nowych urządzeniach z oferty Yamahy, odtwarzaczu CD-S2000 i wzmacniaczu A-S2000 – ich wygląd, czy specyfikacja, jakość wykonania, czy niewysoka cena. Przez prasę właśnie przewaliła się pierwsza fala szybkich testów, właściwie „testów na gorąco”, można więc spokojnie przyjrzeć się tym produktom, chociażby w odniesieniu do produktów Pioneera i Denona. Jak nietrudno zauważyć, dwie ostatnie firmy postawiły w najnowszych propozycjach na nowoczesny design, w Denonie nieco łagodzony nawiązaniami do poprzedników, w Pioneerze dający jednak popisać się swoimi możliwościami plastykom. Na tym tle archaizująca, odnosząca się wprost do lat 70., kiedy to można było mówić o najbardziej technicznie zaawansowanych urządzeniach (jak np. wzmacniacz CA-1000) Yamaha wydaje się z innej bajki. To jednak pozory. Raz, że wnętrze to absolutny top tego, co można dzisiaj zobaczyć w urządzeniach poniżej 10 000 zł za komponent, a po drugie świadczy to o wyczuciu „czasu” przez decydentów korporacji. Odsłuch systemu Yamahy – bo tak pierwszy mój kontakt z nowymi produktami wyglądał – wynikał z tego, że testowałem go dla „Audio”. Obydwa jego elementy, zarówno wzmacniacz A-S2000, jak i odtwarzacz CD-S2000, okazały się wyjątkowo dobrze wykonane, świetnie grały i pozostawiły po sobie dobre wrażenie. Jednak nawet na tym tle odtwarzacz okazał się czymś niezwykłym. To nie pierwszy przypadek, że japońska firma nakierowana na masowego odbiorcę przygotowuje wyjątkowy element, bo wystarczy przypomnieć odtwarzacz Denona DCD-CX3 testowany w numerze 38 HFOL z czerwca 2007 roku, który także został przygotowany w niezwykle przemyślany sposób. Te dwa urządzenia (a dodajmy, że i Sony ma w swojej ofercie taką „perełkę”, niedostępny niestety w Europie model odtwarzacza SACD SCD-DR1) łączy kilka rzeczy. Raz, że to odtwarzacze SACD. Wydaje się, że Japończycy, mimo że mają pod ręką tak genialne „patenty” na płytę CD jak XRCD, K2 czy ostatnio K2 HD (artykuł o tego rodzaju płytach TUTAJ) kochają technologię SACD. Wszystkie liczące się playery stamtąd, np. firm Accuphase, Esoteric itd. to odtwarzacze tego typu. Drugą rzeczą jest odlewana, solidna szuflada i w ogóle, opracowane specjalnie dla tych projektów napędy. Ten w odtwarzaczu Yamahy jest wybitny. Wiąże się to też zaawansowanym technologicznie dekodowaniem i prowadzeniem sygnału cyfrowego – a tutaj Japończycy są bezkonkurencyjni. W każdym razie, po przesłuchaniu systemu, posłuchałem także samego odtwarzacza. I stało się coś, co się często nie zdarza: nie oddałem go przez dłuższy czas. Był mi po prostu potrzebny jako punkt odniesienia do testu odtwarzaczy CD za 10 000 zł, który właśnie prowadziłem. I jako partner do testu wzmacniaczy za 20 000 zł, który robiłem do „Audio” (mają się w nim znaleźć: Pass INT-150, Avantgarde Acoustic Model. Three oraz Luxman L-509u). Zaważyły na tym takie rzeczy, jak obecność wyjścia zbalansowanego, niezawodność i bardzo, ale to bardzo wyrównany, solidny dźwięk. Skończyło się to tak, że jeden z moich przyjaciół kupił sobie ten model odtwarzacza. I jest szczęśliwy. ODSŁUCH Ponieważ Yamahę testowałem dwukrotnie, raz w towarzystwie partnerującego mu wzmacniacza A-S2000 i raz osobno w moim systemie, powstały dwie relacje. W „Audio” ukazał się test kompletu („Audio”, 04/08), zaś teraz przedstawiam sprawozdanie z osobnego odsłuchu. Odsyłam oczywiście do lektury wersji drukowanej, tam też sporo dodatkowych zdjęć, jednak dla tych, którzy chcieliby mieć wszystko w jednym, zamieszczam część odsłuchową tamtej sesji pod spodem. Jeśli ją Państwo znają z realu, można ją po prostu przeskoczyć. CD-S2000+A-S2000
Napęd Yamahy do najcichszych nie należy, ponieważ w trakcie pracy przyspiesza nagle, w zależności od tego, jakiej ilości danych w tej chwili potrzebuje. Nie jest to męczące, ale w cichych pasażach słychać. A piszę o cichych pasażach, ponieważ z systemem ‘2000’ da się komfortowo słuchać nie tylko popowych czy rockowych kawałków, ale także jazzu i klasyki, a tam cisza gra ważną rolę. Testowane urządzenia należą mianowicie do wąskiej grupy bardzo uniwersalnych produktów, w których trudno wskazać rzeczy, które robią ewidentnie źle. Wprost przeciwnie – system zachowywał się wyjątkowo dojrzale, grając nie tak dobrze, jak znacznie droższe urządzenia odniesienia, jednak nie przez to, że czegoś im wyraźnie brakowało w którejś dziedzinie, a dlatego, że siadało wszystko w równy sposób. Zresztą zmiany te nie narzucają się w jakiś specjalnie mocny sposób, jeśli porównamy Yamahę do innych systemów do 10 000 zł za element. Myślę, że tak dokładny, ale i mięsisty dźwięk, z fantastycznie prowadzoną górą pozwala myśleć o kolumnach kosztujących nawet 10 000 i więcej i ciągle będziemy odkrywali, że to tu, to tam zaskakuje nas coś nowego. Może zabrzmiało to jak laurka, a tak nie miało być – nie piszę hymnów pochwalnych i nie zamierzam. Prawda jest jednak taka, że ten japoński koncern przygotował prawdziwy nokaut. Nie wiem, czy to dla wszystkich będzie najważniejsza informacja, ale dla mnie osobiście było to ważne doznanie: bas Yamahy gra w mocny, pełny sposób, schodząc tak głęboko, że aby go pobić będziemy potrzebowali kupić znacząco droższy piec. Nie chodzi nawet o moc, ponieważ drogie, pracujące w klasie A końcówki Luxmana czy Accuphase’a o mocy 60 W grają znacząco lepszym niskim zakresem, a raczej o to, że nic z dźwięku nie wydaje się ginąć. Kiedy wrzucamy do odtwarzacza wzorcowo nagraną płytę w rodzaju Pasodoble Larsa Danielssona i Leszka Możdżera z fortepianem i kontrabasem od razu wiadomo, że jest dobrze. Najniższy dźwięk z kontrabasu to nieco ponad 42 Hz. Jeśli jednak grany jest w dużej przestrzeni, na podwyższeniu, to potrafi zagrać wyjątkowo mocno, nieprawdopodobni wręcz. I Yamaha pokazała to. Co więcej – dodała do tego również świetnie wyprowadzany pogłos, słyszalny nie tylko w zakresie wysokotonowym, ale także w niskotonowym. A o to naprawdę trudno. Charakter basu można określić, jako lekko konturowy, tj. z lekkim naciskiem na atak średniego zakresu. Nie jest to jeszcze naturalna miękkość znana z droższych wzmacniaczy, czy też absolutna kontrola, jak z EVO 402 Krella, jednak poczucie, że dzieje się tam coś dobrego jest jednoznaczne. Także przy bardziej „rozrywkowych” płytach, jak np. Violator Depeche Mode (chodzi o najnowszą reedycję na SACD) otrzymamy mięsistą podstawę grania. Wyjdą tutaj na jaw pewne elementy utwardzania także wyższej średnicy, jednak to ostatecznie nie tak drogi system. Poszalałem trochę przy basie, ale to rzecz, która niemal zawsze w niedrogich systemach szwankuje. Drugą rzeczą, o której trzeba powiedzieć jest średnica. Nie robi ona tak natychmiastowego wrażenia, jak dół czy góra (o której za chwil parę), jednak jest prowadzona wyjątkowo interesująco. W kategoriach bezwzględnych, przy porównaniu z systemami kosztującymi kilka razy więcej słychać, że jej wyższa część jest lekko wysforowana przed resztę zakresu. Daje to o sobie znać w lekko utwardzonym ataku części instrumentów i głosów. Chociaż w tym ostatnim przypadku nie niszczy ich, a trzeba jedynie uważać na to, co wrzucamy na szufladę. Przy nieco zbyt jasno nagranych glosach, jak np. z ostatniej płyty Pauli Cole Courage, czy z nagranej w niesamowicie czysty, precyzyjny sposób, ale przez to trudnej do właściwego odtworzenia reedycji Big Science Laurie Anderson góra da o sobie znać przez lekkie wyostrzenie. Jak mówię, nie jest to wina samego systemu, a nałożenia na siebie charakteru dźwięku płyty i urządzeń, ale trzeba o tym pamiętać przy dobieraniu peryferii. Nie ma jednak mowy o przesunięciu punktu ciężkości w górę, jak w Pioneerze. Co więcej – wprawdzie wokale brzmią w nieco bardziej świeży sposób, jednak jeśli tylko na płycie zarejestrowano ich naturalny tembr, jak np. na przepięknym dysku In Raibows grupy Radiohead, otrzymamy fantastycznie rysowany, absolutnie nie zamazujący pozostałych instrumentów dźwięk – kremowy, w pewien sposób „domknięty”. Podobnie zabrzmią gitary w jazzie, jak chociażby z płyty Concierto Jima Halla, czy, może nawet bardziej, z Seven, Come Eleven, płyty koncertowej Herba Ellisa i Joego Passa. Obydwa dyski to wydania SACD i trzeba powiedzieć, że wreszcie wyraźnie słychać, że to prawdziwa zmiana w stosunku do CD. Pioneer znacznie słabiej pokazuje różnice między tymi formatami. Yamaha inaczej – podczas, kiedy świetnie gra z płytami CD, z SACD otrzymuje coś w rodzaju „błogosławieństwa”. Wszystko jest właściwie takie samo, tylko, że lepsze. Średnica bardziej kremowa, góra dokładniejsza (tak!), a bas bardziej mięsisty. Szczególnie najwyższy zakres pasma robi bardzo duże wrażenie, ponieważ nie ma śladu po miękkości słabych plejerów SACD, a jest uderzenie, otwarcie, wraz ze swego rodzaju „miękkością”, znaną z analogu. Nie zawsze góra skleja się idealnie ze średnicą, jednak nie ma co narzekać. Wspomniałem na początku o basie, chociaż równie dobrze mógłbym zacząć od dynamiki – jest wyjątkowa. To dlatego od razu dostajemy spory wolumen dźwięku, nieco ściśnięty w kierunku środka sceny, ale naprawdę duży. A to zawsze oznacza swobodę dynamiczną i wypełnienie średnicy. Wspomniałem o scenie – jest rysowana całkiem dobrze, chociaż pierwszy plan jest nieco przybliżany, a elementy z obydwu stron centrum, do są bliżej niego, niż powinny. [...] CD-S2000
Tę część podzieliłem ściśle między poszczególne płyty, za pomocą których porównywałem Yamahę z moim Lektorem Prime - Compact Disc, Accuphasem DP-700 (relacja ze spotkania KTS na jego temat TUTAJ) - SACD, oraz wieloformatowym odtwarzaczem Arcama FMJ DV139 – SACD/HDCD + DVD-A. Wszystkie urządzenia są wielokroć droższe od testowanego odtwarzacza, ale właśnie dzięki temu udało się, jak sądzę, uchwycić najważniejsze elementy składowe jego brzmienia. Taka forma pozwoliła zaś usystematyzować wcześniejsze spostrzeżenia i nadać całości zwartą formę. Płyty odsłuchiwane były zarówno z warstwy SACD (jeśli takową posiadały), jak i z CD. Depeche Mode, Violator, Mute, DMCD7, SACD/CD + DVD-A Diana Krall, The Girl In The Other Room, Verve, 9862046, SACD/CD Milt Jackson Sextet Invitation, Riverside/Mobile Fidelity, UDSACD 2031, SACD/CD Jimm Hall, Concierto, CTI Records/Mobile Fidelity, USACD 2012, SACD/CD Lars Danielsson & Leszek Możdżer, Pasodoble, ACT 9458-2, CD Yamaha to niezwykłe urządzenie – zbudowana tak, aby przetrwać lata w dobrej kondycji, przynosi też dźwięk, który zawstydzi wiele odtwarzaczy z okolic 10 000 zł. Jej barwa jest nieco przyciemniona, przez co ładnie zabrzmią gorzej zrealizowane płyty. Rozdzielczość jest dobra, przy lepiej zarejestrowanych płytach nawet bardzo dobra, ale pewnej średniej nie przeskakuje. Mimo to dźwięk jest nasycony i pełny. Słucha się więc muzyki wyjątkowo komfortowo. No i nie zapominajmy o znakomitej dynamice i mocnym basie. Ten nie jest super-zwarty i nie ma wybitnej definicji, ale nie burzy to dobrego obrazu urządzenia. Trudno mi bardziej zachęcić, aby przesłuchać Yamahę zanim dokonamy jakichkolwiek zakupów. Myślę, że to jeden z klasyków. BUDOWA Odtwarzacz Yamahy został potraktowany przez tę firmę tak, jak zwykle traktuje się wypasione, hi-endowe produkty. Każdy element jest przemyślany, zaś równie ważny, jak budowa i rozwiązania konstrukcyjne jest design. To powrót firmy wprost w połowę lat 70., kiedy w ten sposób wyglądały wszystkie jej produkty. Zresztą nie tylko one, bo pierwszeństwo można chyba przyznać Luxmanowi i Markowi Levinsonowi, których urządzenia wywarły piętno na całej branży. Chodzi mianowicie o przełączniki hebelkowe, pokrętła barwy dźwięku i balansu o specyficznym kształcie itp. I do tego drewniane boczki. Yamaha występuje w dwóch wersjach kolorystycznych. W pierwszej fronty wykonane są z drapanego aluminium w naturalnym kolorze, z jasnymi bokami i bursztynowym wyświetlaczem. To wersja hardcorowa, charakteryzująca się bardzo wyrazistym imidżem. Jeśli jednak do kogoś to nie do końca przemawia, może wybrać wersję czarną, w której drewniane boki w ciemnym brązie nie rzucają się w oczy, a całość bardziej przypomina nowe urządzenia, m.in. przez niebieski wyświetlacz odtwarzacza. W obydwu przypadkach małe diodki wskazujące np. wybrane wejście i mute są bursztynowe. W odtwarzaczu taką diodę mamy też przy przycisku zmieniającym warstwę na płycie SACD oraz przy przycisku ‘pure direct’, który odłącza wyświetlacz i wyjście cyfrowe. O tym, że mamy do czynienia z urządzeniem XXI wieku świadczy bardzo wąska, wysuwająca się cicho szuflada, odlewana a metalu i napędzana potężnym, cichym silnikiem DC. Zamknięta, przypomina to, co dostajemy u Marka Levinsona. Guziki sterujące napędem mają kształt kwadratowy i prostokątny. Wyświetlacz jest niestety niewielki i próżno na nim szukać informacji CD-Text czy SACD-Text, bo tej funkcji po prostu nie ma. Szkoda. Z tyłu dalszy ciąg fajerwerków, ponieważ oprócz analogowych wyjść RCA mamy także zbalansowane wyjścia XLR (z „gorącym” pinem 3, podobnie jak w Accuphasie, Denonie i Luxmanie) oraz wyjścia cyfrowe – elektryczne i optyczne. Gniazdo sieciowe pozwala na podłączenie lepszego kabla AC. Górna ścianka, pokryta winylową farbą, dobrze absorbuje wibracje. Montuje się ją dokładnie tak samo, jak w urządzeniach Accuphase’a, tj. trzeba odkręcić boki, żeby dostać się do części śrub mocujących. Ponieważ jest ona mocowana także z tyłu i od góry, mamy utrzymaną świetną sztywność. Po odkręceniu okazuje się, że ścianka ta jest wyklejana płatami tłumiącymi wibracje. Środek podzielony jest w pionie i poziomie ekranami. Pośrodku umieszczono modyfikowany napęd DVD-ROM wzięty wprost z urządzeń przemysłowych. A to dlatego, że tam, przez wiele lat wytrzymują codzienne katowanie. Modyfikacja polega na wymianie szuflady na odlewaną z metalu, zmianę elementu z krążkiem dociskowym na metalowy i usztywnienie całości dodatkowym „stelażem”. Kiedy się mu przyjrzymy, zobaczymy, ze oprócz sterowania i sposobu czytania danych nie ma on nic wspólnego z tym, co montujemy w swoich komputerach. Przede wszystkim jest bardzo duży, ponieważ główna „szyna”, po której przesuwa się układ szuflada jest gruba i długa. Jest też wysoki, ponieważ jest usztywniany w kilku warstwach. Także silniki są bardzo duże, większe niż w dobrych napędach CD – ten kręcą płytą to bardzo dobry silnik bezszczotkowy (‘bushless’). Ta część jest oddzielona od zasilacza i układów audio ekranami i od góry wzmocnieniem, spinającym front i tył. Zasilacz zbudowany jest z dwóch transformatorów – tradycyjnego EI i toroidalnego, zasilających napęd i układy audio. Za nimi widać cztery duże mostki prostownicze, najwyraźniej więc osobno zasilany jest napęd, część cyfrowa i dwa kanały analogowe. Zaraz obok umieszczono bardzo ładne, duże kondensatory Nichicona Gold Tune, charakteryzujące się małą opornością wewnętrzną. Część audio zmontowano na jednej, dużej płytce drukowanej, dodatkowo usztywnianej i ekranowanej od spodu metalową płytą. Część cyfrowa oparta jest o dwa układy Burr-Browna PCM1792, po jednym na kanał. To „daki” delta-sigma 24/192 o realnej rozdzielczości ponad 21 bity, co jest znakomitym rezultatem. Posiadają one osobne wejście dla sygnału PCM i DSD. Ponieważ każdy z nich posiada stereofoniczne wyjście różnicowe, tak poprowadzono część sygnału, a następnie zsumowano, minimalizując zniekształcenia i szumy. Tor za nimi jest całkowicie zbalansowany, z ładnymi układami OPA275 Analog Devices w konwersji I/U oraz popularnymi, niskoszumnymi scalakami N5532 w filtrach i wzmocnieniu. Towarzyszą im kondensatory polipropylenowe oraz bardzo dobre kondensatory elektrolityczne Nichicona na wyjściu – najwyraźniej nie ma układu DC-Servo. Warto zwrócić uwagę na prowadzenie masy grubymi drutami ze srebrzonej miedzi i oddzieleniu kanałów miedzianymi szynami. Wyjścia XLR są złocone, zaś RCA nie. Złocone jest także gniazdo sieciowe IEC. Pilot odtwarzacza jest plastikowy z metalizowaną płytką od góry. Niestety nie przewidziano na nim regulacji siły głosu wzmacniacza. Z kolei pilot wzmacniacza posiada podstawowe funkcje sterujące odtwarzaczem, jednak jest nielogicznie rozplanowany i nie tak wygodny, jak ten w odtwarzaczu. A wystarczyłoby na kółku z przerzucaniem między utworami, zamiast komend ‘stop’ i ‘pauza’ dać przyciski siły głosu...
|
||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B |