To historia, jak z bajki o Kopciuszku. Była sobie polska firma, którą książę na balu przyuważył. Panna, bojąc się, że wyobrażenia księcia o niej nie ostoją się w zetknięciu z rzeczywistością, uciekła, gubiąc na szczęcie pantofelek. Kolejny krok należał więc do księcia. A ten, powodowany czy to porywem serca, rycerskością, czy może ogólnie pojętym interesem, postanowił na szczęcie wypełnić paradygmat i odnaleźć Kopciuszka. Udało mu się to z pożytkiem dla opowieści, dla panny i dla siebie. I żyli wszyscy troje zgodnie i szczęśliwie. Historia, o której mowa wydarzyła się naprawdę i w swoim czasie opowiedziałem ją w odcinkach w kolejnych Wstępniakach. Ponieważ jednak do tego miesiąca nie archiwizowaliśmy tych „aktów strzelistych”, „konfesji”, czy jak ten typ pisania nazwać, opowieść nieco się zatarła – ponieważ tradycja oralna w narodzie przetrwała tylko w szczątkowych zarysach, ustne wersje tej opowieści co i rusz zmieniały bohaterów, przebieg akcji, jej miejsce a nawet sens. Zapewne z tego powodu Czytelnicy „HIGH Fidelity OnLine” dość regularnie prosili o szczegóły i opowiedzenie jej po raz kolejny. Jak to z bajkami bywa. Myślę, że wydanie HFOL, w którym owa historia się ukazuje w „regularnej” formie reportażu jest na to szczególnie przygotowane – gdzie, jak nie w numerze zatytułowanym Systemy CD + wzmacniacz miałaby się ukazać... W ogólnych zarysach opowieść będzie podobna do oryginalnej. Jak jednak z przekazami bywa, wyewoluowała w coś więcej. Stąd w tekście znalazły się także wypowiedzi uczestników wyprawy po Złote Runo – Argonautów dzielnie przemierzających najlepsze amerykańskie restauracje i cuda natury w poszukiwaniu tego, co dla nas najważniejsze: dźwięku absolutnego. I niech to będzie wstęp do krótkiej apologii firmy Ancient Audio. Przedstawiam aktorów: księciem jednogłośnie został wybrany John Tu, właściciel firmy Kingston Technology, drugiej co do wielkości firmy na świecie produkującej pamięci stałe (aparaty fotograficzne, MP3 itp.); Kopciuszka już poznaliśmy, to krakowska Ancient Audio, zaś giermkowie to członkowie Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. Do spotkania tych, zdawałoby się, nieprzystających światów, doszło w... Krakowie, w domu jednego z giermków (teraz zostaliśmy już pasowani na Rycerzy. Może nie było to do końca zgodne z kodeksem i przypominało raczej samozwańcze działanie, ale tak było i już...). John został mianowicie zaproszony na spotkanie KTS, na wieczór poświęcony porównaniom różnych tłoczeń płyt CD. Ponieważ ten pierwszy krok okazał się kluczowy, przed dalszą lekturą zaleca się przeczytanie sprawozdania z tamtego wieczoru – znajdą je Państwo TUTAJ. ODSŁONA POLSKA Już są Państwo po lekturze? Nie? – zachęcałbym jednak, żeby to zrobić, wszystko wtedy ułoży się w ładną całość. Już? – To dobrze, możemy iść dalej. Po wyjeździe Johna przez jakiś czas nic się nie działo. Wprawdzie wspominaliśmy go ciepło, bo świetnie się wszyscy bawiliśmy, racjonalnie przyjęliśmy jednak, że zdarzyło się coś szczególnego, ale na tym koniec „dobra” – jego ilość w świecie jest podobno stała, a więc ograniczona. A mimo to... W tydzień lub dwa – pamięć już zawodzi – po opisanym wieczorze John przysłał krótki fax, w którym poprosił o zaprojektowanie dla niego systemu (CD+wzmacniacz+kolumny), który grałyby lepiej niż to, co słyszał. Najlepiej z dużym marginesem. Hmm, dopiero co dowiedzieliśmy się, że firma Ancient dała z siebie wszystko, żeby dostarczyć nam tej klasy dźwięk, a tu ma być lepiej? I to dużo? To ogromne wyzwanie dla każdego, nawet dla największych świata audio, jednak i sposobność jedyna może całym życiu. Nie powinno więc dziwić, że pan Waszczyszyn podjął rękawicę. Po przesłaniu wyceny, do Polski trafił krótki mail z jednym zdaniem: „Proceed, please.”, a na konto AA wpłynęła pokaźna zaliczka. Też bym chciał. Zaraz trzeba było się jednak wziąć do roboty, bo to nie przelewki – John jest biznesmenem i zasługuje na poważne traktowanie. Pomimo natychmiastowej mobilizacji wszystkich sił AA (nie, nie chodzi o Anonimowych Alkoholików), projektowanie i budowa systemu trwały ponad rok. Na podstawie topowych urządzeń firmy powstał nowy odtwarzacz i nowy wzmacniacz, które choć wyglądają tak samo jak stare, w środku są kompletnie różne. Zbudowane zostały także zupełnie nowe kolumny. Te ostatnie to prawdziwe monstra, o wysokości 2100 mm, z czterema Etonami na basie, każdy z własnym wzmacniaczem oraz potężną, ogromniastą wstęgą R3 Ravena na średnicy i górze. Tej ostatniej nigdzie i nigdy nie widziałem w komercyjnym produkcie, ponieważ jest diabelnie droga i nawet najwyższe kolumny goszczą mniejszą wersję R2. Jeśli się mylę, to proszę o sygnał. Niech o zaawansowaniu elektroniki świadczy fakt, iż sam transport zasilany jest trzema transformatorami, m.in. osobny zasilacz ma soczewka lasera… Dokładny opis obiecałem wówczas po tym, kiedy ekipa miała wrócić z USA. Bo oto John zaprosił wszystkich uczestników opisywanego spotkania do przylotu Nowego Jorku na tydzień wspólnej zabawy, ustawiania, słuchania, koncertów itp. Wszystko na swój koszt. Zanim jednak wszystko wyleciało (paczki z kolumnami musiały być przetransportowane do Frankfurtu, ponieważ w Polsce nie dało się ich załadować do samolotu), system został na jeden wieczór zmontowany w domu Pana Waszczyszyna, a na spotkanie zaproszeni zostali wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, z czym mają do czynienia. Oczywiście potencjalnie – nikt z nas nie słyszał tych produktów na żadnym etapie projektowania. A biorąc pod uwagę, że oczekiwania były ogromne, podobnie jak koszt całości, wszystko mogło się zdarzyć. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Znaczy – wcześniej nie słyszałem. Potem zresztą też. Jak wówczas pisałem: „zapewne z biegiem czasu wynajdę jakieś słabostki, jednak w tej chwili trudno mi sobie coś takiego wyobrazić”. Oczywiście, po jakim czasie, mógłbym sobie pozwolić na lekką krytykę przejścia między dołem i średnicą, które mogłoby być bardziej plastyczne, ale wynikałoby to nie z porównania z jakimkolwiek innym systemem, bo te odpadają w przedbiegach, a z tym, co znam z rzeczywistości. Każdy ze słuchających miał swoje uwagi, jednak wszyscy uczciwie przyznawali, że w większości aspektów był to dźwięk najbliższy realnemu wydarzeniu, jaki dane im było słyszeć. Bliższy był rzeczywistości niż hi-fi! Pomimo niewielkich rozmiarów pomieszczenia, w którym monstra stanęły, nie było problemu z basem – słychać było dokładnie, co pochodzi od głośnika, a co jest dodatkiem akustyki. Ogromne wrażenie robiła przede wszystkim skala dźwięku, jego dynamika (lepsza niż z lwiej części systemów estradowych) i fenomenalna przestrzeń. Kiedy to napisałem, zdałem sobie sprawę, że dla mnie jednak najważniejsza była genialna barwa – od samego dołu, po samą górę. Raven jest f-e-n-o-m-e-n-a-l-n-y! Gdyby nie jego cena… Słuchając kolejnych płyt, a te zawierały nagrania od Davisa po Zappę, od Depeche Mode, po reedycje First Impression Music, Alpha, Harmonia Mundi, przy wszystkim otwierało się oczy ze zdumienia, nie wierząc, że na tak pogardzanym nośniku, jakim jest Compact Disc zawarte jest tyle informacji. Wygląda więc na to, że znacznie łatwiej coś nagrać niż potem odtworzyć. Wszystko ukazane zostało w nowy sposób. Różnice w każdym detalu miksu były tak oczywiste, że można się było zastanawiać, co też realizatorzy słyszeli, kiedy je wykonywali. Pewnie niewiele. A przy tym nie było cienia ostrości. Systemy profesjonalne w reżyserkach dźwięku najczęściej znakomicie ukazują detale, jednak generalnie brzmią zbyt jasno i niezbyt dobrze definiują barwę. Tutaj mieliśmy piękne, nasycone barwy i ogromną detaliczność. Niesamowitą zmianę dźwięku przyniosła zmiana kabli. Nie było człowieka, który by nie pokiwał w zdumieniu głową. Wyjściowe nie były jakieś złe, jednak dla tego projektu w wielogodzinnych, wielotygodniowych odsłuchach wybrane zostały najlepsze z najlepszych dla danej aplikacji. Interkonekt – TARA Labs ISM The 0.8, kabel głośnikowy - XLO Limited, zasilające – XLO Limited, Unlimited (transport/przetworniki), Cardas (sekcja niskotonowa kolumn). Do tego listwa Fadela i długie interkonekty doprowadzające sygnał z odtwarzacza do wzmacniaczy w kolumnach – Cardas Golden Reference. Ma nadzieję, że niczego nie pomieszałem, ale okablowanie kosztowało grubo ponad 30 000 dolarów (USD). Lepiej więc, żeby różnica była czytelna… Przewaga tych kabli nad poprzednimi była jednak miażdżąca. System od początku był bardzo dobry, jednak lepsze okablowanie przetransformowało go, nagle wszystko było klarowne, szlachetne i prawdziwe. Takie przeżycia pozostają na zawsze jako drogowskaz. Tak, jak po przesłuchaniu najdroższego źródła cyfrowego Jadis JD1 Mk II/JS1 Mk III wiem, jak powinien brzmieć mój odtwarzacz CD, tak teraz wiem, jak chciałbym, żeby brzmiał mój system. Tak duże kolumny są absolutnie niepraktyczne w polskich warunkach, dlatego niedługo po tym wieczorze powstał pomysł na ich „udomowione” (salon Johna przeznaczony do odsłuchu ma powierzchnię 100 m²) wersje. Ich pierwsza odsłona miała miejsce podczas Audio Show 2007. Powiem coś, czego nie chcę powtarzać, bo nie chodzi tu o dołowanie czegokolwiek – nie do końca mi się podobało to, co usłyszałem. Myślę, że przy kolejnym podejściu będzie o kilka długości lepiej! Bo tym właśnie jest audiofilizm – niekończącym się poszukiwaniem, pogonią za nieosiągalnym. Niestety, nawet tak genialny i kosztowny system jak Ancient Audio (nie znam dokładnej ceny, ale to jest kilkaset tysięcy złotych) wciąż nie grał przecież jak orkiestra na żywo. Problemem podstawowym są nagrania, ponieważ nie są one dokumentem, a kreacją, niezależnie czy jest to nagranie wielościeżkowe, czy purystyczne stereo. W momencie, kiedy reprodukowany dźwięk będzie identyczny z zarejestrowanym audiofilizm się skończy. Na szczęście to tylko teoria – w rzeczywistości nie nastąpi to nigdy. Inaczej musiałbym się zająć znaczkami… ODSŁONA AMERYKAŃSKA Niezależnie od wszystkiego, to był najlepszy dźwięk, jaki kiedykolwiek w życiu słyszałem. Jak wspominałem, chodziło o genialne poczucie uczestnictwa w prawdziwym wydarzeniu muzycznym, takim oszukaniu ciała, bo to nie tylko o ucho chodzi, że myślało ono, że wydarzenia przed nami rozgrywają się naprawdę. To dlatego nie było możliwości, żeby analizować dźwięk podobnie, jak to robię na co dzień, rozbijając go na małe cząstki, które łatwiej poddają się opisowi i interpretacji. Muzyka była odczuwana całościowo, po prostu jak na żywo. I tak, jak pisałem, system ten odsłuchiwany był na dzień przed wylotem do odbiorcy – pana Johna Tu, który po spotkaniu z Krakowskim Towarzystwem Sonicznym stwierdził, że w jego amerykańskim domu nic nie brzmi już jak dawniej. Sprzęt do Kalifornii poleciał w kilku skrzyniach. Ponieważ jednak krakowskie lotnisko odmówiło jego załadunku, przede wszystkim ze względu na „niewymiarowość”, musiał najpierw pojechać do Frankfurtu i dopiero tam paki dostały się do ładowni samolotu. Przewodnikiem, „nianią”, która opiekowała się krakusami jak własna mama, był pan Paweł, prawa ręka Johna na pół Europy. Ponieważ to Polak, więc całkiem łatwo się z nim rozmawiało… Ponieważ cała wyprawa sponsorowana była z prywatnej kiesy Gospodarza (‘prywatne’ i ‘firmowe’ to dla niego dwie różne rzeczy), postarał się więc, aby wyprawa była prawdziwie królewska. Wymienię w skrócie: przeloty helikopterem, przejazdy najnowszym nabytkiem Johna, samochodem Bugatti Veyron (pojeździć mogły także wszystkie inne, postronne osoby, które akurat wyraziły takie życzenie) – w najbardziej wypasionej wersji – własna limuzyna na każde zawołanie, prowadzona przez potężnego afroamerykanina (wczuwam się w nastrój amerykańskiej poprawności politycznej) o pięknym, olśniewająco białym uzębieniu, przelot nad Wielkim Kanionem, koncerty, zwiedzanie Alcatraz itp. I jeszcze wyborna kuchnia, 1000-dolarowe napiwki, 10 000-dolarowe obiady itp. To wszystko było. To wszystko robi ogromne wrażenie, bo John to człowiek ze ścisłęj czołówki listy najbogatszych Amerykanów. Jeśliby jednak skupić się na tych rzeczach, to minęlibyśmy to, co najważniejsze: człowieka. Bo, jak się okazuje, John to jednoosobowa instytucja charytatywna, wspierająca imigrantów, ubogie dzieci itp. – rzeczy, o których jego współpracownicy dowiadują się jedynie przez przypadek, ponieważ wszystko to płacone jest z prywatnych funduszy prezesa Kingstona. Wiele o jego charakterze mówi fakt, że do dzisiaj nie zdecydował się wprowadzić spółki na giełdę, a więc właściwie sprzedać – choć wziąłby za to piekielnie duże pieniądze – ponieważ obawiał się zwolnień, nie chciał tracić kontroli nad tym, jak rozdzielane są dochody firmy. A w dużej części rozdzielane są między pracowników. I właśnie ten człowiek wyszedł na spotkanie moim przyjaciołom, kiedy ci stanęli przed jego rezydencją. Boso, z dużego garażu, gdzie grał na perkusji, po czym przywitał się ze wszystkimi, jak z dobrymi znajomymi. Bo, jak wspominałem, John jest muzykiem, członkiem zespołu jazzowego, z którym wydaje co jakiś czas płyty. Ponieważ okazało się, że wszystkie pakunki szczęśliwie dotarły na czas, w nienaruszonym stanie, trzeba się było wziąć do roboty. Pomimo bogactwa drzemiącego na kontach, rodzina Johna żyje, jak na ich status społeczny, niezwykle skromnie, w domu, przyporządkowywanym dla wyższej części klasy średniej. Oznacza to oczywiście piękne widoki, znakomitą lokalizację, drewniane, kosztowne podłogi itp., jednak o tym, gdzie się jest, przypominają tak naprawdę tylko „drobiazgi” w postaci ręcznie tkanego dywanu za kilkaset tysięcy dolarów, bibelotów, fortepianu itp. I właśnie w tym otoczeniu stanąć miał system Ancient Audio. Ponieważ, jak pisałem, system został przez nas wstępnie przesłuchany w Krakowie, wiadomo było, jak się do sprawy zabrać. Sytuacja była jednak o tyle trudna, że pokój, w którym John życzył sobie ustawić sprzęt, do grania muzyki nadawał się niespecjalnie. Te pierwsze, koszmarnie nerwowe chwile, tak opisuje pan Jarosław Waszczyszyn, twórca systemu: „Pierwsze próby wypadły fatalnie - scena był płytka, bas fatalny. Jedyną pociechą był fakt, iż wszystko działa. Stąd, na drugi dzień, cały zestaw został przeniesiony na drugą ścianę i tam zagrał jak należy. Tutaj należy zaznaczyć, że amerykańskie domostwa są bardzo delikatne, zwłaszcza w porównaniu z Polską Architekturą Obronną (beton, pustaki, wieże, bulteriery itp.). Dom Johna wyglądał jak typowy dom "upper middle class", czyli nieco bogatszego tubylca. Jedynym solidnym elementem była podłoga, drewniana, na solidnej wylewce. Sufit + dach to dwie warstwy desek pod kątem. Ściany to coś a'la Regips. Stąd całość była nieco elastyczna, w dodatku salon był połączony z olbrzymią kuchnią oraz korytarzem. Bas uciekał na bok, gonił po całym domu i wracał w najgłupszym momencie. I tutaj kontrola basu oraz uderzenie Wing Speaker okazały się absolutnie na miejscu - bas nie był klasy absolutnej, można byłoby coś tam zarzucić czytelności linii melodycznej. Natomiast reszta nie pozostawiała cienia wątpliwości - takie wrażenia daje muzyka na żywo: wielkość sceny, dynamika, barwa instrumentów, stopniowanie uderzenia już można było tylko z naturą porównywać. Najważniejszy był oczywiście odbiór przez gospodarza - Johna "powaliło" oczywiście solo na perkusji - w tym momencie dotarło do niego w pełni, co ma u siebie w domu. Stąd złożył jako businessman propozycję, o której może marzyć każda prawdziwa firma hi-end (szczegóły na telefon...).” O co chodzi? Ano o to, że John, pod wrażeniem dźwięku, a i „obsługi”, wspominał przede wszystkim o swojej wizycie w Krakowie, podczas której świetnie się bawił, jak i o atmosferze podczas instalacji, zaproponował, że pokaże system paru znajomym. Jak Bill Gates, znajomy Johna, który ma w tej chwili w domu topowego MBL-a. Podobno gra naprawdę dobrze, jednak, jak można było wyczytać między wierszami, John chwalił sobie każdą, wydaną na polski system, złotówkę… W każdym razie, to sprawa rozwojowa i stawiająca Ancient Audio w zupełnie innym miejscu światowego audio – to już nie tylko jedne z najlepszych systemów na świecie, to coś więcej, to prawdziwa marka, ponieważ została należycie doceniona przez ludzi, którzy mogą mieć wszystko. A ‘wszystko’ w ich przypadku, przynajmniej jeśli chodzi o przedmioty, oznacza naprawdę WSZYSTKO. Obiecałem, że swoje wrażenia opiszą również uczestnicy. Najpierw kilka słów od Janusza, potem fotograficzna opowieść Ryszarda, a na koniec techniczny punkt widzenia Pana Waszczyszyna.
Janusz: Ryszard: Czy to wygląda na ponad 500 kg sprzętu??? Spotykamy się na włoskiej kolacji, John dojechał ostatni. Czym dojechał? Oczywiście swoim Veyronem... Był powód do dumy, to widać po minie Johna. Wszystko pod nadzorem Pani Domu. John usłyszał i usiadł. Instrukcja Mistrza Jaromira dla Johna, Kinga Pamięci Flash i komputerowych. Była pomoc w instalacji i to nie była ekipa niemiecka jak sądzono, tylko polska. To było Audiofilskie przygotowanie Instalacji przy włoskim stole. Podróż do Kalifornii będzie niezapomniana, albowiem w czasie tygodnia ilość wrażeń właściwie przekraczała granice percepcji. Jaromir Waszczyszyn: „Zanim opiszę wymiar profesjonalny, kilka słów tytułem wstępu. Dla mnie był to pierwszy kontakt z Ameryką , w dodatku bez "aklimatyzacji". Stąd szok kulturowy był naprawdę solidny. Czy możecie sobie wyobrazić Państwo Rycerzy Trzech (Kmicic, Wołodyjowski , Zagłoba) w Galerii Krakowskiej? Pierwszy ogląda rapiery "Made in China" po 39,99 zł za sztukę, drugi z niedowierzaniem podchodzi do gwarantowanego specyfiku ("Niech Moc będzie z tobą"), trzeciego nęci "kredyt City banku na wszystkie problemy" (Azja Tuchajbej, Oleńka). Nasze wrażenia tak właśnie wyglądały, a opowieści Rycerzy Trzech między bajki włożyć trzeba i tyle. Tylko Paweł, zarządzający Kingstonem na pół Europy, ratował nas przed kompletną szajbą. Wraz z żona Dorotką niańczył nas, załatwiając wszelkie formalności, pilnował harmonogramu, poganiał grzecznie acz skutecznie. Gospodarz miał bardzo napięty grafik, stąd wizyta nasza zaczęła się od części turystyczno-poznawczej, a kończyła instalacją. Wolałbym kolejność odwrotną, albowiem w razie jakichkolwiek problemów nie było specjalnej rezerwy czasowej. Szczególnie męczył mnie problem stanu systemu po transporcie i akustyka pomieszczenia. Transport odbył się w pewnym napięciu, całość (ok. pół tony, pudła wielkości trumien dla koszykarzy) okazała się zbyt duża, jak na możliwości samolotów lądujących w Krakowie-Balicach. Stąd pierwsza część transportu odbyła się ciężarówką do Frankfurtu. Dopiero potem całość została załadowana do Jumbo-Jeta i wylądowała w Kalifornii w komplecie. Na wszelki wypadek, wszystkie lampy, głośniki niskotonowe, stabilizatory, mechanizm CD i inne strategiczne elementy miały podwójne komplety. Pierwszy kontakt z posiadłością Gospodarza był cokolwiek skromny - takie sympatyczne domki na wzgórzu a’la Wola Justowska. Może tylko droga wyglądała egzotycznie - pas dla samochodów, rowerów i koni. Dom sugerował nieco lepiej usytuowanego Amerykanina, bez żadnych murów, zasieków, ochroniarzy z rozpylaczami i psami. Kilka palików wysokich na 30 cm - aby zaznaczyć, dokąd ogrodnik ma kosić trawę. Tylko kilka starych, pięknych samochodów sugerowało, gdzie jesteśmy. Dom był otwarty, nikogo w środku, tylko z garażu dolatywało coś całkiem regularnego. Okazało się, ze John ćwiczył na perkusji. Całość przesyłki odebrały Madelyn i Tawny, przemiłe dziewczyny z Kingstona i sprawnie zorganizowały dostawę do domu Gospodarza. Gospodarz chyba wyobrażał sobie to nieco skromniej - pudła zajmowały sporą część podjazdu. Pierwszym westchnieniem ulgi było policzenie paczek. Potem zaczęła się zabawa. Rycerze Trzej uwijali się w ukropie (środek lata), rozpakowując kolejne paczki przez jedno popołudnie. Tu trzeba dodać, że pakowanie (również przez Ekipę) zajęło trzy dni... Podczas rozpakowywania musieliśmy zrobić "profesjonalne wrażenie", albowiem wezwana ekipa elektryków (konieczna była zmiana gniazd sieciowych w ścianie na "audiofilskie") była przekonana, że jesteśmy firmą niemiecką... Cóż, właściwie rzut beretem. Pokrzepieni pierogami z ośmiornicami oraz zieloną herbatą ruszyliśmy do boju. Gospodarz na wieczór przygotował niespodziankę - najlepsze miejsca na musicalu. Być w Ameryce i przepuścić taką okazję... Niestety, czasu nie było, nawet na taką przyjemność. Salon, w którym system miał być zainstalowany był średniej wielkości, stąd spore kolumny nie "znikały" tak, jak sądziłem. Jednak jak się okazało, połączony z okazałą kuchnią i hallem miał sporą objętość, i nadmiar mocy akustycznej wcale nie był taki duży. Średnia wysokość wynosiła ok. 3 m, powierzchnia sumaryczna ok. 100-120 m². Około 11 w nocy można było już coś posłuchać i sprawdzić że wszystko działa. I właściwie miałem pierwszą spokojną noc od dłuższego czasu - potworny stres nieco puścił. Na drugi dzień mieliśmy zarezerwowaną wycieczkę do Hollywood, na którą z radością wypchałem Janusza i Ryszarda. Mogłem dzień zacząć uczciwie, tj. ok. południa. Pomimo pokrzepiających opinii kolegów (" no, wokale nie są tak całkiem beznadziejne") jasne było, że system gra ułamkiem swoich możliwości. Scena była płytka, bas fatalny - pewne częstotliwości zniknęły, pewne były mocno podbite. Stąd konieczne były próby z innym ustawieniem kolumn. W przypadku podstawkowych monitorów takie eksperymenty robi się szybko, natomiast przesuwanie Wing Speakerów było nieco trudniejsze. W dodatku trzeba było ruszyć sporo mebli, w czym ochoczo pomagała mi Gospodyni. Smaczku dodaje fakt, iż meble były chińskimi antykami, a wartość waz, parawaników itp. dodatków mała nie była - bogowie byli jednak łaskawi i nic nie stłukłem. Na ceramice się nie znam, ale dywan szczękościsk mój spowodował. Otóż był wykonany z jedwabiu i ścielił się na połowie pokoju... Dobrze, że tego wcześniej nie zauważyłem. Zmiana położenia właściwie wszystko poprawiła. Akustyka nie była idealna, bowiem sufit/dach to dwie warstwy desek, ściany Regipsem zalatywały i trzy przeszklone płaszczyzny straszyły. Dla "symetrii" pracował spory ekran plazmowy. Za to drewniana podłoga była wyjątkowo solidna, położona bezpośrednio na wylewce i gruncie - to są plusy klimatu Kalifornii. Jedynym zgrzytem było odsunięcie kolumn od tylnej ściany. Aby pojawiła się głębokość sceny i równy bas, trzeba je było odsunąć na metr. Dodając 70 cm głębokości kolumn, system zaczął lekko dominować w pokoju. Gospodyni była cokolwiek zaniepokojona, jak Gospodarz to przyjmie. Gospodarz uczuć nie okazywał (tradycyjne chińskie wychowanie), aż do chwili, gdy wreszcie zagrało. Jak zwykle, Standartowy Zestaw Tortur: La Tarantella, Jordi Saval, Beethoven, Carmen, Duke Ellington i solo na perkusji - specjalnie dla Gospodarza. No cóż, zapewne za rok czy dwa znów będzie coś lepszego, ale w to leniwe popołudnie wszyscy mieli poczucie że tak właśnie brzmi „żywa” muzyka. A największą frajdę sprawiły mi osobiście nagrania, przyniesione przez kuzynkę Gospodyni. Poprosiła o zagranie jej płyt - takich niespodzianek się obawiam, bo często trafiają się straszne szmiry. A tutaj był komplet Chopina, wydany przez Philips Classic. Uderzenie, paleta barw, akustyka pudła, no i znakomita interpretacja... Przenieśliśmy się na taras, a złudzenie że Maestro gra na Steinwayu (wyposażenie salonu) było kompletne. Dla takich chwil warto pracować nawet 20 lat. I pewne tradycyjne zasady poszły w kąt, wszyscy ulegli entuzjazmowi.” I tak kończy się niezwykła, acz prawdziwa przygoda Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego, która zaczęła się od dobrego słowa: polski przedstawiciel Kingstona, wspomniał podczas jednej z kolacji w Los Angeles, że jest taki człowiek, który robi dobry sprzęt i są ludzie, którzy się przy tym dobrze bawią. John dość szybko skojarzył, gdzie jest Europa, jednak z Polską przyszło mu to trudniej – nie łudźmy się, Polska jest mniej znana od Butanu i Czadu – a do Krakowa poleciał tylko na osobiste poręczenie wspomnianego pana Pawła, który zaręczył głową, że jest takie miejsce, że takie miasto naprawdę istnieje. I nie wynikało to z ignorancji, a z hierarchii w prawdziwym świecie. A jednak się udało. Udało się lepiej, niż komukolwiek mogło się zamarzyć w najśmielszych snach. To nie koniec historii, bo oprócz biznesu, jest jeszcze zaplanowany kolejny wieczór Johna z Krakowskim Towarzystwem Sonicznym, tym razem ponownie w Krakowie. O czym na pewno doniesiemy.
|
||||
© Copyright HIGH Fidelity 2007, Created by B |