O urządzeniach japońskiej firmy C.E.C. piszemy nie po raz pierwszy. Testowaliśmy już bowiem odtwarzacze TL51XR oraz znakomity TL1N+DX1N. Także w „Audio” prezentowałem kilka modeli, w związku z czym wydaje mi się, że coś-niecoś na temat tego brandu wiem. Jak pokazał test ostatniego z wymienionych playerów oraz test tego systemu, okazuje się, że firma potrafi zaskoczyć. A przecież powinienem się spodziewać, że konsekwentne dążenie do celu zawsze się opłaci... Testowane produkty należą do najnowszej serii ‘53’, w skład której wchodzi także wzmacniacz lampowy TUBE53, przetwornik cyfrowo-analogowy DA53, przedwzmacniacz gramofonowy PH53 oraz wzmacniacz słuchawkowy HD53R ver.8.0. Trzy ostatnie urządzenia znane były już jakiś czas temu i to od nich wzięły formę nowe produkty – mają one mianowicie głębokie obudowy i wąskie ścianki przednie. Szerokość tych ostatnich to połowa „racka”, podobnie jak w urządzeniach Cyrusa. Głębokość produktów C.E.C-a jest jednak wyjątkowa, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że gdzieś elektronika musi się przecież podziać. Także ich ciężar, w szczególności wzmacniacza, wskazuje, że mamy do czynienia z poważnymi urządzeniami i że nie kupujemy powietrza. Zapewne najbardziej efektownym elementem dla wielu Czytelników będzie odtwarzacz TL53Z. I nic dziwnego, jako że zastosowano w nim sławny napęd paskowy – zarówno do przesuwu wózka z optyką, jak i „kręcenia” samą płytą. Jak zwykle, tak i tutaj mamy krążek dociskowy, jednak ten jest równie szeroki jak płyta, ciężki i nie ma „główki”, za którą można by go było chwycić. Utrudnia to nieco operację wymiany płyty, ponieważ trzeba ją ściągać razem z krążkiem, jednak wymuszone to było najwyraźniej ograniczoną wysokością urządzenia. To jednak nie koniec rzeczy, które odróżniają TL53Z od konkurencji. Na tylnej ściance znajdziemy bowiem dwa przełączniki hebelkowe, za pomocą których możemy wybierać między różnymi ustawieniami filtrów cyfrowych. Jeden umożliwia w trzech krokach wybór oversamplingu: 32 fs-64 fs-128 fs, zaś drugi wpływa na to, jak DAC „odzywa się” po podaniu impulsu – albo mamy klasyczny filtr z płaskim pasmem przenoszenia, który jednak mocno „dzwoni” przed i po impulsie, albo filtr z nieco opadającym pasmem od góry, z łagodniejszym opadaniem poza pasmem przenoszenia, gwarantujący „czysty” impuls. Wzmacniacz wydaje się mniej tajemniczy, jednak to chyba w nim znajdziemy najwięcej „patentów” firmowych. Jednym z ważniejszych jest DIGM (Digital Intelligent Gain Management) – wysokiej klasy układ regulujący poziom dźwięku. W skrócie, jest to „dyskretna” wersja scalonych drabinek rezystorowych. Tutaj przełączaniem między metalizowanymi opornikami w torze zajmują się niskoszumne tranzystory bipolarne, pracujące w klasie A, sterowane cyfrową logiką. Daje to 66 kroków (poziomów), przy zachowaniu stałej impedancji wejściowej i wyjściowej takiego układu. Specyficzna budowa DIGM pozwala także na ustawienie balansu międzykanałowego – co 1 dB, w zakresie +/-10 dB – bez potrzeby stosowania dodatkowych regulatorów. Ciekawe, ale obydwa urządzenia, także wzmacniacz, są w pełni zbalansowane. Co więcej – zaraz za wejściami RCA sygnał jest balansowany i wzmacniany w takiej właśnie formie. Jak się Państwo przekonają, wzmacniacz mocno się grzeje. Wprawdzie to 120 W – sporo – jednak tak naprawdę chodzi o sposób implementacji stopnia końcowego. To odmiana klasy A, z pojedynczym tranzystorem dla każdej gałęzi na końcu, wspomaganym jednak dodatkowymi tranzystorami. Rozwiązanie to nazwano LEF (Load Effect Free). Pozwala ono na utrzymanie tej samej fazy dla napięcia i prądu, bez względu na częstotliwość. Jak wspomniałem, układ diabelnie się grzeje. A przecież seria ‘53’ jest raczej niewielka, a więc nie ma gdzie umieścić potężnych radiatorów. Dlatego w APM53 zamontowano, pod spodem, wiatraczek. Myślę, że to jakieś diabelstwo, bo pomimo mojej ogromnej sympatii dla tego systemu (patrz Odsłuch), wiatrak nieco hałasuje, a poza tym dość mocno drga, przez co wszelkie półki antywibracyjne, solidne nóżki itp. w dużej części tracą sens. I jeszcze słowo o designie – nie podoba mi się. Za dużo w nim, jak dla mnie, chińszczyzny – piaskowane powierzchnie wymieszane z drapanymi, niby aluminium, ale wcale nie daje poczucia obcowania z luksusem. A 10 000 zł za komponent to przecież nie przelewki, prawda? Na szczęście dźwięk wynagradza to z nawiązką. ODSŁUCH Myślę, że wraz z tymi elementami CEC znalazł wreszcie „złoty środek” między analitycznością i wypełnieniem. Oczywiście poza topowymi konstrukcjami, jak testowany miesiąc temu odtwarzacz TL1N+DX1N, bo te potrafią to od dawna. Niższe modele tej japońskiej firmy, choć w ramach swoich ograniczeń znakomite, miały jednak tendencję do grania atakiem, nieco zapominając o „tkance łącznej”. Nie jest to ich krytyka, bo to po prostu jedna z ofert, równie atrakcyjna, jak inne, jednak mnie osobiście to nie do końca odpowiadało. I, tak myślę, choć uwaga ta odnosi się zarówno do źródeł, jak do wzmacniaczy, to jednak łatwiej było wykorzystać zalety tych pierwszych, ponieważ ich stabilne, dokładne granie (jak np. w modelu TL51XR) było tym, czego się po źródle oczekuje. W przypadku testowanego właśnie systemu jest jednak inaczej – po raz pierwszy nie potrafię wskazać elementu dominującego, tego, który mniej wpływałby na reprodukowany dźwięk. Nie jest też tak, że urządzenia grają ze sobą tak dobrze, bo uzupełniają swoje wady, np. że mocna góra odtwarzacza tamowana jest przez kremową grę wzmacniacza. Nie – obydwa urządzenia CEC-a grają w bardzo podobny sposób, co daje naprawdę znakomity efekt. Pomijając estetykę systemu, trzeba powiedzieć, że to jest tego typu dźwięk, który stanowi przepustkę do hi-endu. Nie bez wad, z charakterem identyfikującym ten „brand”, a jednak z zaletami, bez których nie ma co mówić o wysokiej jakości dźwięku. CEC gra mianowicie niesłychanie skupionym („focus”), dokładnym dźwiękiem, któremu w naprawdę ponadprzeciętny sposób towarzyszy energetyczny bas. Ten ostatni nie jest twardy, nie ma efektu konturu ("loudness"), a jednak znakomicie trzyma rytm i pozwala rozwijać się elementowi melodycznemu w nieskrępowany sposób. Często myśli się o muzyce jako o składnikach, zapominając, że to przede wszystkim holistyczna całość, coś jak myśl, wystrzelająca i już nigdy nie powracająca w tej samej postaci. To oczywiście są elementy, budujące coś większego, jednak ich analiza nie jest wcale gwarantem dojścia do konsensusu, do zrozumienia całości. W przypadku tego zestawu tę prawdę (nie chcę mówić, że „dogmat”) mamy jak na dłoni. Testowane urządzenia, jeśliby ich dźwięk „rozłożyć” na czynniki pierwsze mogłyby się wydać nieco jasne i mało „romantyczne”. Tak, to jest prawda i należy nawet pod tym kątem wybierać kolumny i okablowanie (widzę tutaj Furutecha, Oyaide lub Wireworlda), jednak w sumie, po przesłuchaniu kilkudziesięciu płyt okaże się, że to tylko część większego projektu. Dokładność urządzeń, ich niesamowita wrażliwość na rytm powodują, że każdy rodzaj muzyki brzmi wciągająco, że nie czuje się potrzeby zmiany płyty, nic nie męczy, nie denerwuje. Wprost przeciwnie – słuchamy płyt, odnajdując w nich emocjonalny element muzyki, bez którego nawet najlepsze „odegranie” jest martwe, a więc wrogie. Nie bez powodu wspomniałem o tym, ze każda muzyka jest traktowana podobnie, ponieważ zacząłem wprawdzie od dwóch starych płyt – Chris Connor Sings Lullabys of Birdland (Bethlehem/Victor Enterteinment, VICJ-61452, K2 HD, CD) i Warne Marsh Quartet Music for Prancing (Mode Records/Muzak, Inc., MZCS-1111, CD), to jednak przejechałem równo przez półki, nie wybierając specjalnie, nie przebierając, a po prostu słuchając ich z przyjemnością. I właśnie ‘przyjemność’ to słowo-klucz, jaki towarzyszył testowi. Bo chociaż to nie jest szczyt tego, co można z wydobyć z płyt cyfrowych, to jednak w pewien sposób, jeśli zaakceptujemy ten rodzaj grania, jest to dźwięk całkowicie „wystarczający”, że tak powiem. To znaczy – dźwięk, po którym można szukać dalej, jednak nie ma parcia i dla wielu może być dźwiękiem na długie lata. Kiedy bowiem zaśpiewała Connor, cały się rozpromieniłem. To stare, pochodzące z lat 1953-1954 nagrania mono, z raczej słabo zarejestrowanym bandem, są jednak wyjątkowe ze względu na genialny wokal. Jest duży, pełny, z lekko podkreślonym pikiem na wyższym środku i górze (stare mikrofony często miały potężny pik przy 11 kHz), podkreślającym „chrapliwy” aspekt głosu, jednak odbierany jako całość ma niezwykły czar, przede wszystkim ze względu na świetnie uchwycony wolumen głosu, bez jego pomniejszania i „ścienienia”. I CEC tak to pokazał. Nie złagodził wspomnianego piku, nawet delikatnie o nim przypomniał, jednak jednocześnie dał wokalowi solidną podstawę w postaci mocnego basu. Tak, wiem, że tam nie ma prawa być niskiego basu, ale chodzi mi o tę część, która choć niesłyszalna przy kobiecym głosie, stanowi o jego wielkości, o tym, czy mamy do czynienia z piskawką, czy wokalem. Japoński system znakomicie „odgadł” tę zależność, stawiając Connor z przodu, blisko słuchacza – dokładnie tak, jak słychać blisko postawione mikrofony. Wspomniałem o płycie Marsha – tak się złożyło, że dostałem ją od przyjaciela (i nie mam na myśli Milionerów, którzy właśnie ruszają w TV) w tym samym dniu, w którym rozpakowałem system. Pierwsze przesłuchanie odbyło się więc na CEC-u. Choć nie znałem tego nagrania, nie słyszałem go na swoich urządzeniach, to jednak od razu uderzyła mnie łatwość, z „Japończycy” – i elektronika, i nagranie – operowali dynamiką (tak, płyta też pochodzi z Japonii). Sama płyta jest wprawdzie kiepsko nagrana, bo to przegrywka z winylu (tak to przynajmniej słychać), z dużą ilością zniekształceń itp., ale z muzyką, która to z nawiązką rekompensuje. W każdym razie, płyta Marsha gra przyzwoicie jedynie pod warunkiem, ze balans tonalny jest taki, jak trzeba i ma się w zapasie dużą dynamikę. Tak jak w CEC-u. Wspomniałem o predylekcji systemu do grania sporą energią na wyższej średnicy i to słychać także i tutaj. Nie przeradza się to jednak w rozjaśnienie, a raczej daje z dynamiką poczucie sporej swobody. Pozwala także na „wgląd” w nagranie – od razu słychać, co i jak. Fantastycznie zabrzmiała więc nowa reedycja płyty Big Science Laurie Anderson (Nonesuch, 79988-2, CD), z przepięknie wypełnionym dołem i fenomenalnie czystą górą. Najniższy dół nie był specjalnie kontrolowany, ale żaden ze wzmacniaczy z tego przedziału cenowego nawet tak nisko, bo mówię o naprawdę niskim dole, nie sięga, zaś wyżej nie gra w tak zdyscyplinowany sposób. Pod tym względem CEC jest naprawdę wyjątkowy i, jak się zdaje, korzysta pełnymi garściami z zalet proponowanych przez siebie technologii z LFE i IGM na czele. Po raz pierwszy z CEC-a słyszę wreszcie coś, co potwierdzałoby, że specyficzna konstrukcja stopnia wyjściowego – w klasie A, single-eneded – jest nie tylko zamachem na naszą potrzebę nowości, a wiąże się z realną poprawą brzmienia. Sposób budowania dźwięku, poprzez pełny oddech, czystą barwę, bez rozjaśnień i bez romantyzmu (choć raczej w kierunku szybkości niż ciepła) przypominał to, co oferuje genialny Luxman M-800A – bestia w klasie A, oddająca 60 W przy 8 Ω i 240 W przy 2 Ω. To ta sama „szkoła”. Tak się składa, że miesiąc wcześniej testowałem wchodzący w skład serii ‘53’ wzmacniacz lampowy TUBE53 tej firmy (test ukaże się w „Audio”) i muszę powiedzieć, że to bardzo fajne urządzenie, jednak mające się nijak do tego, co oferuje AMP53, tak przynajmniej uważam. Wbrew pozorom, to właśnie zalety tego ostatniego pozwalają na granie każdego rodzaju muzyki bez żadnych ograniczeń. O jazzie wspomniałem, moja ukochana Laurie też już była, trzeba więc powiedzieć, że świetnie zgrały także takie płyty, jak dance’owa Open Your Box Yoko Ono (Astralwerks, ASW 88710, CCD) czy wyjątkowo udana, najnowsza pyta Pauli Cole Courage (Decca, B0008292-02, CD – polecam!). Obydwie płyty zostały nagrane ze „światową” manierą, tj. z naciskiem na słuchanie w różnych miejscach, nie na audiofilskich systemach, jednak obydwie na dobrym sprzęcie pokażą, co potrafią. Wokal Cole był bliski, dość płaski i z lekko podkreślonymi sybilantami, ale – niestety – tak został nagrany. CEC pokazał go z lepszej strony, tj. blisko, bez „zaplecza”, ale też bez karykaturalnego „wykrzywiania”. Tak więc CEC ma swój charakter – raczej dokładnie niż ciepło, raczej dynamicznie niż spokojnie. Ma jednak genialnie ryzowaną scenę, w każdym kierunku i znakomity bas. Jedynym elementem, na który trzeba wskazać palcem, jest lekko wycofana część środka, gdzieś w okolicach 600-800 Hz, nieco dystansująca przekaz. Ten element w pewnej mierze zależy wszakże od ustawień i podłączeń, jakie wybierzemy. Jak wspomniałem na wstępie, odtwarzacz dysponuje przełączanym filtrem cyfrowym – można wybierać między trzema wartościami oversamplingu oraz między dwoma rodzajami filtrów wyjściowych. Kolejną zmienną wprowadza sposób połączenia między CD i wzmacniaczem – można to zrobić przewodem zbalansowanym XLR lub niezbalansowanym RCA. Ilość kombinacji jest naprawdę spora. Trzeba powiedzieć, że każda taka ingerencja w mniejszym lub większym stopniu zmienia dźwięk i pozwala na dopasowanie go do naszego konkretnego systemu. Najmniejsze różnice, co nieco zaskakujące, występują między XLR i RCA. Przy niektórych płytach, jak np. przy So Much Guitar Wesa Montgomery’ego (Riverside/Universal [Japan], UCCO-5103, CD) czy East! Pata Martino (Prestige/Mobile Fidelity, UDSACD 1018, SACD/CD) – dwóch gigantów jazzowej gitary – różnice były na skraju percepcji, jeśli je w ogóle było słychać. Gdyby nie wyraźny ruch membrany przy przełączeniu (bo to jest momentalne, bez ciszy miedzy wejściami) raczej nie wiedziałbym, że coś się zmieniło. Różnica wszakże jest, jednak dotyczy głównie elementów, które na owych płytach nie występują – niższego basu i głębi sceny. Okazuje się, że XLR daje ciut krótszy i bardziej skupiony bas, oraz że dość wyraźnie otwiera przestrzeń i ogniskuje daleko położone źródła pozorne. Bardzo ładnie wyszło to na purystycznej płycie Les Douze Noëls RSAMD (LINN Records, CKD 254, CD), gdzie każdy instrument ma swoje „odbicie” w przestrzeni. Prawdę mówiąc te różnice nie są jak dzień i noc. O tym, które łącze wybrać powinna zadecydować chyba barwa środka. Przy RCA wypełnia się on nieco – wprawdzie dzieje się to kosztem precyzji, jednak w ostatecznym rozrachunku może się okazać, że tak jest po prostu lepiej. W przypadku ovesamplingu sprawa jest dla mnie jasna – najlepiej, moim zdaniem, odtwarzacz gra w położeniu 128 fs. W dolnym położeniu, przy 32fs dźwięk był dla mnie dość plaski, nieco wyostrzony. Przy właściwym ustawieniu głosy były głębsze i lepiej definiowane. To samo było przy przełączniku ‘flat-pulse’. Tutaj także najlepiej dla mnie brzmiało ustawienie ‘pulse’, ponieważ ‘flat’ naprawdę było płaskie i w dalszej perspektywie – nudne. BUDOWA Obydwa urządzenia mają wąską ściankę przednią i są bardzo głębokie. Nie zmieszczą się więc na płytkich półkach. Całą obudowę wykonano z aluminium. Z przodu mamy dużą, lustrzaną płytkę, pod którym widać niewielki, niebieski wyświetlacz. Pod nim umieszczono małe guziczki sterujące napędem oraz mechaniczny wyłącznik sieciowy. Górna krawędź posiada podcięcie pod szufladę – TL53Z jest top-loaderem, z ręcznie odsuwaną szufladą. W jej górnej części umieszczono przeźroczyste „okno”, można więc patrzeć na kręcącą się płytę. Niewiele jednak zobaczymy, ponieważ na płytę nakłada się ciężki krążek dociskowy o takiej samej średnicy co płyta. Jest to możliwe, ponieważ oś elementu, na który nakłada się płytę jest dość długa i wąska, jak w gramofonie. To nie jest oś silnika, a raczej łożysko z pionowym elementem z mosiądzu, na który przenosi się moment obrotowy z silnika za pomocą paka – jak w gramofonie ‘belt drive’. Z tyłu sporo się dzieje. Mamy dwa rodzaje wyjść analogowych – XLR oraz RCA. Obydwa są złocone i wyglądają na wyjątkowo solidne. Obok mamy przełączniki hebelkowe pozwalające ingerować w pracę DAC-ów, a właściwie ich filtrów cyfrowych. Jak pisałem we wstępie, jeden umożliwia w trzech krokach wybór oversamplingu: 32 fs-64 fs-128 fs, zaś drugi wpływa na to, jak DAC „odzywa się” po podaniu impulsu. Szkoda, że na przedniej ściance nie mamy żadnego elementu wskazującego, z jakiej opcji korzystamy. Obok z kolei są trzy wyjścia cyfrowe – nie zapomnijmy, ze najważniejszą sekcją tego urządzenia jest napęd – optyczne TOSLINK oraz elektryczne RCA S/PDIF i XLR AES/EBU. Jest też gniazdo sieciowe IEC. Środek jest cały zapełniony. Układy podzielono między dwie płytki tej samej wielkości. Jedna to zasilacz – impulsowy, ale naprawdę rozbudowany, z osobnym zasilaczem dla części audio i osobnym dla napędu. Na płytce audio widać dwa przetworniki D/A Burr-Browna PCM1792. Sygnał jest następnie obrabiany w dyskretnych układach przygotowanych przez firmę CCTech, tutaj o symbolu 1792, niedwuznacznie nawiązującym do symbolu przetwornika. Wpinane pionowo do głównej płytki wyglądają na dyskretne układy SMD, coś, jak niegdyś HDAM u Marantza. Wszystkiemu towarzyszą kondensatory polipropylenowe, które znajdziemy także na wyjściu – mamy tutaj do czynienia nie z DC-Servo, a z klasycznym sprzęgiem kondensatorowym. Jak można się dowiedzieć z materiałów firmowych, konwersja I/U prowadzona jest w specjalnie opracowanym układzie o nazwie Current-Injection, w którym nie ma sprzężenia zwrotnego. Przód wzmacniacza jest bardzo zbliżony do tego w CD to także aluminiowa płyta z małymi guziczkami i lustrzanym wyświetlaczem LCD, tym razem podzielonym na dwie części. W jednej odczytamy poziom siły głosu, położenie balansu lub temperaturę radiatorów (!), zaś w drugim wybrane wejście.. Pośrodku jest niewielka gałka siły głosu. Z tyłu widać solidne gniazda – trzy wejścia RCA oraz dwa XLR i podobne do WBT zaciski głośnikowe. I jeszcze gniado sieciowe IEC. Jak się okazuje, urządzenia zmontowano „na plecach”, podobnie jak w urządzeniach lampowych, żeby się więc dobrać o środka, trzeba odkręcić dolną ściankę. Okazuje się, że jest tak dlatego, że całą górną część zajmuje radiator, przyciśnięty za pośrednictwem pasty silikonowej do górnej ścianki. W ten sposób cała obudowa pomaga w chłodzeniu. A środek jest gęsto upakowany. Po wejściach, wybieranych przekaźnikami wlutowanymi tuż przy gniazdach, wchodzimy do pionowo ustawionych płytek. Dwie to układ regulacji siły głosu, zaś kolejne to przedwzmacniacz. Wszystkie są w pełni zbalansowane, osobne dla każdego kanału i zmontowano je w technice SMD. W przedwzmacniaczu widać układy scalone, jednak zatarto ich oznaczenia. Tak naprawdę, większość środka zajmuje jednak zasilacz. Mamy tu potężny transformator toroidalny, odsprzęgnięty od podłoża, z wieloma uzwojeniami wtórnymi – osobno dla każdej końcówki, osobno dla każdego kanału przedwzmacniacza i osobne dla logiki. Idą za tym oczywiście osobne zasilacze dla każdego z tych elementów. Widać, że układ jest przemyślany i zwracano uwagę na każdy szczegół – np. diody w prostowniku końcówki odsprzęgnięto kondensatorami polipropylenowymi. Nóżki obydwu urządzeń są plastikowe z metalowymi elementami. Z odtwarzaczem dostarczony by7ł brzydki, plastikowy pilot (systemowy), zaś z CD znakomity pilot, jak z droższych systemów, który jednak nie działał...
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2007, Created by B |