*System Mówiąc o ‘systemie’ w kontekście audio i muzyki odtwarzanej z wysoką jakością myślimy zazwyczaj tak naprawdę o ‘zestawie’ – czymś o krok niżej od systemu. Co konstytuuje więc to ostatnie? Myślę, że kluczowe słowa to ‘skoordynowany układ’ oraz ‘logiczne uporządkowanie’. Widzą Państwo do czego zmierzam? Zestaw zmienia się w system, kiedy jest złożony w sensowną całość, kiedy jest przemyślany i ma wewnętrzną koherencję. Każdy godziwy audiofil wierzy oczywiście, że jego zestaw jest systemem, jednak, znając życie, to raczej mało prawdopodobne. System to bowiem wynik wielu lat dochodzenia do ideału, karczowania tego, co złe i pielęgnowania tego, co dobre. Można oczywiście zrobić to za niewielkie pieniądze, w zakresie podstawowego budżetu, jednak to zawsze będzie w pewnym sensie porządek ułomny, coś niedokończonego. Roy Gregory, redaktor naczelny mojego ulubionego magazynu audio pt. „Hi-Fi +”, napisał w teście kolumn Magico V3, że ma się z nimi poczucie „aktywnego relaksu” (Issue 60, s. 26). Tak właśnie jest z tym systemem. To po prostu przyjemność powiązana z aktywnym odbiorem, tj. reagowaniem na to co się słyszy. Słowem-kluczem jest: koherencja. Na każdym poziomie. I co najważniejsze, słuchacz jest pełnoprawnym elementem tego systemu. Nie jest bowiem tak, że siedzimy przed urządzeniami audio. Za każdym razem mamy poczucie wchłonięcia przez przekaz, niezależnie od jakości nagrania. Nie jest to najbardziej akuratny, najbardziej rozdzielczy najbardziej neutralny system, jaki można za te pieniądze kupić. Ale jeden z absolutnie kilku, który chce się mieć za wszelką cenę. Początkowo hi-fi, a właściwie to, co poprzedzało hi-fi, oparte było na zintegrowanych konsolach, w których był gramofon, radio i głośnik. Elementy składowe projektowane były zazwyczaj z myślą o pozostałych, przez co działały razem lepiej niż gdyby były łączone osobno. Można więc przyjąć, że były to protosystemy. Wraz z rozwojem audio nastąpiło rozczłonkowanie konsol i specjalizacja producentów. Tak powstało audio z osobnymi elementami – takie, jakie znamy dzisiaj. Oprócz jednoznacznych zalet, jak lepsze zasilanie (każde urządzenie musi być zasilane z własnego transformatora itp.), lepsza obudowa itp. ma ono też jednak i wady. Najważniejsza wiąże się z koniecznością łączenia poszczególnych elementów. Firmy produkujące kable muszą moment „wielkiego podzielenia” błogosławić, jednak my możemy jedynie żałować, że trzeba na nie wydawać pieniądze. Inna niedogodność objawiła się jakiś czas później, kiedy firmy wyspecjalizowały się w produkcji wąskiej grupy urządzeń: kolumn, wzmacniaczy, źródeł itp. Od jakiegoś czasu obserwujemy jednak powrót do tego, co było niegdyś – do oferowania kompletnych systemów.
Proszę spojrzeć w katalogi firm – większość z nich proponuje kompletne zestawy. Powód tego stanu rzeczy jest większości przypadków merkantylny: lepiej przecież, żeby klienci wydali u „nas” wszystkie pieniądze, zamiast biegać z nimi do konkurencji. Proszę się jednak na to nie obrażać – pieniądz jest potężną siła, zdolną do kreacji. Innym powodem oferowania kompletnych systemów jest ‘potrzeba’. Jeśli bowiem mamy jakiś element niezwykłej urody dźwiękowej i nie możemy do niego dobrać niczego, co by mu dorównywało, trzeba to zrobić samemu. Dobranie do niej kolumn spełniających zadane kryteria nagłośnienie dużego pomieszczenia) okazało się jednak trudniejsze niż przypuszczał. Tak powstały kolumny Wing. Dokładnie tym samym tropem poszli twórcy szwajcarskiego Golmunda i kilka innych firm. I, jak sądzę, dokładnie taki sam cel przyświecał panu Kazuo Kiuchi, szefowi Combak Corporation. Nazwa pewnie niewiele Państwu mówi, a to dlatego, że nie występuje jako nazwa urządzeń. Zupełnie inaczej będzie, jeśli powiem: Reimyo, Harmonix i Bravo!. I tak Combak jest w stanie zaoferować kompletny system audio. W jego skład wchodzą: ODSŁUCH Na pierwszy rzut, jak pisałem, poszedł przedwzmacniacz. Mój Leben to urządzenie wyjątkowe. Wybitne można nawet powiedzieć. Próbowałem zastąpić go czymś lepszym, upatrując w tym metody na uplastycznienie i wyszlachetnienie dźwięku mojego systemu. Okazało się to jednak zajęciem tyleż długotrwałym, żmudnym, co bezowocnym. Japoński preamp nie jest najlepszym urządzeniem tego typu na Ziemi, a jednak zestaw cech, jakie proponuje, tj. precyzja, plastyka, przestrzeń, bas itp. okazał się unikalny. W porównaniu z nim przedwzmacniacze Luxmana – testowany C-1000f oraz przesłuchiwany przy innej okazji C-800f – były naprawdę fajne, ukazywały pełny, piękny dźwięk. A jednak zabrakło mi w nich otwarcia i zwykłej rozdzielczości. Podobnie było z BAT-ami VK-3i Super Pak i VK-52 SE - obydwa miały niższy, bardziej energetyczny bas, co mi się naprawdę podobało, jednak rozdzielczość środka i jego koherencja były w obydwu przypadkach gorsze niż w RS-28CX. I tak można by ciągnąć. Przez ten czas przewinęły się przez mój system takie urządzenia, jak: Accuphase C-2810 (tutaj się chwilę zawahałem) i C-2410, Krell Evo 222 (znakomity, ale w systemie z końcówką tej firmy), Manley 300B i wiele innych, często naprawdę fajnych rzeczy. Jednym z lepszych był np. niezwykły, zasilany akumulatorowo preamp Pink Faun Fettle – jeśli mają Państwo możliwość posłuchania go, wypożyczenia itp., proszę to zrobić jak najszybciej. Wszystkie porównywałem oczywiście z regulowanym wyjściem mojego Lektora (scalone drabinki rezystorowe Burr-Browna, wyjście lampowe o impedancji10 Ω). Każdy pokazywał coś nowego, innego, ze dwa razy będąc generalnie lepszym produktem niż mój Leben. A jednak żaden nie zmusił mnie do zakupu, ponieważ uznałem, że żaden z nich nie poprawia wszystkich elementów mojego przedwzmacniacza, a przy tym niekoniecznie zachowuje jego zalety.
Wyciągając z pudła CAT-777 wiedziałem, że to coś szczególnego. Nie będę oszukiwał, ani stosował figur retorycznych, bo produkt zasługuje na absolutnie uczciwe traktowanie – wystarczy go potraktować fair, bo sam się broni. To bez wątpienia najlepszy przedwzmacniacz, jaki słyszałem. Bez żadnych wątpliwości. Pierwsze, co zrobiłem po jego podłączeniu, to przyłożyłem ucho do głośnika wysokotonowego, żeby posłuchać, czy szumi. O mamo! Szumi i to jak! Wprawdzie nieco mniej niż Leben, ale bardziej niż wszystkie wymienione preampy – czy to tranzystorowe (są ciche jak petent w Urzędzie Skarbowym), czy lampowe. Pokazuje to, jak mało wiemy o zależnościach między pomiarami i odsłuchami. Jestem pewien, że relatywnie wysoki poziom szumu jest w tych pierwszych problemem; przy drugich – niekoniecznie. Reimyo przyniosło przede wszystkim większy, bardziej namacalny obraz. Jego prezentacja była dość bliska, ale bez nachalności. W porównaniu z nim Lebenik wydawał się trochę „mały” i szczupły, chociaż wcześniej mi to nie przeszkadzało. Góra momentalnie wyszlachetniała. Wcześniej, co jakiś czas, obarczałem o lekki nalot, patynę na blachach a to końcówkę Luxmana, a to kolumny Harpii i, jak się okazuje, częściowo miałem rację. Ale tylko częściowo i to w tej mniejszej części. Okazuje się bowiem, że Leben, jaki genialny by nie był, jest jednak niedrogim urządzeniem i pewnych rzeczy nie przeskoczy. Jak jedwabistości i absolutnej trójwymiarowości. A CAT-777 taki właśnie jest. Trzeba to oczywiście ustawić w odpowiedniej proporcji (jestem fanem kontekstu) – mówimy o absolutnym hi-endzie, o szczytach tego, co znam. Jak się za chwilę (to znaczy dzień później) okazało, to był tylko wstęp. Wymiana preampu wielkie uczyniła zmiany w systemie moim, że sparafrazuję klasyka. Wymiana końcówki M-800A na PAT-777 wywróciła go jednak do góry nogami. Przyniosła jednak także kilka pytań bez odpowiedzi i kilka zmartwień. Zacznę od tych ostatnich. Fizyki oszukać się nie da. 7 watów Reimyo ma się nijak nawet do 60 watów Luxmana, a tym bardziej do 400 watów Krella EVO. Wymieniam je w takim porządku nawet nie ze względu na ich miejsce w moim rankingu, ale ze względu na to, jak sobie radzą z kolumnami. Bas Krella – i to nie tylko niski, ale aż po niższą średnicę – jest oszałamiający. I jeśli tylko bierzemy pod uwagę duże, pełno-zakresowe kolumny, takie jak Dobermanny, wówczas element ten będzie musiał się pojawić w naszych równaniach. Reimyo nie schodzi tak nisko jak obydwa tranzystorowce, ani też nie daje takiej swobody w operowaniu makrodynamiką. Nawet z przyjaznymi kolumnami, jak np. Uno Picco Avantgarde Acoustic, gdzie mamy aktywny bas słychać było, że jednak to jest tylko 7 watów. I kropka. Jeśli jednak możemy to przeboleć, jeśli zadbamy o kolumny o wyższej niż przeciętna skuteczności (myślę o 90 dB i wyżej) lub zastosujemy kolumny półaktywne, albo też subwoofer do monitorów, wówczas nie ma o czym mówić. Zalety tego wzmacniacza są bowiem wszelakie, dogłębne, niezbite, poruszające i wyzwalające. Po wypięciu Luxmana wszystko ucichło. Bo nie było w torze wzmacniacza. Dobrze – żartuję :) Po wpięciu Reymio w system pojawiło się to, co słyszałem wcześniej z KR Audio Kronzillą. Tyle, że jakieś pięć razy lepsze. To takiej góry, takiej plastyki, takiej przestrzeni szukałem! To o taką barwę i wreszcie – o taką muzykę zabiegałem! Nie jest to jeszcze szczyt świata (niestety tam nigdy nie dojdziemy), bo potrafię sobie wyobrazić lepszy dźwięk. Tej klasy, ale też nie we wszystkich aspektach, słyszałem dwa razy – z systemu przeznaczonego dla Johna Tu oraz, w nieco mniejszej skali (chodzi głównie o zakres basu i dynamikę) w systemie Janusza, naszego przyjaciela z KTS. Ale do tego ostatniego było już niedaleko, a w pewnych elementach, jak np. koherencja, byłem z przodu. Genialna była bowiem przestrzeń i barwa. Te dwa elementy stopiły się w jeden, supernaturalny przekaz. Dźwięczność, umiejętność różnicowania dynamiki i barwy były oszałamiające. Dynamika w skali makro była gorsza niż przedtem, ale pamiętajmy, że PAT-777 musiał ruszyć kawał głośniura o niższej niż przeciętna skuteczności, z którym dopiero 60-watowy Luxman radził sobie całkiem nieźle. Co ciekawe, dynamika nie była gorsza niż ze wspomnianego KR Audio, wzmacniacza o mocy 50 W! Delikatność góry, przy jej obecności była taka, jaką chciałem i jakiej szukałem. Nie wiedziałem, że metalowa kopułka Dobermannów (SEAS) potrafi zagrać w tak jedwabisty, niebywale wyrafinowany sposób. Zdawałem sobie sprawę, że jest niezwykła, czemu dawałem wyraz przy każdej nadarzającej się okazji, ale po raz pierwszy usłyszałem elementy, które wcześniej występowały z głośnikami typu ART (ADAM, Mark&Daniel, Elac), czy z dobrymi wstęgami. Może wypełnienie niższej góry nie było tak soczyste jak z głośnika ADAM-ów, ale wszystko inne – super! Dźwięk się nieco oddalił, przypominając to, co mamy po przejściu z płyt K2 (np. XRCD) na K2HD, nie było tej „jednoznaczności”, co z Luxmanem i Lebenem, ale jednocześnie wszystko było bardziej naturalne i – co zaskakujące – neutralne. Właśnie w takiej kolejności. Podłączenie do tego systemu przetwornika DAP-999 EX z Lektorem Prime w roli napędu dało efekt, który nie do końca mnie usatysfakcjonował. Z jednej strony pogłębiona została barwa i pojawiło się więcej „mięcha” w zakresie środka. Z drugiej strony rozdzielczość na niskich poziomach nieco się zmniejszyła, tak jakby gdzieś spomiędzy dźwięków wyparowała przestrzeń. Przekaz był cudowny – pamiętajmy, że mówimy o tym, co w cyfrze w tej chwili najlepsze – jednak szło to trochę obok tego, co oferują odtwarzacze Ancient Audio, a nawet niezapomniany Jadis JD1 Mk II + JS1 MkIII. Było to gęste, pełne, nieco miękkie granie z dość mocno zamkniętą wyższą średnicą. Kiedy zaśpiewał Frank Sinatra z Only The Lonely (Capitol/EMI, 96996, CD) słychać było, że jego głos ma przytłumioną wyższą część – prawda, że zwykle z płyty CD denerwującą (na LP jest znacznie lepiej), bo chrapliwą, ale odchyłka była wyraźna także na innych płytach, jak chociażby na …the way it was! Arta Peppera (Contemporary Records/Mobile Fidelity, UDSACD 2034, SACD/CD), którego saksofon był raczej zamknięty. Eksperymentowałem chwilę z kablami cyfrowymi (m.in. z XLO Limited), ale okazało się, że w tym systemie przewód Harmonixa jest bezkonkurencyjny. Zmiana na inne przewody nie poprawiła jednak tego, o czym pisałem. I dopiero przepięcie Lektora na transport Reimyo pokazało o co w tym wszystkim chodzi. A teraz rzecz najważniejsza, ważniejsza chyba od wszystkiego, co dotychczas napisałem, choć zawierający ją akapit będzie krótki; tak zagrał system zimny. Zimny jak głaz, jak serce niedocenianego, sponiewieranego nauczyciela, jak oko strzelca wyborowego, jak komputerowy system operacyjny. Po prostu wyjąłem z pudełka wszystkie urządzenia i poskładałem system w przeciągu dwóch dni. Przy ponad 400 godzinach, które się rekomenduje do wygrzewania transportu, niewielu mniej na pozostałe urządzenia, to właściwie nic. Kolejnym krokiem była wymiana zasilania. I to jest element, który moim zdaniem był krokiem w bok, a nie do przodu. Początkowe odsłuchy przeprowadziłem z listwą PF-2 Gigawatta, używaną przeze mnie na co dzień. Ponieważ wymieniałem urządzenia kolejno i chciałem mieć tylko jedną zmienną, zasilałem je tym samym napięciem, z tych samych kabli sieciowych, co mój system. I tak, przedwzmacniacz oraz przetwornik zasilane były przez kable Acrolinka 7N-PC7100, a końcówka Tunami Nigo z wtykami Oyaide M1/F1. Po wpięciu w system transportu zasilałem go przez Harmonixa X-DC2. To drogi, wyposażony we wtyki Furutecha przewód, który jest dodawany do wszystkich urządzeń Reimyo oprócz jednego: końcówki. Tam znajdziemy bowiem topowy, stosowany w studiach JVC przy remasterach na potrzeby projektu K2 (np. XRCD) przewód X-DC „Studio Master”. Ten system zasilający, po tygodniu słuchania, zmieniłem na filtr sieciowy ALS-777, do którego wpiąłem cztery identy-czne przewody X-DC „Studio Master”. Z gniazdkiem ścien-nym łączył go taki sam przewód. Nietypowo, ale Reimyo nie produkuje swojego filtra z wtykami europejskimi. Dostępna jest wersja na 230 V (taką otrzymałem do testu), jednak wyłą-cznie z wtykami typu amerykańskiego. Jak się okazuje jest tak, ponieważ gniazda te są przygotowane przez Wattgate’a we współpracy z Combak Corporation, co zaświadczone jest w wytłoczonych na nich opisach, jedynie w tej wersji. Nie była to zmiana, która by pchnęła wszystko do przodu. Jak się potem okazało, moje Acrolinki są bardziej otwartymi, szybszymi przewodami. System Reimyo i Harmonixa dodał do dźwięku słodyczy, podkreślił nieco niższą średnicę, przez co nagrania z płyty Marysi Peszek Miasto mania (Kayax/EMI, 3 44678, CD) nabrały „ciała”. Dodatkowo, z jej głosu zniknęła delikatna chrypka, błąd realizatora, który był jednak immanentną składową przekazu. Te same wrażenia miałem przy odsłuchu płyty Jim Hall Trio Blues On The Rocks (Gambid Records, 69207, CD), która zabrzmiała w nieco mniej otwarty, po prostu mniej rozdzielczy sposób. Po odsłuchach, kiedy wróciłem do mojej elektroniki, okazało się, że w jej przypadku japońskie zasilanie było strzałem w dziesiątkę. Nie było słychać spadku rozdzielczości, ponieważ najwyraźniej chodzi o poziom, którego mój system i tak nie przeskakuje, a doszły wszystkie pozytywne rzeczy, o których pisałem. Mimo że, jak dla mnie, zasilanie na Acro-linkach i PF-2 było lepsze, to chyba rozumiem ten krok. To dążenie do absolutnej koherencji, do zanurzenia się w dźwięku – tendencja, która w japo-ńskim hi-endzie jest wyraźnie widoczna. Wystarczy porównać np. ramię gramofonowe Jelco, które niegdyś testowałem, z ramieniem SME, a otrzymamy ten sam wynik: ciepło i koherencja oraz absolutna wierność. Jak mówię, widać konsekwencję w budo-waniu dźwięku Reimyo, jednak od tego momentu, choć doceniam, to co słyszę, był to krok w bok, a nie do przodu. Okablowanie było jednak tylko przygrywką do największej niewiadomej – do kolumn. A byłem do nich uprzedzony. Drogie, małe, zbudowane na podstawie innego (wielokrotnie tańszego) modelu – wszystko przemawiało za tym, żeby je potraktować wyjątkowo surowo. I tak też zrobiłem. Przez trzy i pół minuty. Potem usiadłem zdumiony i wraz z przyjacielem, który był świadkiem mojej transformacji wysłuchaliśmy kilkanaście nagrań pod rząd, niecierpliwie wystukując ich numery na pilocie. Nie wiem ‘jak’, nie wiem, ‘co’ – i nie chcę wiedzieć. To wciąż koszmarnie drogie kolumny, małe itd. Nic się nie zmieniło. Tyle tylko, że to one okazały się zwieńczeniem japońskiego systemu. Ponieważ wszystkie pozostałe komponenty słuchałem w różnych konfiguracjach, z różnymi urządzeniami towarzyszącymi itp. wiem, że to top tego, co znam. A jednak koherencja, pełnia i wybitna, powtarzam: wybitna dźwięczność tych kolumn przyprawiła mnie o szczękościsk. Bo nie wiem ‘jak’, bo nie wiem ‘co’… Dźwięk jest z nich tak gęsty, tak namacalny, że możemy go zbierać łyżeczką, jak miód. Nie jest tak rozdzielczy, jak z najlepszych systemów, ani nie ma tak głębokiej sceny, jednak, prawdę mówiąc, nie miało to większego wrażenia, ponieważ komunikat muzyczny, choć technicznie dałoby się go poprawić, był perfekcyjny. Brak niskiego basu był z nawiązką wyrównywany przez znakomitą dynamikę i perfekcyjną odpowiedź impulsową (ach, ta obudowa zamknięta!). Nie mogłem przestać ich słuchać. W porównaniu z tym systemem wszystkie inne wydają się rozrzedzone. I jak z oddychaniem takim powietrzem na wysokości 3000 m n.p.m. i wyżej, tak i z nimi trzeba się było bardziej wysilić, żeby bilans był na zero, żeby można było wziąć to, po co przyszliśmy. Muzykę. Z Bravo! było tak, jakbyśmy mieli na plecach aparat tlenowy, turbodoładowanie emocjonalne, wynoszące nas ponad to co przyziemne.
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||
© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B |