Audiofile są znani z tego, że nie słuchają muzyki, tylko sprzętu. Zresztą nazwa mówi sama za siebie: 'miłośnicy dźwięku'. Wyraźna opozycja między audiofilem i melomanem doprowadza czasem do absurdalnych sytuacji, w których ten pierwszy nie ma dobrej muzyki, potrafi jednak dokładnie i precyzyjnie odtworzyć stukanie dzwoneczków, albo przejeżdżający pociąg, a ten drugi nawet nie wie, jak muzyka zapisana na płytach z jego bogatej kolekcji tak naprawdę brzmi. To niedopuszczalne (mowa o obydwu skrajnościach) i po prostu śmieszne. śmiać muszę się jednak również z siebie: kiedy trzeba wybierać między tekstem o kolejnym wzmacniaczu i tekstem o płycie - wybieram to pierwsze. Niby wszystko gra, bo to przecież miesięcznik audiofilski, a nie muzyczny, ale jakiś niesmak pozostaje... Dlatego, oprócz pogłębionych testów wybranych tytułów co jakiś czas chcielibyśmy zaprezentować wybór z ostatnich miesięcy będący przekrojem przez wszystkie style muzyczne, wybór - naszym zdaniem - najciekawszych płyt - płyt, które z czystym sumieniem można polecić naszym Czytelnikom. Warto jednakże zwrócić uwagę, że o ile prezentacje pojedynczych tytułów prowokowane są przede wszystkim wyjątkowo dobrą realizacją materiału, o tyle przekroje tego typu jak ten, u podstawy mają muzykę. O dźwięku oczywiście nie zapomnimy - ostatecznie jesteśmy audiofilami... Aby ułatwić szybką orientację, wprowadziliśmy punktację oceniającą jakość realizacji. Przyjęliśmy dziesięciostopniową skalę, gdzie 1 to dno, a 10 to cudo. Ponieważ jednak analog to nasz pan, postanowiliśmy, że podobnie jak w VU-metrze magnetofonu analogowego (koniecznie Studera), tak i tutaj można taśmę nasycić mocniej i dlatego dla szczególnych, referencyjnych nagrań zarezerwowaliśmy trzy dodatkowe oceny: +1, +2 i +3. Ponieważ płyt do redakcji spływa coraz więcej i coraz częściej pytani jesteśmy o nagrania, których słuchamy, albo które używamy do ewaluacji sprzętu, wprowadzamy od tego miesiąca osobny dział, pt. "Muzyka", który będzie miał zakładkę w linijce z innymi działami. Wrzucimy tam wszystkie przetestowane do tej pory płyty. A teraz - do dzieła.
MARIA PESZEK
"Miasto mania"
Że co? - Że nowoczesna muzyka musi być hermetyczna? Nie ma ambicji? Posłuchajcie debiutu muzycznego (bo aktorski ma już dawno za sobą) Marii Peszek, a zobaczycie, co daje połączenie znakomitego głosu, niebanalnych tekstów i zakręconej, przechodzącej ponad podziałami, transmigracyjnej muzyki opartej na mocnym bicie i samplach. Dodajmy do tego ciekawą osobowość wokalistki, do słów której - wraz z Piotrem Lachmannem - muzykę skomponowali Wojciech Waglewski, Fisz i Emade i otrzymamy znakomitą płytę. Powiedzmy jeszcze, że płyta jest równie dobrze zrealizowana i pozwoli na wykazanie się naszemu sprzętowi. Firma Kayax (należąca do Kayah), będąca wydawcą albumu ma najwyraźniej dobrą rękę do artystów. Byle tak dalej! Dźwięk jest, jak na tego typu muzykę, wysokiej próby i poziomem dorównuje, a czasem prześciga produkcje światowe, jak np. płytę Anji Garbarek. Bardzo ładnie uchwycono balans pomiędzy humanizmem głosu a mechaniką muzyki i często te dwa porządki zlewają się ze sobą, pozostawiając słuchacza z MUZYKą. Dobry sprzęt sympatycznie zareaguje na ciekawie i niebanalnie ustawione plany dźwiękowe, zarejestrowane w precyzyjny sposób. Słychać, że jest to produkcja wielościeżkowa, wielosesyjna, jednak wszystko połączono ze sobą tak, że nie drażnią rozbieżności fazowe i brak naturalnej aury wokół głosu. Płyta posiada znakomitą stronę internetową. JAKOŚĆ DŹWIĘKU: 7/10 ANJA GARBAREK
"Briefly Shaking"
"Briefly Shaking" to czwarta płyta piosenkarki i autorki tekstów, która w Polsce wciąż nie doczekała się wystarczającej atencji. Powiemy więc o niej kilka słów. KATE BUSH
"Aerial"
Dwanaście lat trzeba było czekać na pojawienie się nowego albumu Kate Bush. Wokalistka ta stanowi przeciwieństwo Madonny, wydającej często, pracowitej, inteligentnie prowadzącej swoją karierę, wyczuwającej modę na długo przed innymi. Bush i Madonna są jak Jin i Jang - ta pierwsza na nowej płycie wciąż gra swoje, w nowoczesnych aranżacjach, ale nadal z tym samym hipnotyzującym głosem i nastrojem. "Aerial" jest podwójnym albumem. Dysk "A Sea of Honey", będący nawiązaniem od ostatniego albumu "Red Shoes", zagrany jednak nieco wolniej i jest tylko powidokiem najlepszych płyt artystki. Chciałbym jednak Państwa uwagę zwrócić na drugi dysk "A Sky of Honey" z wolnym pulsem i pięknymi melodiami, które są wprawdzie piosenkami, ale równie dobrze można by o nich powiedzieć kompozycje - na głos i przestrzeń. Przepiękne nagrania, poparte atmosferycznym, perfekcyjnie zaaranżowanym instrumentarium powodują, że tętno nieco zwalnia, a nas ogarnia rzadko doświadczane poczucie pełni i sensu w tym, co zazwyczaj nazywamy rzeczywistością. BON JOVI
"Have a Nice Day"
Bon Jovi jest jak dobry bank - nie oszuka i zawsze możemy być pewni, że będzie co najmniej dobrze. Ostatnia płyta Jona przynosi melodyjny, fajnie zagrany rock, który będzie idealny np. do samochodu. Kierowcy - musicie ją mieć! Bez przełomów, łamania reguł, ale z pełnym profesjonalizmem i wyczuwalną swobodą, graniem na większym niż dotychczas luzie.
TEXAS
Red Book
Żeby grać na tak wysokim poziomie od niemal dwudziestu lat, trzeba albo być pracowitym i konsekwentnym, albo mieć talent. Szkocka grupa Texas na swoim ostatnim krążku "Red Book" udowodniła, że ma i to, i to. Melodyjny, transowy rock, grany z prawdziwą pasją, jaka zdarza się zwykle debiutantom, a potem wygasa, piękny głos wokalistki w takich numerach jak "Gateway" i znakomite kompozycje w rodzaju "Get Down Tonight" - mamy tu wszystko. Nie cała płyta ma aż tak wyśrubowany poziom, bo niektórych piosenek mogłoby nie być i nic by się nie stało. Na szczęście pozostałe rekompensują to z nawiązką. Nie jest to album przełomowy, ani odkrywczy, ale takie zdarzają się raz, może dwa razy w całej karierze. Znakomicie sprawdzi się jednak w każdej sytuacji - i jako podkład przy czytaniu, i jako płyta na przyjęcie. Dźwięk jest bezpieczny, bez wpadek, ale wyraźnie skręcony pod kątem grania w radiu. Głos nagrany jest w naprawdę przyjemny sposób, bez odchyłek w kierunku rozjaśnienia. Co jakiś czas wychodzi na jaw, że jest to produkcja "dla mas", co da się we znaki głośnikom wysokotonowym. Góra jest dość mocna, ale nagrana najwyraźniej z czymś w rodzaju analogowego bufora, czuwającego nad zmiękczeniem dźwięku. Daje to niezbyt rozseparowany, ale przyjemny dźwięk. I nie ma się co dalej rozwodzić, bo reszta jest typowa dla tego rodzaju produkcji (chociaż trzeba powiedzieć, że realizacja stoi na wyższym poziomie niż przy płycie Bon Jovi), z kompresją i brakiem ciągłości między średnicą i górą. Ta ostatnia rzecz jest zresztą coraz częściej spotykana. Dzięki temu nie mam mowy o drażniącej wyższej górze, która w wielu produkcjach może doprowadzić do szału. Dodatkowo, takie kształtowanie brzmienia w radiu daje efekt głębi. Tak naprawdę wyższa góra jest jednak wycofana i przytępiona. CLAP YOUR HANDS SAY YEAH
"Clap Your Hands Say Yeah"
Płyta "Clap Your Hands Say Yeah" otwiera mini-rozdział pod nazwą 'indie' - znakomitych płyt sprowadzanych do Polski przez zawsze czujną firmę Sonic Records. Zespół o dość przydługiej nazwie Clap Your Hands Say Yeah w ciągu ledwie pół roku z zespołu nikomu nie znanego poza nowojorskim Brooklynem i Filadelfią, skąd pochodzi i dojeżdża wokalista Alec Ounsworth, awansował na jedną z największych sensacji i nadziei młodego amerykańskiego rocka. A wszystko to za sprawą albumu, który kwintet skomponował, nagrał, wyprodukował i wypromował za własne pieniądze - bez żadnego wsparcia ze strony jakiejkolwiek wytwórni płytowej. BELLE AND SEBASTIAN
"The Life Pursuit"
Siódmy album Belle and Sebastian będzie w pierwszym momencie lekkim zaskoczeniem dla fanów. Ale to nie zmienia faktu, że może to być najlepsza płyta w karierze kultowego zespołu z Glasgow, który swoją nazwę zaczerpnął z popularnego niegdyś francuskiego serialu o przyjaźni małego chłopca i dużego psa. DEVICS
"Push The Heart"
Jeśli komuś bliska jest muzyka refleksyjna, urokliwa jak dawne nagrania This Mortal Coil czy Breathless, jednocześnie mająca w sobie coś z klimatu ballad Nicka Cave'a, Björk, Julee Cruise czy Rachel Goswell z Mojave 3 (które to skojarzenie odsyła nas wprost do nieodżałowanego, shoegazingowego Slowdive) i lubi piękne kobiece głosy, to album "Push The Heart" grupy Devics z Kalifornii może dla tego kogoś stać się odkryciem roku. O ile, naturalnie, wcześniej nie wpadły mu w ręce dwie poprzednie płyty formacji, w której wiodącą rolę grają wokalistka Sara Lov i multiinstrumentalista Dustin O'Halloran: "My Beautiful Sinking Ship" (2001) i "The Stars At Saint Andrea" (2003).
Pięć lat temu dla Europy muzykę Devics odkrył Simon Raymonde, były członek The Cocteau Twins, co akurat nie dziwi, zważywszy jego muzyczny rodowód. Odtąd płyty zespołu ukazują się po tej stronie Atlantyku nakładem wytwórni Bella Union, założonej przez byłego partnera Raymonde'a, Robina Guthrie'ego. "Push The Heart", tak jak wcześniejsze płyty Devics, urzeka swym niepowtarzalnym, magicznym nastrojem, jaki wywołuje u słuchacza lekko zabarwiony melancholią i nostalgią śpiew Lov i kameralne instrumentacje O'Hallorana.
To jeden z tych albumów, do których chętnie się wraca - zwłaszcza kiedy chce się wyciszyć i odizolować od pełnej zgiełku codzienności. Po prostu cudowna płyta. Jakby połączyć Madeleine Peyroux z płyty "Careless Love" i Portishead z "Dummy" i puścić wszystko o 30 % wolniej. Piękne, nastrojowe klimaty zostaną oddane tym lepiej, im lepszy sprzęt posiadamy. Na płycie, najwyraźniej zrealizowanej techniką wielomikrofonową, mamy mimo wszystko i głębię, i dokładną dyskryminację brzmienia poszczególnych instrumentów, i naprawdę dobrze uchwycony głos wokalistki. Nie wyobrażam sobie zimy bez tego krążka. Musicie ją mieć, nawet jeśli trzeba będzie trochę przycisnąć pasa.
CAMPBELL, ISOBEL & LANEGAN, MARK
"Ballad Of The Broken Seas"
Trudno wyobrazić sobie bardziej niedobraną parę niż Isobel Campbell, była wiolonczelistka i wokalistka Belle and Sebastian i Mark Lanegan - weteran grunge'owej legendy, The Screaming Trees, dziś solista raczej hołdujący swej rockowej muzie i dobry kompan Queens Of The Stone Age. A jednak ta para stworzyła płytę, od której trudno się oderwać, która oczarowuje urodą muzyki i folkowym klimatem.
Inicjatorką tego projektu była Campbell. Najpierw podobno napisała do Toma Waitsa, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Potem ktoś zasugerował jej Lanegana i odpowiedź nadeszła. Już po pierwszej przymiarce okazało się, że zderzenie czystego jak świeży powiew bryzy głosu Campbell z chropawym, jakby przesyconym whisky głosem Lanegana (chwilami zaskakująco podobnym do maniery Waitsa) daje wręcz magiczny wymiar mrocznym balladom o zdradliwych kochankach, niszczących związkach i ludziach nie potrafiących nigdzie zapuścić korzeni i rzadkim przebłyskom liryzmu. Ciekawie na tle autorskich kompozycji wypada udany cover "Ramblin' Man" Hanka Williamsa. Czerpiąc obficie z ludowej tradycji szkockiej i amerykańskiej, Campbell i Lanegan (z mocnym wsparciem gitarzysty Jima McCullocha) albumem "Ballad Of The Broken Seas" pięknie połączyli folkową, lekko zmitologizowaną przeszłość z podszytą niepokojem i realną przemocą teraźniejszością.
ITZHAK PERLMAN, YO-YO MA
"Memoirs Of A Geisha" ("Wyznania gejszy")
Kompozytor: John Williams
Wchodząca właśnie na ekrany kin opowieść o japońskiej gejszy wywołuje konsternację głównie ze względu na to, że role główne powierzono chińskim aktorkom. Film jest jednak znakomity i robi na oglądających duże wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi jednak soundtrack z muzyką z filmu. Płyta jest genialna, zarówno pod względem muzycznym jak i dźwiękowym. Dawno nie słyszałem tak dobrze uchwyconej orkiestry, z oddechem i daleko wybudowanymi planami. Poszukiwaczy orgiastycznych przeżyć związanych z rozdzielczością ich systemów ucieszy zapewne wiadomość, że zarejestrowane na krążku japońskie gongi, trójkąt, dzwoneczki itp. brzmią cudownie, z dokładnym obrysem i atakiem i fantastycznym pogłosem. Ich umiejscowienie w różnych miejscach kontinuum sceny dźwiękowej pozwoli z kolei fanom ekwilibrystyki przestrzennej na zadziwienie każdego znajomego audiofila i wprawienie w konsternację kota, który będzie myślał, że to "tam" dzieje się naprawdę. Piękna płyta, która służy nie tylko do podkreślenia nastroju obrazu (choć to także), ale jest osobną opowieścią. Andre Previn, Daniel Muller-Schott, Anne Sophie Mutter
Mozart: Piano Trios K.548, 542, 502
Kompozytor: Wolfgang Amadeus Mozart
Jak podkreśla Annie Sophie Mutter, projekt ten zawładnął nią kiedy po raz pierwszy zakochała się w muzyce Mozarta, a było to w wieku lat sześciu. Przewijał się, kiedy w wieku dziewięciu lat zadebiutowała z prowincjonalną orkiestrą i zintensyfikował się, kiedy mając 13 lat zagrała "Koncert G-dur" pod batutą Herberta von Karajana. Chociaż w skład projektu wchodzą nagrania, które dokonała wcześniej, jak podkreśla, zarówno ona, jak i jej odbiór Mozarta w ciągu lat się zmieniał. Nie ma to być projekt "definitywny", z ostateczną interpretacją:"Mam nadzieję, ze słuchacze będą pozytywnie zaskoczeni, jednak nagrania te nie mają intencji zastąpić nagrania, które już istnieją. Jest to po prostu celebracja geniuszu Mozarta i głęboki ukłon w jego kierunku. Tria, które wybrała na to nagranie są - bez fałszywej skromności - tymi, które dają skrzypcom największe możliwości wypowiedzenia się. I z tego przywileju korzysta bez wahania.
Nagranie zostało dokonane w dość odległej perspektywie. Dało to instrumentom duży oddech i pozwoliło wyeksponować ich walory dynamiczne bez potrzeby kompresowania co mocniejszych fragmentów. W ogóle, nagranie to przypomina rejestracje z audiofilskich płyt, gdzie nie ma bliskiego omikrofonowania, a raczej chodzi o naturalne przedstawienie instrumentów w ich naturalnej akustyce. Nie będzie więc, może i przyjemnych, ale nie do końca naturalnych, "zbliżeń" na struny czy body, a raczej nieco ciemniejszy i gładszy obraz. Tak naprawdę jednak dzieje się w nim bardzo dużo, jednak aby wydobyć dynamikę drzemiącą w pozornie delikatnych dźwiękach potrzebny będzie system o bardzo dobrej rozdzielczości i bez tendencji do ścieniania dźwięku. Gabrieli Consort and Players
Kompozytor: Wolfgang Amadeus Mozart
Mozart: Mass In C Minor, Haydn, Beethoven
Po dużym sukcesie niezbyt często wystawianej opery Glucka "Paride ed Elena" Paul McCreesh i jego Gabrieli Consort & Players zwrócili się ku sakralnej muzyki chóralnej i przyłączyli się do celebrowanego przez Deutsche Grammophon roku 2006 - roku Mozartowskiego nowym nagraniem "Mass in C minor". Osobiste listy Mozarta ujawniają, iż złożył on obietnicę Bogu, iż w podzięce za możliwość poślubienia Konstancji napisze mszę dziękczynną. Słowo ciałem się stało i w roku 1982 msza ujrzała światło dzienne, a w rok później miała swoją premierę w Salzburgu. Chociaż dzieło nie zostało ukończone, pozostawiając niepełne "Credo"i całe "Agnus Dei", nigdy nie przestało zadziwiać słuchaczy kombinacją pełnego chóru - wpływy barokowego oratorium - i pełnych pasji, emocjonalnych występów solowych, w szczególności sopranów. Wiele współczesnych "szkół" widzi w utworze trybut dla jego żony, która miała podobno wykonywać rolę sopranu w czasie premiery. Aby wydobyć pełne spektrum dramatyzmu sopranu. McCreesh połączył mszę z dwoma pełnymi dramatyzmu fragmentami z sopranem solo i orkiestrą z utworów Haydna i Beethovena. |
|
© Copyright HIGH Fidelity 2004, Created by SLK Studio |