Przedwzmacniacz liniowy Przedwzmacniacze stanowią zwartą i nieco zapomnianą dziedzinę. Urządzenia tego typu uważane są za coś oczywistego i jeżeli mówi się np. o upgreadach w kontekście posiadanego systemu, to dotyczy to najczęściej wymiany końcówki mocy albo dokupieniu drugiej, by zrealizować bi-amping. Wydaje się bowiem, że przedwzmacniacz jest dość "niewymagającym" elementem toru dźwiękowego i nie powinno się mu poświęcać więcej czasu, niż to jest konieczne. Moje doświadczenie w tej dziedzinie jest jednak inne. Poczynając od sekcji przedwzmacniaczy w integrach, które są zazwyczaj o klasę GORSZE od końcówek, z którymi współpracują, a na samych preampach liniowych, oferowanych w ramach konkretnych serii do konkretnych modeli końcówek - wszystko składa się na raczej dość smutny obraz. Przedwzmacniacze są bowiem w tej chwili - obok kolumn - najsłabszymi ogniwami większości systemów. Szkoła, nazwijmy ją "minimalistyczną", mówi, iż: "najlepszy przedwzmacniacz to brak przedwzmacniacza". Pogląd ten wywodzi się wprost z dążenia do uproszczenia systemu, zgodnie z twierdzeniem, które mówi, iż każdy kolejny element na drodze sygnału wnosi do niego charakterystyczne dla siebie, nieodwracalne zmiany. Jest w tym sporo racji. Jak w każdym twierdzeniu, jest w tym jednak pewna pułapka. W świecie audio bez przedwzmacniacza, w jakiejkolwiek formie, nie da się zrealizować żadnego systemu. To, co bierze się za brak preampu, zasilając końcówki wprost z regulowanych wyjść odtwarzacza CD jest prostym przeniesieniem przedwzmacniacza do źródła. W ten sposób otrzymujemy urządzenie, które jest odtwarzaczem CD ze zintegrowanym przedwzmacniaczem. Drugim sposobem na zminimalizowanie wpływu preampu na układ jest zastosowanie przedwzmacniacza pasywnego, gdzie w torze sygnału znajdują się wyłącznie pasywne elementy rezystywne. Teoria jest piękna, tyle że tego typu urządzenia są stale zmieniającym się obciążeniem dla źródła i zmieniającym się źródłem dla końcówki. Oznacza to, że tak naprawdę jest tylko jeden punkt, w którym działają optymalnie. Osobiście nie lubię preampów pasywnych i uważam, że pomniejszają rysunek instrumentów i odchudzają dźwięk. Jeżeli tak, to zostają nam przedwzmacniacze aktywne. Żeby jednak skonstruować dobre urządzenie tego typu, należy niejedno wiedzieć i najczęściej kosztują przynajmniej tyle samo, co końcówki mocy. Dlatego też, kiedy pojawiają się urządzenia w rodzaju testowanego Vincenta, trzeba się im koniecznie przyjrzeć. BRZMIENIE SA-93 jest dedykowany końcówkom SP-991 Plus oraz SP-993. W takiej też konfiguracji wyjściowej został przesłuchany. W porównaniu z wysterowaniem końcówek bezpośrednio z regulowanych wyjść Lektora Granda Ancient Audio, Vincent wnosi do dźwięku zaskakująco niewiele. Jego sygnatura dźwiękowa związana jest mianowicie z lekkim podkreśleniem przełomu średnicy i góry oraz nieznacznym stwardnieniem dźwięku. I jest to naprawdę niewiele, biorąc pod uwagę, iż z tego typu konfrontacji na tarczy wychodzi niewiele urządzeń, w tym np. VK-50SE BAT-a. Instrumenty zostają przez Vincenta nieco wypchnięte do przodu, przez co blachy wydają się większe, dźwięczniejsze i bardziej wiarygodne niż bez niego. Nieco powiększa się również scena. Dodanie preampu wyraźnie poprawia bowiem rozmach i dynamikę przekazu - od symfoniki po trio jazzowe, wszystko prezentuje się na bardziej naturalnej scenie, która rozciąga się z boków kolumn i biegnie daleko w głąb "okna" przez nie tworzonego. Jak wspominałem, rola przedwzmacniacza sprowadza się do tego, żeby "nie szkodzić". I tutaj Vincent poczynia sobie śmiało. W porównaniu z pasywnym przedwzmacniaczem opartym o wysokiej klasy potencjometr ze wzmacniacza Avantgarde Acoustic Model 5, Vincent minimalnie traci kontury dźwięków, jednak nie jest to szczególnie uciążliwe. W zamian daje natomiast znacznie lepszą pracę basu, który staje się krótszy i nieco twardszy (w dobrym sensie). Kontrabas z płyty "Waltz For Debby" Bill Evans Trio (Riverside/Fantasy OJC20 210-2) był dobrze zarysowany i bardzo ładnie zaznaczone były fazy uderzenia (palec) oraz wybrzmienia ("body"), które łączyły się w organiczną całość. Prawdziwą metamorfozę przechodzą jednak nagrania "zelektryfikowane". Marcus Miller ("The Sun Don't Lie", Dreyfus Jazz) przycinał, że hej! Poprawie uległy przede wszystkim konsystencja basu I jego kontrola - rzecz o której już wspominałem. Wydawało się, że Vincent "dopompowuje" wymagające tego fragmenty, zasila je z umieszczonych gdzieś we wnętrzu zbiorników energii, ponieważ pełne pasji nagrania z "pasywką" potrafią gdzieś zgubić swój charakter. Te same uwagi tyczą się płyty "Fiu Fiu..." Lecha Janerki (BMGLOC 0004, "Promo Copy"), gdzie na brak niskich składowych narzekać raczej nie można. Vincent SA-91 jest również bardzo przejrzystym urządzeniem, które bardzo ładnie wybudowuje górę. Dlatego też z łatwością przetestowałem za jego pomocą kilka przewodów, a wśród nich zbalansowane XLO Ultra 2 oraz niezbalansowanego RCA Wireworlda Eclipse 5. Różnica pomiędzy tymi dwoma trybami jest wyraźna, jednak sprowadza się głównie do tego, czy źródło albo końcówka (albo najlepiej obydwa te elementy) również są zbalansowane. Zasilając Vincenta z wyjścia XLR Unico CD Unisound Research zawsze otrzymywałem bardziej nasyconych, "gęstszy" przekaz z dobrymi planami i naturalnym charakterem poszczególnych instrumentów. Przejście na RCA zmniejszało perspektywę i zawężało scenę. Na szczęście jednak zmiany nie były dramatyczne i ocena poszczególnych wejść zawsze musi być powiązana z oceną konkretnego źródła. Dość powiedzieć, że np. różnice pomiędzy Ultrą 2 i PRO 150 tego samego producenta były jak na dłoni - z twardszym dźwiękiem tego ostatniego i perlistą górą pierwszego. Bardzo ładnie Vincent radzi sobie z wysterowaniem różnych końcówek. Niezależnie od tego, czy to były zbalansowane SP-991 Plus z tranzystorowym wejściem czy też niezbalansowane SP-T100 tej samej firmy, dźwięk szczególnie się nie zmieniał. Wspomniałem o ty ostatnim urządzeniu, ponieważ jest to równorzędna alternatywa dla urządzeń tranzystorowych, która ma swój dedykowany przedwzmacniacz - SA-T1. Porównując te dwa preampy od razu słychać, jak neutralnym "zawodnikiem" jest SA-93. Jego pobratymca jest bowiem urządzeniem lampowym - nic przeciwko lampom nie mam - który jednak został zbudowany tak, żeby potwierdzał obiegowe opinie o lampie - ciepłej, przyjemnej, ale przez to, niestety, gubiącej sporo szczegółów i dynamiki. W takim starciu testowane urządzenie wygrywa w cuglach. PODSUMOWANIE Jak mówiłem, głównym zadaniem przedwzmacniacza jest nie rzucać się w oczy. Vincent SA-93, pomimo niewysokiej ceny, radzi sobie z tym zaskakująco dobrze. Jego wpływ sprowadza się do lekkiego przypalenia przełomu średnicy i góry oraz do przybliżenia przekazu. Poza tym jednak przynosi same dobre rzeczy, jak: zdyscyplinowanie basu, uporządkowanie i poszerzenie sceny oraz dodanie do dźwięku pewnego rodzaju "energii". Myślę, że poza niewielkimi brakami w wyposażeniu (patrz - "Budowa"), jest to w tej cenie niemal wzorcowe urządzenie. Wojciech Pacuła BUDOWA Vincent został umieszczony w wyjątkowo solidnej obudowie, wykonanej niemal w całości z niemagnetycznego aluminium. Przód, oprócz podstawowej płyty 3 mm, został wzmocniony grubymi (ponad 10 mm) nakładkami, które tworzą charakterystyczne (wyraźnie wzorowane na Marku Levinsonie) "skrzydła" oraz łuk pośrodku, w którego zagłębieniu ukryto duży, bladoniebieski wyświetlacz. Informacje na nim dotyczą wybranego źródła oraz pokazują czy urządzenie jest "zmutowane" - miga wówczas czerwona diodka w gałce siły głosu. Ta ostatnia obraca się trochę ciężko i lepiej korzystać z pilota. A ten jest bardzo zgrabny, w całości wykonany z aluminium. Środek jest przepiękny: ze złoconych wejść RCA lub niezłoconych (dość kiepskich) gniazd XLR trafiamy do płytek - dla każdego kanału osobna - ze stopniem wejściowym. Zbudowano go wokół kości Burr-Browna OPA2134, po dwóch na kanał. Tutaj też znajdują się układy stabilizujące napięcie oraz bufor (unity gain), dopasowujący impedancję źródła, wykonany na Burr-Brownie BUF634. Zaraz na początku sygnał z RCA jest balansowany na jednej z kości BB, tak więc XLR omija jeden stopień. Tak przygotowany sygnał, poprzez przekaźniki, biegnie do czterosekcyjnego, bardzo ładnego potencjometru Alpsa (ciemnozielonego - używanego w sprzęcie studyjnym), a następnie do osobnej sekcji z układami wyjściowymi. Ta część wykonana jest w całości na układach dyskretnych, pracujących w klasie A, przez co otrzymały spore radiatory, anodowane na charakterystyczny dla Vincenta czerwony kolor. W tej części użyto kondensatorów MKP, oznaczonych "For Audio", wykonywanych najwyraźniej na Dalekim Wschodzie. Cała ta część została zamknięta w osobnej sekcji. Zasilacz otrzymał bowiem wyodrębnioną obudowę, która z tą częścią łączy się jedynie poprzez ściankę przednią oraz tunele z przewodami. W zasilaczu znajdziemy dwa duże toroidy, dla każdego kanału osobno oraz... logikę sterującą. Z tą ostatnią są pewne problemy, ponieważ preamp co jakiś czas się zawiesza. Wystarczy wprawdzie wyłączyć zasilanie, jednak może to być irytujące. Być może jest to jest "uroda" tylko mojego egzemplarza, dlatego też warto sprawdzić własnoręcznie. To, czego mi stanowczo w Vincencie brakuje, to wyjście do nagrywania oraz przycisk "mono". Wydaje się również, że mogłoby być więcej wejść zbalansowanych. Z wyjściami regulowanymi nie ma kłopotu, ponieważ otrzymujemy jedno zbalansowane oraz dwa niezbalansowane.
Vincent SA-93 Kontakt: |
||||||||||||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2004, Created by Studio LooK |