Kiedy w tak poważnym miesięczniku jak "Stereophile" ukazuje się entuzjastyczna, porywająca recenzja raczej nieznanej firmy, znaczy, że coś jest na rzeczy. Kiedy zaś pisze tak Wes Philips, człowiek od lat mocno związany z najlepszymi pismami, to znaczy, że mamy oto do czynienia z produktem godnym najwyższej uwagi. A tak właśnie stało się w grudniu 2005 roku, kiedy na łamach "S" ukazał się test przedwzmacniacza amerykańskiej firmy Viola. Dlaczego przedwzmacniacza? Bo to jeden z najtrudniejszych do opanowania elementów w torze audio. Każdy preamp wnosi mniejsze lub większe zmiany w torze sygnału i jest naprawdę niewiele konstrukcji, które dorównują w rezolucji, dynamice i barwie źródłom dźwięku czy końcówkom mocy, którym partnerują. Wes twierdził, że z taką sytuacją miał do czynienia w przypadku przedwzmacniacza Cadenza. Fajnie jest oczytać o tak dobrych i drogich klockach, które na żywo można najczęściej zobaczyć na wystawach w Monachium czy Las Vegas, a które tylko sporadycznie trafiają do pięknego kraju w środkowej Europie, w którym się urodziłem. Sprawa jest banalna: trudno coś takiego sprzedać, więc niewielu jest dystrybutorów, którzy ważą się ściągać tego typu cacka inaczej niż na konkretne zamówienie. Viola miała jednak chyba pod tym względem szczęście, ponieważ przyjechała do Łodzi, miasta operacyjnego firmy FAST od razu w komplecie, z końcówką mocy. A wkrótce potem do Krakowa, miejsca, w którym ja operuję. Viola jest zarówno piekielnie droga i diabelnie (przynajmniej końcówka) ciężka. Komplet składa się z trzech pudelek - przedwzmacniacza, zasilacza do niego i wzmacniacza mocy. Obudowy wykonano z satynowanego aluminium, z charakterystycznym przewężeniem pośrodku przedniej ścianki, które spotkać można także w wielu innych produktach (np. Mark Levinson, Lindemann itp.). Całkowicie nowym pomysłem i trzeba powiedzieć, że trafionym w punkt, są gałki - ażurowe, z otworami po bokach, na pierwszy rzut oka przypominające wszystko inne, tylko nie gałkę (przedwzmacniacz nie posiada zdalnego sterowania!). Preamp i końcówka mają klasyczną szerokość, jednak zasilacz przedwzmacniacza ma wąską ściankę przednią i jest głęboki. Jego przód jest pozbawiony ozdób, w czym przypomina wzmacniacz mocy. Tak naprawdę, poza gałkami, nie ma w Violi nic, co by wskazywało na jej pokaźną cenę. Pozostaje więc tylko dźwięk. ODSŁUCH Jak opisać coś, czego nie ma, a przynajmniej nie narzuca się ze swoją obecnością? Chyba tylko przez definicję negatywną. Tak też trzeba przedstawić krótkie podsumowanie tego testu: w brzmieniu wzmacniacza nie ma cienia eufonii, podbarwień itp. Viola za każdą cenę stara się zniknąć z toru. W tak spektakularny sposób w moim systemie udało się to dotychczas tylko Halcro dm38 (test TUTAJ), a i to nie aż tak dobrze. A przecież... przecież pierwsze wrażenia po wpięciu urządzeń nie były tak dobre. Połączenie z Wilsonami Audio Duette (test TUTAJ) nie było bowiem najszczęśliwsze. Chociaż mogłoby się wydawać, że wspomniane atrybuty wzmacniacz powinny być dla Violi idealne, to system nie grał jak trzeba. Nie było radości grania, życia, a wszystko było jakby stłamszone. I tak na jakiś czas zostawiłem Violę w spokoju, z przyjemnością katując Wilsony coraz to innymi wynalazkami technologicznymi i muzycznymi. Kiedy nacieszyłem się już kolumnami, przyszedł czas na refleksję. Podłączyłem do amerykańskiej elektroniki kolumny o wyższej niż przeciętna impedancji, która nie schodziła niżej niż 6 Ω i właściwie należałoby je określać jako kolumny 8 Ω i BUM! Pomimo że kolumienki kosztowały niemal dziesięć razy taniej niż Wilsony, Viola wreszcie się odezwała. I tak od kolumny do kolumny i okazało się, że Viola Symphony najlepiej współpracuje z kolumnami 8 Ω. Poszukajmy takich, a wtedy... Wtedy dostaniemy do ręki urządzenie o jakim zapewne marzyliśmy: szybkie, czyste i jednocześnie operujące znakomitymi, nasyconymi barwami. Każda zmiana w barwie i mikrodynamice jest natychmiast raportowana, może bez głupiej służbistości, ale za to zwięźle i wyczerpująco. W ogóle, ilość informacji z poziomu, który dla większości wzmacniaczy nie istnieje zapiera dech w piersiach. A może nawet nie, bo przecież dźwięk Violi w niczym się nie narzuca i dopiero przełączenie na coś innego, próba dorównania amerykańskiej parze zostawia nas zaszokowanych, bo jakoś się nie da tego powtórzyć. Z premedytacją mówię przy tym o parze, bo choć zazwyczaj końcówki grają lepiej podłączone do regulowanych wyjść odtwarzaczy, w tym przypadku było inaczej - za każdym razem odłączenie preampu wprawdzie powodowało minimalne zwiększenie rezolucji, jednak było ono na tyle małe, że czasem można było mówić o złudzeniu, a przy tym tracona była gdzieś spójność dźwięku, połączenie wszystkich pozytywnych cech. A do tego: tylko XLR-y. Wejścia niezbalansowane grał wprawdzie nieźle, jednak było im daaaaaleko do zbalansowanych. Bez dwóch zdań urządzenie zostało wykonane z dbałością o parowanie połówek, niezbędne dla wykorzystania zalet urządzeń zbalansowanych. Pierwsze uderzenie w blachy z utworu "Starless" King Crimson ("Red", Universal, UICE-9058, HDCD) i wszystko było jasne: nie było to proste cyknięcie w cynową misę, a zostało pokazane jako mnóstwo nakładających się i następujących jedna po drugiej fraz - uderzenie, setki ekstremalnie szybkich drgnięć, a następnie długie wybrzmienie. Tak też i gitara Roberta Frippa, z brakiem ostrego ataku, a za to z dokładną barwą, charakterystycznym sposobem gry itp. Całość przypominała górę najlepszych wzmacniaczy lampowych, jakie słyszałem (Convergent Audio Technology, Ancient Audio, Kondo itp.), z przestrzenią, aurą i oddechem, znanym zazwyczaj z konstrukcji SET. Nic na siłę i nic na pokaz, a przy tym bardziej substancjalnie, niż znakomity przecież dm38 Halcro, jakby bardziej na ziemi. Szczególnie utkwiło mi w pamięci odtworzenie referencyjnej dla mnie płyty Adama Makowicza "Unit" (Polskie Nagrania, PNCD 935, Polish Jazz vol.35, CD), którego w ten sposób jeszcze nie słyszałem. To ostatnie sformułowanie jest przez nas piszących o sprzęcie nieco nadużywane, przede wszystkim po to, aby zasygnalizować jakąś jakościową zmianę, jednak w przypadku Violi można je użyć bez kontekstu. Po prostu tak dobrze odtworzonej perkusji, basu czy piana Fendera jeszcze nie słyszałem. W takim przypadku nie za bardzo nawet można powiedzieć, dlaczego, co takiego było w brzmieniu, że było tak dobrze. A było i mięcho ciepłego środka Fendera i piękny blask blach i mocna, szybka, warta stopa perkusji. I znakomicie zsynchronizowany z tym wszystkim bas. I była jeszcze przestrzeń niby przezroczysta, a jednak pływały w niej drobiny szumu taśmy i pomieszczenia. Viola pokazuje wszystko z porażającą 'obecnością'. Kiedy jednak podłączymy ją po raz pierwszy zapewne tego nie odczujemy. Będzie brzmiała niesłychanie poprawnie, ale nieco bezosobowo. Z jednej strony to sprawa wygrzania, bo urządzenia lubią sobie pograć, skomunikować się z otoczeniem i nauczyć mówić językiem, którym mają się posługiwać, czyli sygnałem muzycznym. Z drugiej jednak to sprawa "wygrzania" słuchacza, a raczej przepalenia. Viola pokazuje, jak wiele eufonii, podbarwień, ciepła i innych, zazwyczaj niesłychanie przyjemnych elementów charakteryzuje urządzenia audio. Na niższych poziomach cenowych, gdzie rzecz idzie nie o ściganie się z cieniem, ale o wyważenie kompromisu między różnymi słabościami, tam są to rzeczy często na wagę złota. Na szczycie jednak stają się balastem, który trzeba zrzucić czym prędzej. W pierwszym momencie nie usłyszymy więc tyle basu, ile byśmy chcieli. Wrzucamy jednak dobrze zrealizowaną płytę, jak np. "Ucross" Deana Peera (XLO Recordings, XRGCD 0801, gold CD) i łup! Bach! Basisko przywala jak trzeba. Jednak momentalnie milknie, skupione już na następnej nucie, bez smużenia, przeciągania wybrzmień, sprawiających najczęściej wrażenie potęgi. Jeśli się przyzwyczailiśmy do innego grania, to może czas przejść na wyższy poziom. Każda fraza jest przez Violę pokazywana czysto i bez dopalania. W krótkim demo można takie zachowanie pomylić z oschłością. Jednak to tak, jakby rzucić okiem na obraz impresjonisty i powiedzieć, że za dużo na nim kropek i że jest jakiś niezborny. I można żyć z taką świadomością i świat się nie zawali. Jednak nie mówmy wtedy, że wiemy, co to jest malarstwo. Bardzo czysto i doskonale tonalnie zabrzmiały więc skrzypce Anne Sophie-Mutter ("Mozart: Piano Trios K. 502, 542, 548", Deutsche Grammophon, 477 6114, CD - edycja na 250. rocznicę urodzin Mozarta), ze znakomitą lokalizacją na scenie, dopełnianych przez wiolonczelę, która brzmiała minimalnie ciszej, szczególnie w niższych rejestrach, niż zazwyczaj. Bo tutaj wszystko ma swoje miejsce. I nie ma znaczenia, jaką gramy muzykę, bo puszczany chwilę później znakomity krążek Gothan Project "Lunático" (Discograph, CD, recenzja TUTAJ) zabrzmiał równie pięknie. Mocny bit, koherencja. Nie było pełni, jaką dają lampy, ale po jakimś czasie słychać było, że jest to to, o co chodzi. Nie ma mocnego rzucania muzyki przed słuchacza, a raczej wszystko ma swoje miejsce i czas. Można to nazwać powściągliwością, ja nazwę precyzją i pięknem wydobytym z muzyki, bez stawiania siebie przed nią. Jeśli już, to raczej usuwania się głęboko w cień. Nie potrafię wykrzesać z siebie jakiś słów krytyki, chociaż to nieco nieprofesjonalne, bo ideałów nie ma. Warto jednak zauważyć, ze podstawą do powodzenia będzie połączenie Violi z kolumnami o wysokiej impedancji. Przy niskim przebiegu nie dość, że nie gra to tak dobrze, jak by mogło, to jeszcze wzmacniacz mocno się nagrzewa i przy braku wentylacji może się wyłączyć. Należy wówczas chwilę poczekać i go włączyć ponownie. Bydle jest duże i ciężkie, co także nie wpłynie pozytywnie na jego odbiór przez tę lepszą część nas, która zagnieździła się w domu i nazywa się "żoną". Jeśli jednak zostaniemy postawieni przed wyborem: Albo JA, albo to... COś", dobrze się zastanówmy, zanim odpowiemy... BUDOWA Obydwa urządzenia zostały opakowane grubymi blachami aluminiowymi, przypominającymi to, co oferuje KRELL czy Marantz (w swoich najdroższych konstrukcjach). Obydwie konstrukcje są w pełni zbalansowane, mają więc łącza RCA i XLR. Oprócz nich widać też łącza Fisher, używane zwykle do transmisji sygnałów cyfrowych i analogowych, które - tak można by przynajmniej przypuszczać - służą tutaj do połączenia prądowego (jak w KRELL-u czy Avantgarde Acoustics). Twórcom Violi chodziło jednak raczej o jakość łącza niż o sygnał, który jest na nich taki sam ja na XLR. Okazało się bowiem, że firmy kablowe nie są zainteresowane nowym standardem i nie będą produkowały tego typu kabli. W następnych egzemplarzach Violi łącze to ma więc zniknąć. Cadenza ma sześć wejść liniowych oraz opcjonalne wejście, gdzie można zamontować np. dodatkowy moduł przedwzmacniacza gramofonowego. Układy, umieszczone na jednej dużej płytce, pracują w klasie A i zostały zbudowane w oparciu o gotowe moduły OTA, rzecz coraz częściej spotykaną (chodzi o koncepcję), zapoczątkowaną na szeroką skalę przez HDMA u Marantza, a spotykane w urządzeniach C.E.C.-a czy testowanego w tym miesiącu Trigona. OTA to układy oparte o układy dyskretne, zmontowane w technice SMD - są tutaj zarówno metalizowane rezystory o tolerancji 0,1 %, jak i kondensatory polipropylenowe. Tranzystory wejściowe to polowe FET-y w układzie kaskodowym, dające na wejściu porażająco wysoką impedancję 1 MΩ, w istotny sposób zmniejszającą wpływa kabli, ich długości i typu na jakość sygnału (w praktyce się to sprawdza tylko do pewnego stopnia). Moduły wyjściowe zostały opracowane tak, aby kompensować ewentualne różnice fazowe w torze, także między obydwoma gałęziami układu. Być może tłumaczy to tak dobrą pracę z wejściami XLR. Znakomicie wygląda regulacja głośności. Podobnie jak w przedwzmacniaczu Nagry PL-P mamy na wejściu regulatory (przełączniki) dopasowujące czułość układu, wykonane w Violi na pięknych, 11-pozycyjnych przełącznikach z opornikami (0,1 %) metalizowanymi SMD i złoconymi ścieżkami kontaktowymi. Aby zminimalizować ich szumy własne objęto je lokalnym sprzężeniem zwrotnym. Regulacja głośności odbywa się w podobnym układzie, tym razem z 59 krokami. Tutaj zastosowano oporniki Vishay o tolerancji 0,1%, których styki wykonano ze stopu złota z domieszką platyny, srebra i miedzi. Zasilacz został wykonany, nietypowo jak na układ tranzystorowy bo przy użyciu dławików. Wcześniej takie rozwiązanie przećwiczył jednak Musical Fidelity i okazało się, że było strzałem w dziesiątkę. Symphony jest monstrum o wadze 53 kg o mocy 200 W przy 8Ω i 400 W przy 4 Ω, zapakowanym do dużej obudowy, która jednak wcale nie sugeruje ciężaru urządzenia. Podobnie jak przedwzmacniacz, końcówka jest w pełni zbalansowana, a główny nacisk położono na zachowanie spójności fazowej. Patrząc do środka widać przede wszystkim potężne radiatory i ogromny zasilacz. Okazuje się też, że wzmacniacz jest układem dual-mono. środek podzielono na trzy części - zasilacz i dwie końcówki. Montaż jest bardzo ładny, z bardzo dobrymi układami. Na kanał przypada po dziesięć tranzystorów końcowych. Widać też ogromną ilość niewielkich (po 10 000 µF) kondensatorów Nichicona - zarówno przy zasilaczu jak i tuż przy układach końcowych. Gniazda głośnikowe są ładne - po dwie pary WBT 0765 na kanał - chociaż w tak drogim produkcie można by sobie zażyczyć srebrnych łączy tej samej firmy. Podobnie jak w przedwzmacniaczu, zasilacz końcówki oparto o dławiki.
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2006, Created by SLK Studio |