Wzmacniacz Reimyo to tak naprawdę przedwzmacniacz i końcówka mocy. Wszystko w nich jest takie, jak powinno – wygląd, budowa, typ lamp końcowych itp. Patrząc na „siódemki” wiemy (tak mi się przynajmniej wydaje), że mamy do czynienia z produktem wyrastającym ponad średnią hi-endu. I nawet brak pilota nie zmienia tej oceny. Przynajmniej w moim przypadku – do braku takowego przyzwyczaiłem się biegając miedzy siedzeniem i moim preampem RS-28CX Lebena. I choć i Leben, i Reimyo pochodzą z tego samego kraju – Japonii – i obydwa wyszły spod ręki wyjątkowych ludzi – (odpowiednio) Taku Hyiodo oraz Kazuo Kiuchi – to jednak stawiając je obok siebie, wiemy dlaczego płacimy kilka razy więcej za CAT-a. A rozwiązania w nich zastosowane nie do końca są typowe. I tak, na przykład, lampa końcowa 300B Western Electric sterowana jest ultra-rzadką pentodą mocy 310A, tutaj w trybie triodowym. A wewnątrz zastosowano wiele filtrów Enacom – zarówno w sieci, jak i w układach wzmacniających. Po długim i wnikliwym słuchaniu systemu wiem, że to jeden z najlepszych tego typu zestawów na rynku. A jednak daleko mu do tego, żeby był to system uniwersalny. Jak pokazało porównanie końcówki (bo to o nią chodzi przede wszystkim) z innym topowym systemem – Ancient Audio i koncówkami Silver Grand Mono, jej moc wyjściowa jest na tyle mała, że trzeba będzie się pokręcić, żeby znaleźć kolumny, które z jednej strony będą miały wysoką skuteczność i możliwie płaską impedancję, a z drugiej strony będą na tyle dobre, że pokażą to, co Reimyo potrafi wyczyniać. Ale przecież na tym polega audio i audiofilizm. Teraz wiem, że dla mnie, recenzenta, nie jest odpowiedni system. Muszę mieć bowiem coś, co zagra z szeroką gamą kolumn. Gdybym jednak miał kupować coś dla siebie, po prostu do słuchania (i oczywiście miał na to pieniądze…), to mógłby to byś sprzęt na amen i na Alleluja! ODSŁUCH
Good evening. This is your Captain. To początek i koniec utworu From The Air Laurie Anderson z płyty Big Science (dane katalogowe wszystkich płyt pod na końcu testu). Te dwa fragmenty podane razem idealnie opisują dwie sytuacje: to, co robimy na początku drogi audiofilskiej i to, kiedy słuchamy wzmacniacza pokroju Reimyo, a więc być może na jej końcu. Można bowiem traktować ten wzmacniacz jako coś ostatecznego, do czego dążyło się przez całe życie. Opartego oczywiście na fizyce, czyli na twardych podstawach, jednak coś, co wyszło poza rzemiosło, przeskoczyło mistrza i jest teraz w rejonach czystej sztuki, związanej z artystą. Nie jest to oczywiście jedyne wyjście, bo dźwięk podawany przez Reymio nie jest perfekcyjny. Afirmując więc bezkrytycznie japoński system popełniamy błąd zaniechania. Jednocześnie jednak podnosimy z ziemi zbyt często omijane błogosławieństwo dla tych, którzy potrafią się cieszyć życiem i tym, co mają na wyciągnięcie ręki. Nie gdzieś daleko, w ostępach przyszłości, ale tuż przed nami. Może nie do końca o to chodziło Ewangeliście, ale jak ulał pasuje do tej sytuacji. Odsłuchy zacząłem zresztą właśnie od przywołanej płyty. Po niej zaraz poszły Speak For Yourself iMogen Heap, Aerial Kate Bush i Miasto manię Marii Peszek, jedna po drugiej – wszystkie panie są genialne w tym co robią. Elektronika połączona z prawdziwymi instrumentami, znakomite głosy i do tego niebywała kultura. Talenty po prostu. To płyty, których słucham zarówno dla przyjemności, jak i przy testach (to też często przyjemność, ale podpada raczej pod pracę zarobkową, a ta z definicji związana jest z przymusem). Znam je więc bardzo dobrze. Wzmacniacz Reimyo niczego nowego w nich nie odkrył. To znaczy niczego na miarę większej detaliczności, rozdzielczości itp. Tak mi się wydawało przez pierwszą część odsłuchów. Zmiana na lepsze była oczywista, jednak nie wszystko było od razu na tyle wyżej, głębiej, dalej, żebym mógł powiedzieć, że w to wchodzę bez namysłu. Pod tym względem znacznie większe, niemal momentalne wrażenie robił wzmacniacz JAG 300B, który był w oczywisty sposób gorszy, z którym jednak wszystko brzmiało od razu przyjemniej, przyjaźniej. I do tego obciążenie Dobermannów robiło na nim mniejsze wrażenie. Jak jednak wynikało z korespondencji z jego konstruktorem, panem Dariuszem Gryglewskim, a co też podkreślałem w teście, to było zamierzone działanie – wzmacniacz kosztujący nieco ponad 5000 zł będzie współpracował z kolumnami niewiele droższymi i trzeba to wziąć pod uwagę przy jego projektowaniu. Poświęcono więc część rozdzielczości i delikatności w imię lepszej kompatybilności. Kosztujący ponad dziesięć razy więcej PAT-777 takich obciążeń nie ma, dlatego można było pójść na całość i „wycisnąć” z niego co się dało. Kompatybilność jest mniejsza, wzmacniacz z moimi kolumnami przesterowywał się nieco wcześniej, jednak dźwięk był wyborny. Wszystko to jednak zmieniło się już po tygodniu – najwyraźniej lampy musiały swoje pograć, a kondensatory się uformować. Przestery, o których wspomniałem zniknęły – można było grac naprawdę głośno i dopiero przy najwyższych poziomach słychać było problemy na średnicy, gdzie kolumny Harpii stanowią najtrudniejsze obciążenie. Naturalność tego zestawu zapiera dech w piersiach. Źródła są trójwymiarowe, ale nie w takim sensie, w jakim się zwykle tego słowa używa, tj. chcąc przekazać informację na temat ich głębi i umiejętności wydobycia się z płaskorzeźby, jaką jest nagranie. Reimyo idzie dalej. Nie trzeba już nawet pisać o trójwymiarowości, z „siódemkami” to jest ten sposób prezentacji, który znamy z rzeczywistości – nie zauważa się go nawet, bo jest i już, a zwraca się uwagę na inne rzeczy. W tym przypadku np. na muzykę i rodzaj nagrania. CAT z PAT-em pokazują nagrania z ich najlepszej strony, a jednocześnie wiemy o nich znacznie więcej niż z nawet najbardziej detalicznymi urządzeniami. Tu nie chodzi bowiem o detal, a o fakt, wydarzenie, które miało miejsce. Dlatego też nawet tak drobne różnice, jak wklejone fragmenty ścieżki głosu u Marysi Peszek są momentalnie słyszalne. Nie dlatego, że się czymś różnią od reszty frazy – to fantastyczna produkcja i nie ma miejsca na błędy – a dlatego, że słychać jakieś rzeczy, które wynikają z minimalnie innego ustawienia wokalistki względem mikrofonu, nieco innego frazowania, oddechu – sam już nie wiem czego. Z Reimyo słychać to bardzo dobrze. A jednak nie słyszymy tego jako błędu. Żeby była jasność: płyta (nagranie) to swego rodzaju kreacja i my możemy co najwyżej starać się dotrzeć do jej źródła, tj. do studia. I Reimyo to robi wyjątkowo dobrze, dając przy tym spektakl muzyczny, którego owe detale są częścią. Niewielką, ale istotną z punktu widzenia odbioru utworu. To samo było zresztą wcześniej z płytą iMogene, na której mamy sporo informacji w przeciwfazie. Japoński wzmacniacz potrafił je pokazać w zupełnym oderwaniu od tego, co dzieje się przed nami, tj. nie było „smużenia” „nici” między frontem i tyłem, a po prostu dwie rzeczywistości połączone nadrzędną strukturą, jaką był utwór. Owa zdolność do różnicowania jest tak naprawdę szokująca. Niemal tak bardzo, jak to, że wszystko to nie ma większego znaczenia. To typowy paradoks, ale w hi-endzie idzie chyba właśnie o coś takiego: dostając więcej informacji o barwie, dynamice, zniekształceniach, błędach itp. nie oddalamy się od przekazu, a zbliżamy, jak gdyby owa większa rozdzielczość pozwalała lepiej wczuć się w to, co słyszymy. Zamiast uwierać, jak w większości systemów o detalicznym, dokładnym dźwięku, takie granie zagarnia. A mówimy o umiejętnościach naprawdę wybitnych. Kiedy bowiem z głośników dobiega Mam kota z płyty Peszek, słychać, że gitara, na moim systemie najwyraźniej nieco podbajerowana, ocieplona itp., jest w istocie dość daleko za głosem, że tak naprawdę jest ciepła, ale mimo to wcale nie jest blisko. A w głosie usłyszałem lekkie iskierki, delikatne „zwarcia”, które pokazały, że to ostatecznie komercyjne nagranie – fantastyczne, ale że da się lepiej. Nie udało mi się natomiast powtórzyć absolutnej trójwymiarowości, jaką znam z systemu Ancient Audio, kolumn Electa Amator Sonus Faber i okablowania Tary Labs (Omega + ISM The 0.8). W moim systemie głosy Laurie Allyn z Paradise i Chris Connor z Sings Lullabys of Birdland były nieco większe, nie tak wyodrębnione z tła. Wszystko w ich głosie było fantastyczne, wiadomo było o co chodzi itp., jednak jakaś cząstka „obecności” zniknęła. Ponieważ wiem na co stać moje kolumny i okablowanie, zmieniłem to drugie (zawsze łatwiej) na topowego Acrolinka i wszystko momentalnie jeszcze bardziej się otwarło. Ale też nie do końca. I tu jestem pewien, że dotarłem do kresu z moimi kolumnami. One więcej nie potrafią. O tym więc, czy da się lepiej trzeba będzie się dowiedzieć, grając cały system Reimyo z dedykowanymi mu kolumnami Bravo! Special. Spostrzeżenia znajdą Państwo w artykule Suma wszystkich pragnień. Może to, co napiszę zabrzmi w kontradykcji do tego, co jest powyżej, ale ten japoński system brzmi w cieplejszy sposób niż mój japoński system (Leben RS-28CX + Luxman M-800A). Chociaż słychać w nim więcej i dokładniej. Okazuje się więc, że płyty Beatlesów z reedycji dokonanej przez wytwórnię Toshiba-EMI są genialne, ale że nawet one mają ciut zbyt dużo wyższej średnicy. A są genialne przez zachowanie niebywałej ilości informacji, która dostępna jest gdzie indziej jedynie z winylu. Tak to słyszałem np. z gramofonem SME 10A, który równolegle testowałem. Kiedy chłopcy z Liverpoolu zaczynają śpiewać refren: Baby, can you drive my car (…) z piosenki pod tym samym tytułem, zamieszczonej na albumie Rubber Soul, od razu z głosami, w tym samym kanale wchodzi fortepian. U mnie było to słyszalne jedynie z winylu, zaś tutaj także z cyfry. Nie było to „wycięcie” tego instrumentu, żeby go lepiej pokazać, nie chodziło o wyżyłowanie go, a po prostu o przekazanie w jednej chwili całej informacji o dźwięku (oczywiście mówiąc o ‘całej’ mówię to w odniesieniu do mojego doświadczenia, nie do tego, co naprawdę można z płyty usłyszeć). To dlatego genialnie zabrzmiał saksofon z podstawowej dla jazzu płyty Saxophone Colossus Sonny’ego Rollinsa – w pełny, miękki, a jednocześnie „chrapliwy”, mocny sposób. A do tego perkusja – palce lizać! Blachy były słodkie, ale mocne i dźwięczne, chyba takie, jak powinny być. U mnie brzmiały nieco bardziej dobitnie, ale też i bardziej mechanicznie, ze zbyt mocno podkreślonym atakiem i bez tak realistycznego podtrzymania i gaszenia dźwięku. O ileż słabiej zabrzmiał więc saksofon Warnego Marsha z płyty …the way it was! Arta Peppera! Chociaż nagrany przez niezrównanego Roya DuNanna nie był tak dokładny. Także przy tej płycie dała jednak o sobie znać przenikliwość, że tak powiem, Reimyo w rozszyfrowywaniu tego, co najważniejsze. Chociaż bowiem różnice w jakości nagrań z poszczególnych sesji były klarowne i wyraźne, to jednak teraz miały mniejsze znaczenie. Tak, jakby nie to było najważniejsze. Bo chodziło najwyraźniej o to, żeby pokazać, że całość ma jednego „ojca” – Peppera – i to jego „spirit” nad wszystkim się unosi i że nagrania prowadził ten sam człowiek – DuNann. I w ten sposób powoli się zatykam. Nie sądzę, że kolejnymi opisami potrafiłbym w czymś zrozumienie wzmacniacza Reimyo posunąć naprzód. To po prostu niebywałe urządzenie. Nigdy jeszcze u mnie muzyka nie grała tak dobrze. Z Lektorem Prime w roli źródła było fantastycznie, jednak SME 10A przesunęło granicę znacząco dalej i przypomniało mi dobitnie o różnicach miedzy Primem i Grandem SE na korzyść tego ostatniego. To chyba dlatego, tak mi się przynajmniej wydaje, instrumenty mogą być bardziej realne niż u mnie. U Janusza, właściciela systemu Ancient Audio, słychać więcej powietrza za wykonawcami, którzy są postawieni nieco dalej, wbrew fizyce i ograniczeniom pokoju. U mnie to niemożliwe też z powodu fizyki – kolumny Harpii stoją znacznie bliżej tylnej ściany niż Electy Janusza. To, co uzyskałem jest jednak tym, co by mi wystarczyło na długi czas, pod warunkiem, że znalazłbym wolnostojące kolumny co najmniej tak rozdzielcze i neutralne, jak Harpie (albo jeszcze lepsze), a przy tym znacznie bardziej przyjazne małej mocy. Co ciekawe, wzmacniacz dokładnie pokazał miejsce, w którym Dobermanny nieco zawodzą i dlaczego warto zapłacić więcej (oj, znacznie więcej, ale nie o tym mowa) np. za Sophie Series 2 Willson Audio, albo – to chyba lepsze porównanie – Watt Puppy 8 tegoż producenta. Chodzi mianowicie o wyższą średnicę. Wspominałem o tym kilkukrotnie, jednak teraz mam to jak na talerzu – jej część jest lekko podniesiona, przez co gubi się nieco głębia dźwięku, tracąc tym samym część szlachetności i rozdzielczości. Wcześniej, z wieloma innymi dobrymi wzmacniaczami element ten był nieco maskowany. Tutaj, mimo że Reimyo jest – tak w jednym zdaniu – niezwykle miękkim, nawet ciepłym (chociaż to złe słowo) urządzeniem, owa odchyłka wyszła natychmiast. To samo dotyczy źródła: Prime to świetny odtwarzacz, ale są lepsze. I np. AMR CD-77 potrafił zagrać bardziej koherentnym dźwiękiem, a Grand SE pokazał nagrania z lepszą plastyką i większą kulturą. Niby nic, to nie były jakieś wielkie zmiany, a jednak dźwigały system o kilka klas do góry. Podanie zaś na wejście sygnału ze źródła Reimyo – CDT-777 + DAP-999EX pchnęło całość jeszcze kroczek do przodu. Tak, jakby wzmacniacz nie miał ograniczeń. Urządzenie, pomimo maleńkiej mocy (7 W na kanał) gra głośno, bez przesterowań, nawet z pełnozakresowymi kolumnami, do jakich należą Dobermanny Harpii Acoustics. Co więcej, wzmacniacz wytworzył realistyczne poziomy mocy (przy mocnym basie!) z tak niewielkimi kolumnami, jak zamknięte monitory Bravo! Special. Można oczywiście szukać konstrukcji o wyższej skuteczności, ale powinny być one jak najbardziej neutralne. Żadnych chudzielców itp. Pewnych rzeczy Reimyo oczywiście nie przeskoczy i tak genialnego, fenomenalnego, absolutnie „nie-do-wiary” basu, jak z Krella EVO 402 nie otrzymamy, ale dźwięk budowany tu jest na czymś innym, nie na akuratności – bo ta jest poza krytyką – a na absolutnej koherencji, na holistycznym ujęciu wszystkiego w zsynchronizowany, jak zegar atomowy system dźwięków. To jak wstrzelenie się w sam środek muzyki. Wiemy, że to zwiedzanie na odległość, że nie jesteśmy przy realnym wydarzeniu, ale bez cienia protestu zawieszamy tę wiedzę na kołku i mówimy „tak”. I to nasze „tak” jest prawdziwym „tak”.
Płyty użyte w teście:
· Laurie Anderson Big Science, Nonesuch, 79988, Enhanced CD. BUDOWA Choć Reimyo to niewielka manufaktura, jej produkty w niczym nie przypominają garażowej roboty, tak w Kraju Kwitnącej Wiśni popularnej. Obydwa urządzenia zapakowano bowiem w idealnie spasowane, aluminiowe elementy, skręcane ze sobą za pomocą wielu, bardzo wielu, śrub imbusowych. Co ciekawe, końcówka i przedwzmacniacz nie są ze sobą do końca zgrane stylistycznie. Niby wszystko wygląda podobnie, bo obudowa to szczotkowane aluminium w naturalnym kolorze, pośrodku przedniej ścianki dioda wskazująca, czy urządzenie już się rozgrzało (napięcie anodowe nie jest jednak włączane z opóźnieniem – to jedynie orientacyjny wskaźnik) oraz namalowane logo. A jednak mechaniczne wyłączniki sieciowe się od siebie różnią (ładniejszy jest w CAT-777), podobnie jak kolor śrub – w preampie są złocone, a we wzmacniaczu czernione. Opis modelu też jest inny – w końcówce umieszczono go na przykręcanej z boku blaszce, a w przedwzmacniaczu pośrodku ścianki przedniej wydrukowano jedynie logo. Mimo to projekt plastyczny jest ładny i powinien się podobać. CAT-777 Szczególnie dobre wrażenie robi przedwzmacniacz. To duże, wysokie urządzenie z dużą, niezwykle wygodną gałką siły głosu po prawej stronie, dwoma mniejszymi gałkami do regulacji balansu pośrodku i rządkiem zielonych diod wskazujących jedno z czterech wybranych wejść. Trochę ich mało… I na tym właściwie koniec. Rozkład manipulatorów jest jednak przemyślany i wygodny. Z tyłu zobaczymy wysokiej klasy, znakomite gniazda RCA, wyglądające jak WBT, ale pochodzące chyba od innego producenta. Są też trzy wyjścia z przedwzmacniacza, zacisk uziemiający (jakże typowy dla japońskich urządzeń) oraz gniazdo sieciowe IEC. Wejścia i wyjścia są rozmieszczone symetrycznie względem osi i dość od siebie oddalone. A to sugeruje budowę dual mono. Warto zauważyć, że nawet najbliższa środka para jest na tyle od niego daleka, że miałem trudności z zapięciem masy przewodów Harmonixa - okazały się zbyt krótkie. Całe urządzenie posadowiono na szerokich stożkach – patentu Harmonixa, tuningujacego brzmienie preampu. Widziałem jednak na zdjęciach z wystawy w Japonii, że często używa się w ich miejsce drogich podstawek TU-606ZX tejże firmy. Wewnątrz przedwzmacniacz wygląda jeszcze bardziej porządnie niż na zewnątrz. Jak się okazuje, CAT-777 rzeczywiście ma budowę dual-mono. Pośrodku ulokowano zasilacz, dla każdego kanału osobny, a po bokach, oddzielone grubymi ekranami, układy wzmacniające. Zacznijmy od tych ostatnich. Okazuje się, że gniazda RCA mają fantastyczne wyjścia do wewnątrz. Z nich, ekranowanymi kabelkami (Harmonix) sygnał trafia na płytkę z wejściami. Wyboru dokonuje się hermetycznymi przekaźnikami, dodatkowo zapakowanymi w małe, metalowe ekrany. Stąd, przez średniej wielkości (1 µF), polipropylenowy kondensator Wonder InfiniCap Signature trafiamy do pojedynczych potencjometrów Alpsa (to te małe gałki z przodu), a stąd do podwójnego potencjometru Cosmos. Nie wiem, czy to dobrze, że w torze mamy aż dwa potencjometry – najlepiej chyba odkręcić ten mniejszy na maksimum i używać tylko dużej gałki. Stąd wracamy do lamp, które zamontowano poziomo. W każdym kanale pracują dwie podwójne triody małej mocy – na wejściu 12AU7, w bardzo dobrej wersji Matsushita (Japonia), a w buforze wyjściowym 12BH7A tej samej firmy. Sprzęgnięciem zajmują się takie same kondensatory, co na wejściu tyle, że o większej pojemności (4 µF). Nie zastosowano żadnego sprzężenia zwrotnego. Pośrodku, jak pisałem, mamy zasilanie, które – jak w każdym porządnym produkcie – zajmuje większą część wnętrza. Każdy kanał ma osobny transformator, a za nim dławik. Napięcie żarzenia jest prostowane i stabilizowane. W zasilaniu anody pracują zaś lampy Philipsa ECG JAN 6X4WA. To lampowy prostownik NOS z zapasów wojskowych. Obok znajdziemy dwa duże kondensatory filtrujące napięcie anodowe oraz kilka mniejszych dla żarzenia. Na wejściu umieszczono filtr sieciowy 2Pi oraz filtr Enacom, kolejnej marki należącej do Combak Corporation. Potem, na wyjściu zasilacza znajdziemy jeszcze dwa takie filtry. Montaż tej części wykonano za pomocą płytki PCB, jednak sekcja sygnałowa, oprócz wejść, została zmontowana punkt-punkt. PAT-777 Końcówka jest zbudowana, przynajmniej z zewnątrz, jak inne urządzenia tego typu – na górnej ściance mamy lampy – na wejściu dużą, piękną bańkę Western Electric 310A, a na wyjściu pojedyncze, bezpośrednio żarzone triody 300B tej samej firmy. Najciekawsza jest jednak pierwsza z nich – to pentoda mocy, bardzo trudna do znalezienia, pracująca tutaj w trybie triodowym. Napięcie do anody doprowadza się tu zewnętrznym kabelkiem (Harmonix) do „czapki” na górnej części. Najwyraźniej pan Kiuchi uważał, że 300B trzeba wysterować dużą mocą, rzecz którą czasem się tu i ówdzie słyszy. Pośrodku, przed sporym transformatorem zasilającym umieszczono dużą lampę prostowniczą, JAN 5R4WGB amerykańskiej firmy Cetron. Ponieważ mocno się grzeje, na jej korpus nakłada się metalowy radiator, dokręcany trzema, szerokimi śrubami. Z tyłu znajdziemy pojedyncze wejścia RCA – piękne WBT-y – oraz gniazda głośnikowe tej samej firmy – osobno dla odczepów na 2, 4 i 8 Ω. Inaczej niż w innych wzmacniaczach lampowych, tutaj odkręca się górną ściankę. Dół to bardzo gruba płyta aluminiowa i to do niej wszystkie sekcje są przykręcane. Sam układ jest dość prosty. Jak zwykle najwięcej miejsca zajmują trafa wyjściowe oraz zasilacz. W tym ostatnim pracuje wiele filtrów (2Pi, Enacom oraz duża puszka, przypominająca element przemysłowy). Kondensatory filtrujące Elna Cerafine (osobne dla każdego z kanałów i każdej z lamp) sprzęgnięte są kondensatorami polipropylenowymi Wonder InfiniCap Signature. Żarzenie obydwu lamp sygnałowych jest prostowane i stabilizowane. Układ montowany jest punkt-punkt. Gniazdo sieciowe IEC kupiono u Furutecha.
PŁYTY PROSTO Z JAPONII |
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B |