Nie pamiętam, czy już o tym kiedyś opowiadałem, ale nawet jeśli, to test ten jest dobrym momentem na powtórzenie tego jeszcze raz. Jakieś sześć, może siedem lat temu, kiedy pracowałem jako akustyk w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, co jakiś czas musiałem się udawać do biur współpracującej z Teatrem Opery Krakowskiej, której siedziba (przynajmniej część zarządzająca) mieściła się wówczas na ulicy Poselskiej, w starej, stylowej, choć trochę przez ząb czasu nadgryzionej, kamienicy. W tym samym budynku, na parterze mieścił się najlepszy, w jakim w tamtych czasach bywałem, sklep z muzyką klasyczną. Nazywał się chyba Musiqua Antiqua. Sklepu już dawno nie ma, a Opera wreszcie, po latach, przeniosła swoje biura i buduje swój własny obiekt. Ale nie o tym chciałem. Wchodząc do sklepu wzrok najpierw napotykał duże, zawieszone na ścianach kolumny (nie pamiętam jakiej marki) oraz ulokowany pośrodku, za sprzedającym sprzęt. Ach, cóż to był za sprzęt! Niewielki, w drewnie i metalu, CD top-loader, wzmacniacz hybrydowy - cudo po prostu. A przy tym znakomicie to grało. Wprawdzie na co dzień w studio miałem dźwięk wielokroć lepszy, bo najczęściej na żywo, a jak nagrywany to na analogową taśmę na Studerze, jednak wśród urządzeń komercyjnych przeżycia estetyczne, zarówno dźwiękowe, jak i organoleptyczne zapadły mi w pamięć tak głęboko, że pamiętam doskonale do dziś fornir, układ słojów na obudowie CD, zapach, a przede wszystkim muzykę, jakiej wówczas na słuchawkach słuchałem - była to "10 Symfonia" Szostakowicza, która choć nie jest specjalnie przez wielbicieli tego rosyjskiego kompozytora ceniona, pozostała moją ulubioną dużą formą Dymitra do dziś. A sprzęt? Jak się okazało, został zbudowany przez ówczesnego pracownika Politechniki Krakowskiej, pana Jaromira Waszczyszyna i - tak to przynajmniej z perspektywy lat widzę - był zapowiedzią, może nieśmiałą, ale jednak, tego, z czym mamy do czynienia dziś: z urządzeniami należącymi do światowego top high-endu. Pomiędzy tamtymi przeżyciami a dniem dzisiejszym z urządzeniami Ancient Audio miałem do czynienia wielokrotnie, jednak ów zachwyt przez wiele lat nie został powtórzony. Produkty pana Waszczyszyna, a i owszem, były bardzo dobre, jednak brakowało mi tego CZEGOś, co odróżnia urządzenie bardzo dobre od znakomitego. Pewnie jestem trochę niesprawiedliwy, ponieważ od dłuższego czasu AA jest dla mnie jakąś referencją i posiłkowałem się nim przy testach takich znakomitości, jak system CD/SACD dCS-a za 120 000 zł (test w "Audio"), jego mniejszy brat P8i (także "Audio) czy Gryphon Mikado, a ze wzmacniaczy: Halcro dm38 (test TUTAJ), Nagra MPA ("Audio", test porównawczy TUTAJ), Gryphon Diablo. I wiele, wiele innych. Bo AA zawsze było wiarygodne. Jednak dopiero ostatnie kreacje krakowskiego szamana postawiły, według mnie kropkę nad 'i'. Są to topowy odtwarzacz CD Lektor Grand (w ostatniej inkarnacji, która ma już niewiele wspólnego z odtwarzaczem, który testowałem kiedyś dla "Audio" - wszystkie upgrady są dostępne za rozsądną kwotę) oraz wzmacniacz Silver Grand Mono (prapremiera TUTAJ i TUTAJ). Lektor Grand jest jednak niemożliwie drogim, mocno rozbudowanym urządzeniem, które nie jest dla każdego. Z myślą o tych, którzy chcieliby mieć znaczącą część dźwięku topowego odtwarzacza tej krakowskiej manufaktury, firma przygotowała jednopudełkowy model Prime. Bazując na doświadczeniach zdobytych przez kilka lat budowania i użytkowania Granda, zbudowano urządzenie, które dodaje od siebie jeszcze coś - nową koncepcję obudowy. Do testu przemierzałem się dość długo i słuchałem wcześniej Prime'a w różnych układach i konfiguracjach w nie swoich systemach. Wreszcie przyjechał do mnie. ODSŁUCH Prime przedefiniowuje pojęcie high-endu. Przynajmniej dla mnie. Proponuje dźwięk, który pod wieloma względami (nawet jeśli nie w kategoriach absolutnych, to nie bądźmy drobiazgowi) stanowi punkt dojścia i pomimo że da się to tu, to tam coś więcej z medium, jakim jest Compact Disc, wycisnąć (co pokazuje topowy Lektor Grand, dzielony dCS czy dzielony Accuphase), to słuchając Prime'a przez dłuższy czas można dojść do wniosku, że to jest TO i tylko ekstremiści będą walczyli o włos więcej. Bo Prime buduje dźwięk w sposób ciągły, nie oddzielając od siebie barwy, dynamiki i szczegółowości. Są to jedności, które wzajemnie się definiują i opisywanie ich wyrwanych z kontekstu jest nieco ułomne z założenia. Ale kiedy trzeba... Barwa AA jest gładka, dźwięczna i pełna. Od najwyższej góry po niski dół AA gra niesłychanie analogowym, w sensie "spójnym" dźwiękiem. Dobrze pokazała to płyta Philipa Glassa "Songs from Liquid Days", gdzie zderzone są ze sobą dźwięki syntetyczne i dźwięk prawdziwych instrumentów orkiestry. Każdy z rodzajów przekazu miał perfekcyjnie oddaną definicję. Był dystynktywny i skończony. Instrumenty dęte, odgrywające kluczową rolę w "Changing Opinion" miały głębię, wysokość i głębokość, a także swego rodzaju namacalną fakturę, jakby dźwięki rzeźbiły powietrze i można było dotknąć wyciętych przez szpiczaste tony fragmentów, jakbyśmy wodzili palcami po instrumencie i wyczuwali wgłębienia, rysy. I to niezależnie od tego, w którym zakresie operowały. Muzyka Glassa, pomimo że formalnie minimalistyczna, jest emocjonalnie gęsta, fakturalna z dużą ilością instrumentów, zderzonych ze sobą i dopełniających się wzajemnie. Po przejściu na super-minimalistyczną instrumentalnie płytę "Unit" Adama Makowicza (Polskie Nagrania, PNCD 935, Polish Jazz vol.35, CD) jedynie z piano Fendera oraz perkusją, okazuje się, że muzyki nie jest mniej, a nawet, że jej przybyło, jakby w danym metrze sześciennym (to określenie mojego przyjaciela) ktoś sprężył więcej muzyki niż w wolnym powietrzu. Odtworzenie "Unitu", a potem fantastycznej kopii z taśmy-matki "10+8" Kurylewicza (płyta przygotowywana do wydania w ramach serii Polish Jazz DeLuxe, odtwarzana z dysku CD-R) było fenomenalne. Przede wszystkim - muzyka. Na "Unicie" to tylko dwa instrumenty, a dzieje się tu tyle, co gdzie indziej przy kilkunastu. Prime potrafił to jednak wspaniale oddać z pełnymi, dźwięcznymi blachami, w których każde uderzenie było pokazane tak jak zostało wykonane (sposób nagrania schodził na dalszy plan), nie jako ciągłe ccccc, a raczej jako ciąg ccczszczcszccczdz, w zależności od tego jak i co zostało uderzone. To samo stopa perkusji - dzięki wyjątkowej dynamice zakresu średnio i wysokotonowego stopa autentycznie uderzała w membrany głośników i to raczej od nich, a nie od urządzenia zależało to, co usłyszymy. Nie przepadam za płytą Diany Krall "The Look Of Love". Nawet jej wersja XRCD 24 (Verve/JVC 983 018 4) jest dźwiękowo mało satysfakcjonująca, nieco zmulona, bez szczegółów. Jest zlepiona, jakby ktoś wylał na wszystko syrop. Nie z Primem. Nie jest on cudotwórcą i nie zamienił nagrania w coś innego, jednak wszystko się z nim otwarło - blachy zaczęły cykać (na więcej je nie stać), fortepian otrzymał dźwięczne wypełnienie (uderzenia tu i tak nie ma), a glos Krall "zafiksował" się pośrodku między kolumnami, wskoczył w wyraźne widełki, chociaż niemal zawsze jest nieco rozmyty. A przecież w porównaniu z dCS-em (przede wszystkim dzielonym, ale także P8i), Gryphonem Mikado czy dzielonym Accuphasem Prime gra o włos cieplejszym dźwiękiem z nieco bardziej "złotą" górą. W wymienionych urządzeniach góra przechodzi o krok w stronę srebra. To najwyraźniej fenomenalna rozdzielczość (nie mylić ze szczegółowością) urządzenia pozwoliła gitarze otwierającej "Love Letters" zagrać tak, jak nie miałem pojęcia, że z tej płyty można - w pełny, gładki, ciepły sposób. Bo chyba środek, chociaż to wciąż stwierdzenie-prowizorium, bo zapewne nie da się tego na 100 % utrzymać, gra w sposób, jaki nigdzie wcześniej, nigdzie indziej (pomijając analogowe taśmy-matki grane na Studerze oraz najdroższe gramofony) nie słyszałem. Miejscami genialna, ze względu na muzykę, ale także na rezolucję i barwę środka, płyta Deana Martina "Dean Martin" (Capitol, D162295, The Capitol Collector Series, CD) pokazała to w całej okazałości - głosy Martina i Jerry'ego Lewisa, nagrane w 1948 roku, a więc niemal 60 lat temu, zabrzmiały tu i teraz, w tej sekundzie między kolumnami (nie jestem aż tak egzaltowany, żeby udawać, że muzycy tam stanęli) pojawiły się ich facsymile, jakby między nami była tylko szyba realizatorki, mikrofon i zwój drutu. I chociaż można by dyskutować o tym, czy to dzięki barwie, rytmiczności (utrzymanie tempa) czy dzięki innym elementom tak się stało, to jednak w końcu okazywało się, że tych rzeczy nie da się od siebie oddzielić, bo opis traci na spójności i ucieka z niego sens. Tak jak nie da się szumu taśmy oddzielić od muzyki, bo jeśli usłyszymy je osobno, to znaczy, że coś w systemie jest nie tak, najprawdopodobniej góra jest podkreślona lub mamy problemy z zachowaniem spójności fazowej. A Prime pokazuje szum właśnie jako integralną część nagrania, tak jak to słychać z taśm-matek. Tam, gdzie jest, pokazuje go bez wahania, a gdzie nie ma, jak przy cyfrowych nagraniach, gdzie jest jedynie szum tła (pomieszczenia) - tam go nie ma. A przecież wciąż nie wspomniałem o cesze, którą Prime kasuje wszystkie (poza Lektorem Grand) odtwarzacze jakie słyszałem. Chodzi o głębię sceny dźwiękowej. W porównaniu z nim inne urządzenia cyfrowe pokazują raczej echo niż pogłos czy przestrzeń, a jeśli nawet idzie im to nieźle, to tam, gdzie pokazują trzy-cztery plany, Prime pokazuje ich sześć-siedem. Zawsze, jeśli tylko na płycie są. I nie robi tego wycinając dźwięki z otoczenia. Robi za to co innego - pokazuje ultra-dokładnie zarówno instrument, jak i otoczenie, co daje niesamowicie daleką, plastyczną perspektywę, bez ostrych raf instrumentów wyskakujących z tła, a raczej morze z mieliznami, łachami. Przy nagraniach monofonicznych robi to ogromne wrażenie, bo znika kurtyna na której namalowano instrumenty, a na to miejsce pojawia się góra zmiętych gazet, z załomami, perspektywą, plastyką, na którą rzucany jest obraz z projektora ultra wysokiej rozdzielczości (jak z JVC z obrazem 4 x 1080p). A może nie? A może jeszcze większe wrażenie robią nagrania stereo? "Aerial" Kate Bush (EMI, 343960, CCD) zabrzmiał bowiem tak, jak to sugeruje tytuł, jak jej okładka - z przestrzenią, perspektywą, dalekim, zachodzącym słońcem, które rzuca na całość czerwono-brązowe smugi, podświetlonymi przezeń chmurami i ich odbiciem w wodzie. Czy jest więc Prime bez skazy? Absolutnie nie! Bądźmy szczerzy - pogoń za króliczkiem wydaje się nie mieć końca i raczej nie spodziewałbym się, aby w jakiejkolwiek określonej przyszłości udało się skonstruować urządzenie (nie mówię, że to musi być odtwarzacz) zdolne do idealnego odtworzenia muzyki. Tym samym przechodzę do kilku uwag, które pozwolą bezpiecznie zejść z wyżyn, na które się wspięliśmy i spojrzenia na całość nieco bardziej krytycznym wzrokiem (to jest fragment, który zapewne z lubością będzie powtarzany przez krytyków firm w rodzaju AA, którzy z aptekarską dokładnością zważą śrubki użyte do budowy i przeliczają je na wartość soniczną, ale niech tam - każdy powinien mieć coś z życia). Lepszy w definiowaniu głębi sceny jest od Prime'a Lektor Grand. Wprawdzie o włos, ale jednak. Tam, gdzie Grand dokładnie pokazuje rękę puzonisty nawet przy najwyższych dźwiękach, a więc kiedy jest najbardziej cofnięta, tam Prime dochodzi tylko do połowy kielicha. Tam, gdzie LG ukazuje tył werbla perkusji, tam Prime dochodzi do 3/4 i nie rozświetla cienia rzucanego przez umieszczony z przodu reflektor. Nie jest też Prime mistrzem w budowaniu perfekcyjnego basu. Zarówno dCS, jak i Gryphon Mikado, jak i dzielony Accuphase potrafią zagrać bardziej skupionym, konturowym basem. Prime odsłuchiwany osobno będzie absolutnie satysfakcjonujący, jednak przy bezpośrednim porównaniu słychać, że na samym dole wymienione odtwarzacze mają uderzenie niczym wystrzał z karabinu maszynowego. Na ich tle Prime brzmi jak dubeltówka - równie pełny dźwięk, jednak nieco inny. Różnica nie jest duża, jednak jest i być może to ona zadecyduje o wyborze. Poza tym jednak odtwarzacz z grodu Kraka jest wybitny. Na tyle dobry, że może stanowić ostatnie słowo dla 99 % (coś takiego pisałem przy okazji wzmacniacza Accuphase A-30 - test TUTAJ - zaczynam się coś powtarzać...) słuchaczy. W tym i mnie. Da się lepiej, jednak o włos i trzeba będzie zapłacić kilka razy więcej. BUDOWA Odtwarzacz CD Prime zbudowano, podobnie jak Granda, na podstawie z płyt marmurowych. Platforma jest jednak nowocześniejsza niż w droższym modelu. Zamiast jednej płyty granitowej, zastosowano bowiem trzy. Płyta górna jest zawieszona na elementach sprężystych, a połączenia pomiędzy płytami dodatkowo mają elementy tłumiące na całej powierzchni płyt. Dzięki takiej budowie odtwarzacz jest zarówno sztywny, jak też i znakomicie tłumiony. Całość postawiono na czterech, także wymienionych - ładniejszych i wygodniejszych, stożkach. Od góry widać jedynie aluminiową płytę z elementami napędu oraz rząd chromowanych przycisków. Tutaj też znalazł się przycisk, który pełni rolę "resetu". Napęd musi bowiem dostać informację, czy płyta już się na nim znajduje i czy może odczytać TOC. W klasycznych top-loaderach załatwiane to jest przez mikrowyłącznik na końcu klapy czy szuflady zamykającej komorę z dyskiem. Tutaj nie ma niczego takiego, dlatego zastosowano osobny przycisk. I muszę powiedzieć, że jest to element, który mnie zawsze doprowadzał do białej gorączki: kiedy nałożymy płytę, przyciśniemy ją magnetycznym krążkiem i zapomnimy ją "załadować" wspomnianym guziczkiem, będziemy musieli się zerwać z kanapy, podbiec do odtwarzacza i to zrobić. Bez tego urządzenie nie wystartuje. Z początku na każde dziesięć płyt zrywałem się przynajmniej z pięć razy. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłem i chociaż wciąż co jakiś czas o tym zapominałem, przyjąłem to jako dobrodziejstwo inwentarza. Przy przedniej krawędzi znajdują się wspomniane guziczki sterujące pracą napędu, a także wyłącznik przełączający urządzenie w stan spoczynku (trzeba z niego korzystać - o czym za chwilę) i drugi, którym można uaktywnić analogowe wejście. Bo AA to połączenie odtwarzacza z wysokiej klasy przedwzmacniaczem. Z przodu mamy grubą płytkę akrylową, pod którą ukryto czerwony wyświetlacz oraz alfanumeryczny wyświetlacz poziomu siły głosu. Ten ostatni jest nieco ciemniejszy niż wskazania z napędu, jednak naciskając regulację siły głosu na moment rozjaśnia się. Odczyt jest więc łatwy, a cyfry czytelne nawet z dużej odległości. Kiedy urządzenie jest w stanie standby leciutko świeci kropka przy wskaźniku siły głosu. Fajne.Tył w egzemplarzu, który otrzymałem nie został opisany. Oprócz gniazda sieciowego IEC znajdziemy tam wyjścia RCA, XLR (Prime ma budowę zbalansowaną) oraz elektryczne (RCA) wyjście cyfrowe. Obok niego mamy wspomniane wejście analogowe na parze gniazd RCA. Teraz będę wybrzydzał - wolno mi, ostatecznie ja to redaguję... A i nie chciałbym, aby czytelnicy mieli wrażenie, że jestem ślepy i miłość do Prime'a, która się powoli, acz nieustępliwie rozwija, zabiła we mnie instynkt śledczego. Gniazda RCA są niezłe, jednak w tak wyrafinowanym produkcie widziałbym tutaj raczej coś w rodzaju WBT Nextgen, Cardasa, albo stosowanego nawet w niedrogich końcówkach mocy Audiomatusa (test TUTAJ), znakomitych gniazd Vampire Wire. Gniazda XLR pochodzą od Neutrika, są złocone i są w tej chwili najlepszą opcją. Dość niespotykanie zostały jednak przykręcone do góry nogami, tak że spust bagnetowego zamka znalazł się pod spodem. Być może jednak, że egzemplarz, który miałem w teście został wykonany dla kogoś kto życzył sobie taki układ, żeby łatwiej podpiąć jakieś sztywne, krótkie interkonekty. W każdym razie problem żaden, bo zamiana orientacji potrwa dwie minuty. Brak opisu jakoś specjalnie nie przeszkadza, chociaż w Grandzie tył wyglądał znacznie lepiej. Cały układ odtwarzacza znalazł się w metalowej puszcze przymocowanej od spodu do górnej płyty. Spoglądając do wnętrza od razu widać, że jest to ręczna robota, tak jak ręcznie wykonywane są najlepsze zegarki. Drugie spostrzeżenie dotyczy ilości elementów: zwolennicy przeliczania wartości urządzenia na kilogramy będą wniebowzięci, ponieważ mogą walić w Prime'a jak w bęben - w środku zbyt wiele rzeczy nie znajdziemy. Jednak to co zostało... Byłem świadkiem procesu "odchudzania" urządzeń AA i wiem, że prawdziwa sztuka polega na tym, aby w torze było jak najmniej. Układy o wielu stopniach, korygujących poprzednie stopnie itd. są stosunkowo łatwe do zrobienia. Jednak to... Dojście do tego miejsca zajęło firmie ponad 10 lat! I to właśnie za to się płaci. Napęd to wciąż napęd Philipsa Pro-2, jednak tym razem w najnowszej wersji "M". Został on pobawiony sprężynek pod spodem i przykręcony wprost do dolnej płyty, na sztywno. Układy sterujące umieszczono na dużej płytce pod spodem. Tam też znalazł się przetwornik oraz regulacja siły głosu. Niestety, bez kompletnej demolki nie uda się odczytać co to jest. Wiadomo tylko, że jest to przetwornik C/A nowej generacji, "Silver DAC III", gdzie zarówno część cyfrowa jak i konwerter I/U są nowymi opracowaniami. Regulacja siły głosu odbywa się w scalonych drabinkach rezystorowych Burr-Brown PGA-2310 (po jednej na kanał). Wielu może uważać, że jest to rozwiązanie mniej purystyczne niż dyskretne rezystory, jednak w przypadku tego układu i tych konstrukcji nie ma to żadnego znaczenia, bo grają fantastycznie. Nad układami przeciągnięto cztery, bardzo drogie teflonowo-cynowe kondensatory V-Cap. Filtr analogowy na wyjściu przetworników jest 1. rzędu. Na tej samej płytce znajdziemy większość elementów zasilacza, z wieloma, bardzo dobrymi kondensatorami Sanyo. Osobną filtrację otrzymały lampy wyjściowe. I to właśnie ze względu na nie i ich żywotność trzeba odtwarzacz po odsłuchu wyłączać. Są to lampy Sovtek 6H30, jeszcze do niedawna ekskluzywnie używane przez BAT-a, nazwane przez tę firmę "Super-Tube", teraz dostępne szerszemu gronu odbiorców, już z logo Sovteka. Lampy stoją w ceramicznych podstawkach ze złoconymi pinami. Ich wyjście sprzęgnięte jest francuskimi kondensatorami SCR i przez przekaźniki trafia do wyjść. Wszystko tutaj łączone jest punkt-punkt za pomocą srebrnych przewodów solid-core w teflonie. Wejścia analogowe są z kolei podłączone drutami solid-core w lakierze. Prądu dostarcza średniej wielkości transformator toroidalny z wieloma uzwojeniami wtórnymi. Masa prowadzona jest srebrną wstęgą. I tyle.
|
|||||||||||||||||||||||
© Copyright HIGH Fidelity 2006, Created by SLK Studio |