Nowa budżetowa linia Bowersa 68x od pierwszego momentu, kiedy ją ujrzałem w pełnej krasie, tj. od wystawy HIGH End w Monachium (relacja TUTAJ) wzbudziła we mnie ciekawość. Uwagę zwracał oczywiście niebanalny projekt plastyczny, jednak najważniejsze było dla mnie to, że o to wreszcie trafiły pod strzechy rozwiązania opracowane pierwotnie dla najwyższych linii i kiedyś piekielnie drogie, a w tym głównie aluminiowy tweeter, z wytłumieniem z tyłu, mocowaniem, membraną itp. Umieszczony na asymetrycznie ulokowanej płytce metalowej, odprzęgniętej od frontu ma z tyłu tubkę znaną przede wszystkim z projektu Nautilus. Jak pokazał test większego modelu podstawkowego w serii, 685 (test TUTAJ) wszystko złożono w zgrabną całość. I pomimo przeznaczenia przez producenta tych satelit do ulokowania ich z tyłu słuchacza w systemie kina domowego, nie zgodziłem się z tym i użyłem ich jako pełnoprawnych kolumienek w domowym stereo. Mniam! Dynamika, witalność i bas (w ramach ograniczeń, oczywiście) – wszystko, czego oczekujemy od monitorów mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Ponieważ wciąż posiadam jedne ze swoich dawnych kolumn (teraz korzysta z nich mój brat), bardzo udany model kolumn podstawkowych Castle’a (firma została niestety sprzedana Chińczykom, a produkcja zamknięta – wykorzystywana będzie jedynie marka), model Clifton, w pierwszej wersji, z lepszym tweeterem. To były (i są) naprawdę fajne kolumienki. Jeśliby mieli rację ci, którzy twierdza, że nic w technice głośnikowej się nie zmienia, wówczas powinny grać nie gorzej niż nowe Bowersy, prawda? Ostatecznie dziesięć lat temu kosztowały zbliżone pieniądze (biorąc pod uwagę wartość złotówki wtedy i teraz). A jednak... Clfitony to bardzo przyjemne kolumny, jeśli są gdzieś z drugiej ręki, to można brać w ciemno (byle nie wersję Mk II z innym tweeterem). A jednak 685 rozwalają je już w krótkim odsłuchu. Bez dwóch zdań. Chodzi przede wszystkim o rozdzielczość, wielokroć lepszą w nowych kolumnach, ale także rozciągnięcie pasma w górę i dół. Większe podstawki okazały się naprawdę dane. Nie mogłem jednak nie sprawdzić, jak sprawi się najmniejszy model 686. Ostatecznie to identyczny głośnik wysokotonowy, ta sama konstrukcja nisko-średniotonowego – masywny, odlewany kosz, membrana z kevlarowej plecionki i nieruchomy korektor fazy – pozwalają przypuszczać, że za mniejsze pieniądze otrzymamy coś wcale nie wiele gorszego, a pasującego do malutkich pokoi i tam, gdzie naprawdę nie ma miejsca na nic większego. Mimo podobnej koncepcji, tego samego głośnika wysokotonowego, 686 wyposażono w mniejszy przetwornik nisko-średniotonowy i przeniesiono wylot bas-refleksu z przodu na tył. Drastycznie spadła też skuteczność, jednak jednocześnie wzrosła impedancja minimalna – aż do łatwych do napędzenia 5,1 Ω. To naprawdę duże zmiany, sugerujące po prostu inny dźwięk. ODSŁUCH To drugi pod rząd niedrogi monitor brytyjskiej firmy B&W Bowers&Wilkins (we wrześniowym numerze HFOL – No 41 – testowaliśmy model 685), który prezentujemy na łamach tego magazynu. Co więcej – pomimo że większy brat tego maleństwa podobał mi się niezmiernie, uważam, że 686 jest jeszcze bardziej atrakcyjny – może nie lepszy w kategoriach absolutnych, ale prezentujący jeszcze lepszy stosunek jakości do ceny. Takie działania wywołują, i powinny, pytania o to, dlaczego w „HIGH Fidelity OnLine” można przeczytać jedynie dobre recenzje. To znaczy – dobre, to taką mam nadzieję :-) ale chodzi o recenzje „chwalące”. Sprawa jest prosta i powtarzam to co jakiś czas – nie ma więc problemu z przedstawieniem mojego *credo** dziennikarza specjalistycznego. Jest kilku mistrzów dziennikarstwa, którzy ukształtowali moje spojrzenie na ten zawód. Najbardziej związani z naszym zajęciem, a przez to łatwi do przedstawienia są czterej z nich: trzej redaktorzy radiowej Trójki – Piotr Kaczkowski, Marek Niedźwiecki (niestety już tam nie pracuje), a także nieżyjący oraz nieodżałowany, szalony, ale niezwykle kompetentny i wiarygodny Tomasz Beksiński, a z naszej działki, piszący do „Hi-Fi News” oraz „Hi-FiCritic”, którego jest zresztą wydawcą, Martin Colloms. Wszyscy ci ludzie zajmują (zajmowali się) sprawami związanymi z hobby, które może stać się patentem na życie – trójkowcy muzyką, a Colloms sprzętem, na którym można jej słuchać. Wszyscy też uprawiają (-li) dziennikarstwo, które można określić „afirmatywnym”. Najlepiej słychać to u Niedźwieckiego – puszcza muzykę, zaprasza do studia artystów, których twórców lubi, których szanuje i w nich wierzy. Nawet jeśli ostatni krążek nie jest mistrzostwem, to nie porzuca ich, a nadal supportuje, bo to najczęściej i tak poziom, o którym inni mogą tylko marzyć. W moim pojęciu takie dziennikarstwo ma głęboki sens. Nie przekreślam dziennikarstwa śledczego, jednak w ramach hobby to śliska sprawa. Proszę się nie gniewać, ale naprawdę nie mam siły pisać o rzeczach słabszych, nie tak dobrych, jak inne, albo po prostu o gniotach. To katorga, której kilka razy spróbowałem i do której nie chcę już wracać – życie jest za krótkie na recenzje kiepskiego sprzętu. Mówiąc o ‘kiepskim’, tak naprawdę myślę o takim, który według mnie jest kiepski, albo w ujęciu ludycznym – takim, który mi się nie podoba. A zresztą, tak naprawdę, kiepskiego sprzętu jest wielokroć mniej niż kiedyś – firmy, które go produkowały, albo dawno nie istnieją, albo – rzadziej – wreszcie znalazły „patent” na dźwięk. Rewolucja kina domowego, oprócz bardzo szybkiego rozwoju układów cyfrowych – DSP i przetworników DAC, z czego wszyscy teraz korzystamy, niejako przy okazji, wykosiła dużą część producentów czystego stereo – w większości tych, którzy nie mieli do tego pasji i robili to wyłącznie dla pieniędzy, albo tych, którzy robili coś źle. Audiofili, którzy wiernie trzymali się dwóch kanałów, czekając, aż amok i piana przeminą, też przez ten czas ubyło, więc i konkurencja wśród producentów wzrosła – oto na placu boju pozostali klienci najlepsi z najlepszych – ci, którzy najczęściej „siedzą” w tym od lat i niejedno słyszeli. A im nie da się tak łatwo wcisnąć badziewia. Pozostały więc w grze w miażdżącej większości firmy, które wiedzą, co robią i robią to dobrze. Trzeba też pamiętać również o tym, że pośród wielu dróg prowadzących do ideału, jakim jest dźwięk absolutny, są takie, które są nieco inne niż większość, proponują zupełnie różne od „mainstreemowego” poglądy na dźwięk. Otrzymując takie urządzenie do testu i przyzwyczaiwszy się właśnie do głównego nurtu, łatwo zgnoić takie zjawisko, zdeprecjonować, uwalać i jeszcze mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Niech przykładem takiego działania będą kolumny szkockiej firmy LINN. Właśnie skończyłem, przeznaczony do „Audio”, test systemu Majik w najbardziej wypasionej, aktywnej, tri-ampingowej wersji, napędzającej kolumny Ninka. Przede wszystkim, kolumny trzeba ustawić we wszystkich planach z dokładnością do kilku milimetrów. Każda odchyłka skutkuje brakiem skupienia, nierównomiernościami w balansie tonalnym itp. Po drugie – pokażą swoje możliwości tylko w systemie LINN-a. Sorry – nie chcę dystrybutorowi mieszać, ale takie jest moje zdanie. Jednak system LINN-a, byle dobrze ustawiony, gra genialnie. Myślałem, że kolumny tej firmy są nieco podbarwione i mało wciągając – błąd! Całość zagrała fenomenalnie zbudowanym własnym, osobnym światem. A takich produktów jest więcej. Siadając przed konkretnym urządzeniem, kolumnami, przepinając kable, wstawiając podstawki itp. zawsze staram się sobie wyobrazić człowieka, który za tym stoi. W audio wszystko ma swojego konkretnego „ojca”. Nawet w dużych koncernach, jak Sony, Denon czy Marantz, za każde urządzenie jest odpowiedzialny konkretny człowiek, a problem leży po naszej stronie, ponieważ ich nie znamy, bo albo nie postaraliśmy się, albo nie udało nam się do nich dotrzeć (to przytyk do mnie). Tym bardziej ma to zastosowanie w stosunku do pozostałych urządzeń, bo przecież najczęściej w danej firmie pracuje kilku, kilkunastu, rzadziej kilkudziesięciu ludzi. A zawsze propagatorem idei jest właściciel. I każdy z nich ma swój pogląd na to, jak dojść do celu – do dźwięku absolutnego. Siadając więc przed konkretnym elementem, który mam zrecenzować, zadaję sobie pytanie: o co temu człowiekowi chodziło? Tym bardziej, jeśli to coś gra inaczej niż się do tego przyzwyczaiłem. Jeśli więc odbiega to od mojego poczucia estetyki, albo uważam, że kompromisy poszły w jakiejś dziedzinie za daleko (zwykle po to, aby osiągnąć coś innego), nie do razu mogę to skreślić. Zakładam najpierw, że nie bardzo rozumiem o co chodzi. I co – mam pisać sążnisty test o tym, że nie wiem, dlaczego to tak gra i nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem o co tu chodzi? A przecież jest jeszcze sprawa kompatybilności – jakże łatwo coś zjechać tylko przez to, że się wstawiło urządzenie nie do tego systemu co trzeba, że kable były nie te, że... itd., itp. Nie chcę być za to odpowiedzialny. Może to tchórzostwo, może znacznie prościej byłoby walić na odlew, jak w pijanym widzie, wierząc, że przynajmniej część werdyktów jest słuszna, jednak ja – wysiadam. Stąd moja decyzja, podjęta bardzo wcześnie, że będę testował tylko te urządzenia, które uważam za warte polecenia, które mi się podobają. Wybierając je do „Audio” i do „HIGH Fidelity OnLine” przechodzą kilka etapów selekcji. Pierwszy jest taki, że ktoś powinien mi coś polecić, albo powinienem czymś się zachwycić na wystawie lub pokazie. To od razu eliminuje dużą część produktów. Drugi etap, to lektura – chcę się dowiedzieć o nim jak najwięcej: co, kto i dlaczego. I dopiero wtedy dzwonię do dystrybutora czy producenta. Po tym następuje kolejny etap selekcji, tym razem jest to wewnętrzna cenzura u dystrybutora/producenta. Tak się ułożyło, że ludzie ci są skłonni wysyłać mi rzeczy, co do których są pewni, że ich nie zawiodą. Nie oznacza to eliminacji produktów odbiegających od standardu – absolutnie nie! Proszę zobaczyć, jak wiele urządzeń jednostkowych, wyróżniających się sposobem działania lub pochodzeniem, na tych łamach testujemy. Chodzi po prostu o pewność, że to, co wysyłają do testu oddaje dokładnie ich wyobrażenie o dźwięku. Nie mogą się bać, że produkt przepadnie tylko dlatego, że redaktor ma gorszy dzień, albo ma fazę na chlastanie, albo też musi wyrobić normę złych testów (niestety powszechna jest praktyka dawania przez dystrybutora do testów dwóch urządzeń, nawet różnych marek, z których jedną się gloryfikuje, a drugą rzuca na pożarcie – może to się rozłożyć nawet na kilka numerów – redakcja wydaje się wiarygodna i wszyscy są zadowoleni). Po tych trzech filtrach zostaje już naprawdę niewiele produktów. I wreszcie – organoleptyka. Powiem od razu – odsyłam rzeczy, które mi się wyraźnie nie podobają, co do których nie jestem pewien, że je umieściłem we właściwym kontekście elektryczno-mechanicznym, albo takie, które uważam za nieudane. Wystarczy? Mam nadzieję, że jasno przedstawiłem sprawę. Jeśli inni redaktorzy biorą na lewo i prawo co tylko im wpadnie do ręki, albo co, co dystrybutorzy są im skłonni mimo wszystko oddać, to proszę bardzo. Dla mnie to nie ma sensu, bo życie jest za krótkie na miernotę i nieporozumienia, a ja nie mam siły o tym pisać. Dalej będę więc uprawiał dziennikarstwo afirmatywne i raczej polecał niż odradzał. I tak należy czytać wszystkie testy mojego autorstwa, także i ten. No, to się wywnętrzniłem, ale co jakiś czas warto wyraźnie mówić o swoich preferencjach, filozofii i poglądach, bo tylko wówczas jest szansa, że zaistnieje nić porozumienia między Nami (HFOL), a Państwem (Czytelnikami). Ale to dobry wstęp do testu najmniejszych kolumienek klasycznych serii Bowersa. Wyższy model otrzymał tegoroczną nagrodę EISA i w teście potwierdził znakomitą rękę inżynierów tej firmy, którzy przechodząc jednomyślnie, we wszystkich seriach na filtry pierwszego rzędu, aplikując rozwiązania z topowych modeli do tanich, otrzymali coś wyjątkowego i nie wylali dziecka z kąpielą (filtry 1. rzędu są bardzo trudne do właściwej aplikacji). A jednak, kiedy odpaliłem maleństwa o symbolu 686, oniemiałem. Jak wspominałem, do porównań mam niegdyś czołowe (obok Cody 7 KEF-a i ówczesnego modelu Bowersa) kolumienki Clifton Castle’a. I w tym porównaniu widać, jak wiele na tym poziomie cenowym się zmieniło. Model 686 gra bowiem znacznie bardziej rozdzielczym, otwartym dźwiękiem. Skraje pasma – i góra, i dół, są wielokroć lepiej rozciągnięte i przede wszystkim czystsze. Niewiarygodne, jak czysto i precyzyjnie potrafią zagrać kolumny z dobrą elektroniką. To ten przypadek, w którym znacznie łatwiej będzie zmienić kilka razy urządzenia towarzyszące niż same kolumny. Rozpocząłem odsłuch z taniutkim, acz udanym wzmacniaczem NAD-a http://nadelectronics.com/index C315. To najnowsze dziecko tej firmy, już raczej nie brytyjskiej, a kanadyjskiej (i C315, i seria Master, a niedługo pewnie reszta linii, zaprojektowane zostały w Kanadzie) pokazało, że 686 to dynamiczne głośniki. Maleńki przetwornik nisko-średniotonowy ma bardzo duży skok, podobnie zresztą jak kopułka – nie tak często widać, jak głośnik wysokotonowy wychyla się w takt muzyki. Niskiego basu nie ma – to oczywiste, jednak jego wyższe harmoniczne reprodukowane są tak dobrze, że wcale nie ma się poczucia, że czegoś brakuje. Świetnie słychać to z muzyką syntetyczną, np. na płycie Anji Garbarek *Briefly Shaking** (Virgin/EMI, 8608022, CCD), gdzie bas w utworze *Shock Activities** schodzi bardzo, bardzo głęboko. Kolumienki nie zatrzęsły pokojem, jak moje Dobermanny, czy wspomniany system LINN-a, jednak aż po najniższy zakres słychać było czysty ton. Nie było fizycznego poczucia niskiego basu, nie ma na to szans, ale było go słychać – właśnie dzięki harmonicznym, overtonom. I generalnie, wbrew wymiarom, konstrukcje znakomicie sprawdzają się z materiałem pop i rock. Zagrałem Dido z płyty *No Angel** (Arista/BMG, 80268, CD) i bingo! Świetnie prowadzony głos, bardzo dobrze trzymany rytm i poczucie, że to gra całość, a nie poszczególne instrumenty. Wszystkie elementy perkusyjne lub związane z rytmem zostały pokazane naprawdę dobrze, bez rozmycia ataku, ale też bez jego utwardzenia. To samo było z *The Dark Side Of The Moon** Pink Floyd (EMI, 582136, 30th Anniversary Edition, SACD/CD), gdzie doszła do tego ładnie rysowana, obszerna scena dźwiękowa. Można by więc pomyśleć, że kolumny grają konturowo. Gdzie tam – po prostu ten element grania pierwszy zwraca uwagę, szczególnie, jeśli sparujemy go z mikrusowatym wyglądem Bowersów. Jak przystało na rasowe monitorki, kolumny radzą sobie wzorowo z wokalami. Wspomniałem o Dido – to nie jest najlepiej nagrana płyta, jednak głos został pokazany w trójwymiarowy, żywy sposób. To samo było na płycie *Meet Me Arround Midnight** Idy Sand (ACT 9716-2, CD), gdzie łatwość w pokazywaniu pełnego, nasyconego środka pasma połączyła się z prawidłowo oddanym rytmem i dynamiką towarzyszącego jej zespołu. I wreszcie Barb Jungr, z przepięknie zarejestrowanej płyty *Love Me Tender** (LINN Records, AKD 255, SACD/HDCD) – mieliśmy tutaj bardzo głęboką scenę i świetnie osadzony pośrodku, między kolumnami, ciepły, głęboki tembr tej wokalistki. A wszystko to połączyło się przy płycie *Pasodoble** Larsa Danielssona&Leszka Możdżera (ACT 9458-2, CD – jeśli jeszcze się w nią Państwo nie zaopatrzyli, to proszę to szybciutko nadrobić, recenzja wkrótce, ale już mogę powiedzieć, że oprócz świetnej muzyki, dźwięk wypada na 10/10). Mamy tam fortepian i kontrabas – fortepian jest dynamiczny, perkusyjny, z dokładnie zarysowanym górnym środkiem, zaś kontrabas ma czyste kontury i dobre wypełnienie. Kolumienki stały obok wspomnianych Dobermannów i przełączałem między tymi kolumnami, szukając różnic i podobieństw. I trzeba powiedzieć, że to ten sam sposób myślenia o dźwięku. Bowersy są nieco cieplejsze i oczywiście nie mają takiej rozdzielczości, jednak nie mamy rozmycia krawędzi, nic nie jest wstrzymywane czy poddawane zabiegom umilającym. Co ciekawe, równa jest też w praktyce skuteczność kolumn, ponieważ grały na podobnym poziomie głośności (oczywiście w zakresie tolerowanym przez brytyjskie maleństwa). Oznacza to, że to nie są zbyt skuteczne konstrukcje. A jednak dzięki wysokiej impedancji minimalnej całkiem łatwo je napędzić. Pokazał to już NAD C 315. I w tym kierunku bym szedł. Innym systemem na początek mógłby być Xindak 06. Kolejnym krokiem powinien być system Cyrusa z serii 6 i wreszcie Carat 57. Tak, aż do takiej ceny nie ma co myśleć o zmianie kolumn. W niewielkich, a nawet średnich pomieszczeniach kolumny zagrają znakomicie i basu wcale nie będzie brakować. Nie są to oczywiście kolumny idealne. Raz, że mają niską skuteczność – żeby tak grać basem, z tak małych paczek, nie da się inaczej. Dwa – na wyższej średnicy jest jakaś nieczystość, nie rozjaśnienie, ale jakieś podbarwienie. Nie jest w skali absolutnej mocne, ale w porównaniu z droższymi kolumnami trochę je słychać. To, myślę, z kolei pochodna wybranej zwrotnicy. Pierwszy rząd jest fajny, ale oznacza, że trzeba ciąć głośniki dość wcześnie – tak, aby w paśmie przenoszenia nie było żadnych „śmieci”. Kevlar znany jest z tego, że jego wyższa część pasma charakteryzuje się sporą ilością takowych. Jeśli zetniemy je ostrym filtrem, wówczas pozbywamy się ich niemal na 100 %. Jednocześnie jednak tłumimy sam głośnik, tłamsimy energię harmonicznych. W Bowersach mamy Kevlar i 1. rząd. I to chyba stąd lekki brud w tamtym miejscu. Słychać to jakby czasem w glosie kobiecym mocniej sygnalizowane były wyższe częstotliwości – bez podkreślania sybilantów – tutaj chodzi i niższe częstotliwości. To z purystycznego punktu widzenia. Z drugiej strony, to przecież tanie kolumny, a taki charakter nadaje całości żywy i dynamiczny rys. I chociaż to dopiero październik, kończymy testować wszystkie urządzenia na ten rok, aż do numeru grudniowego. I wiem, że model 686 to niemal pewniak do Nagrody Roku 2007 (które zostaną przedstawione w grudniu; Nagrody Roku 2006 TUTAJ). BUDOWA Model 686 brytyjskiej firmy B&W Bowers&Wilkins to niewielkie, dwudrożne kolumny podstawkowe. Na górze pracuje ta sama, co w całej linii, aluminiowa kopułka Nautilus, z magnesem neodymowym i zwężającą się ku tyłowi rurką, w której wytłumiana jest łagodnie fala pochodząca od tylnej części membrany. Jak podają materiały firmowe, do układu magnetycznego dodano miedziane pierścienie, chodzi o pierścienie Faradaya, poprawiające liniowość pracy głośnika przy skrajnych wychyleniach, a tym samym poszerzając pasmo przenoszenia. Jak podaje firma, dzięki tym zabiegom, a także nowemu materiałowi zawieszenia, udało się poszerzyć pasmo przenoszenia aż do 50 kHz. Cewka została nawinięta drutem o przekroju kwadratowym tak, aby maksymalnie wykorzystać miejsce w szczelinie cewki. Głośnik zamontowano w metalowej płytce, który obok funkcji mechanicznych, pełni także rolę zdobniczą. Płytka została odprzęgnięta od przedniej ścianki. Głośnik nisko-średniotonowy o średnicy 130 mm posiada membranę z plecionki kevlarowej, zawieszeniu górnym z gumy FST i znakomity – odlewany, solidny kosz. W centrum membrany dodano duży korektor fazy, poprawiający przetwarzanie głośnika w wysokich partiach. Pozwala to na płynne przejście między obydwoma głośnikami, także poza osią odsłuchu. Także tutaj zastosowano pierścienie Faradaya. Został przykręcony do grubej ścianki przedniej, a następnie kosz zasłonięty elastycznym pierścieniem. Rozwiązanie to, od lat stosowane np. przez LINN-a, pozwala ukryć mocowanie, poprawiając estetykę produktu, a także działa jak tłumik dla wibracji. Zwrotnica, jak wynika z nowej filozofii firmy, jest 1. stopnia. Zamontowano ją na podwójnych zaciskach i jest naprawdę minimalistyczna – to tylko cewka, rezystor i kondensator. Elementy są jednak bardzo godziwe – polipropylen i nawinięta grubym drutem cewka powietrzna, jak do dwukrotnie większego przetwornika. Wnętrze kolumny, pomimo że to przecież maleńka konstrukcja, wzmocniono wieńcem z płyty paździerzowej. Z tyłu, oprócz wspomnianych zacisków głośnikowych (złoconych) znajdziemy wylot bas-refleksu o firmowej nazwie Flowport (chodzi o nacięcia na profilowanym wylocie) i zaczep do powieszenia na ścianie – fuj! Ale udawajmy, że tego nie widzimy. Reszta to znakomite wykonanie za niewielkie pieniądze.
|
||||||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2007, Created by B |